— Potrzebuje wiedzieć, czy jesteś ze mną?
Aran wstał na równe nogi, gdy tylko usłyszał pytanie. Głos był żywy, przerażająco żywy, jednak nie ludzki, jakby dochodził z wewnątrz. Rozglądnął się nerwowo i sięgnął automatycznie po morpha. Noc wciąż święciła triumf, więc nie było sensu budzić się na dobre. Fizycznie wciąż jeszcze zaspany, postanowił dla pewności przeszukać mieszkanie, wiedział przecież, że włamywacze w tej dzielnicy to nie tylko miejskie legendy. W niektórych kątach walały się jeszcze fanty pozostawione przez gości z wczorajszej imprezy. Wszystkie roboty sprzątające Arana zostały wysłane do serwisu, żeby wgrać nowy system operacyjny, więc przynajmniej prowizorycznie udało mu się posprzątać.
Schodząc po schodach przeczesał swoje czarne włosy strzepując z nich łupież. To był już praktycznie jego nawyk. Za każdym razem, gdy tylko dotykał głowy, czuł nieodpartą potrzebę wytrzepania wszystkiego co się tam znajduje. Dokuczała mu problematyczna dla większości obywateli Rewy choroba - łupież. Próbował każdego sposobu żeby pozbyć się tej dolegliwości, jednak lekarze nie potrafili mu pomóc. Sprawa nie była jeszcze tak oczywista zanim nie osiedlił się tu na stałe, wcześniej nie czuł zbyt dużej potrzeby by mieć zdrową i długą czuprynę, jednak przebywając w wyższych sferach, mężczyzna nauczył się zasad gry świata luksusu. I tak jego głównym wskaźnikiem była długość włosów, jak i ich jakość. Bo żaden specyfik czy operacja nie mogła zagwarantować tak dobrego efektu jak idealnie prosperujące geny. I tym sposobem o Ile w Metropolu każdy ma długie włosy, tak w Labiryncie jest to rzadkość. To był również właśnie jeden z powodów, dla których tak trudno mu było znaleźć kogoś dla siebie. Zadbane włosy, które są statusem społecznym zapewniają duże powodzenie, jednak co mu było po jego cienkich i przetłuszczonych kłakach, skoro natura nie była mu zbyt przychylna? To był właśnie powód dla którego zawsze nosił czapki, było to i wygodne i funkcjonalne. Jednak była to również cenna życia, o której Aran nie chciał nigdy zapominać, wiedział, że nie pochodzi z bogatej rodziny z tradycjami, że w świecie luksusów nie powinno być dla niego miejsca. Ale jest tutaj, ma nowoczesnego morpha, korzysta z drzewostanu, a nie gnije jak jego matka, w którymś szpitalu jaźni. Jedyne czego w takich momentach żałował, to tego, że jego ojcu nie dane było zobaczyć, jak młody chłopak ze slumsów odbiera sztafetę i biegnie po sukces, byle jak najdalej od startu, byle po laur.
Aran poszedł do przedpokoju gdzie elektroniczny zamek pozostawał nietknięty, na monitoringu też nic nie było, co oznaczało, że po prostu zaczął śnić na jawie. Odetchnął z ulgą i pośpiesznie wrócił do łóżka. Rzucił się mocno na sprężysty materac i ułożył w ulubionej pozycji. Przez pokój przez chwilę przepełzło mozolnie światło jadącego nieopodal pojazdu, ukazując minimalistyczne wnętrze, pozbawione sentymentalnych zdjęć czy innych pamiątek z przeszłości, jak to zwykli wieszać wszędzie ludzie ze Skier. Aran zerknął ukradkiem na zegarek i pociesznie stwierdził, że ma przed sobą jeszcze kilka godzin nieprzerwanego snu. Zamknął oczy wyobrażając sobie minę matki, gdy pokaże jej dyplom ukończenia studiów, i gdy już zaczął zapadać się coraz głębiej w sferę nocnych marzeń, głos znów zadudnił:
— Aran, nie masz powodu do niepokoju.
Tym razem mężczyzna nie czekał. Wyskoczył z łóżka i nie oglądając się za siebie pobiegł do łazienki. Delikatny wzór elektrowodu, przemykał pomiędzy złotą wanną i śnieżnobiałymi płytkami zaczął mozolnie pulsować, gdy mężczyzna wbiegł do pomieszczenia. Zaszyfrował drzwi i skulił się pod ścianą analizując wszystko, co mogło spowodować pojawienie się dziwnego głosu.
— Impreza. Dragi, może wciąż mnie trzymają!?
Czuł, że nie jest to możliwe, ale wciąż ostatkami nadziei starał oszukać samego siebie. Przez moment wpatrywał się w świetlisty pasek, który zawijał slalomem pomiędzy stopami. Przypominał trochę jasnego węża oświetlanego przez płomienie ogniska. Wił się przez całą łazienkę, jako funkcjonalna ozdoba. Mężczyzna zaczął głęboko oddychać, a gdy już uspokoił się na tyle, by nie wystraszyć się własnego cienia, wstał i ochlapał swoją twarz wodą opierając drżące ręce o krawędź umywalki. Spojrzał na siebie w lustrze. Z twarzy powoli skapywały krople wody łącząc się w przeźroczyste potoki. Oczy miał przepełnione obłędem, jak wtedy, gdy odwoził matę na odział zamknięty centrum leczenia jaźni. Bał się, tak cholernie się bał, że skończy tak jak ona. Ale był przecież młody, mógł z tego jeszcze wyjść, miał przecież tyle celów, planów, tyle niezrealizowanych obietnic, to nie mogło się tak skończyć. Nie mógł przecież od tak zwariować... Po jego głowie galopowało tysiące myśli, które po czasie skrystalizowały się w proste pytanie - kim jesteś? Nie pytał jednak on siebie, tylko tego, cokolwiek czaiło się w mroku jego umysłu. Cokolwiek to było, musiał się dowiedzieć, obłęd czy też nie, musiał wiedzieć z czym ma do czynienia..
— Tobą — usłyszał po chwili.
Ścisnął mocno umywalkę napinając mięśnie. Dobrze wiedział, że brnięcie w to jest najgorszym co mógł zrobić, ale ciekawość była silniejsza nawet od strachu. Szybko powrócił do pytania, które przebudziło go ze snu.
— Skoro jesteś mną, to w takim razie, czemu potrzebujesz wiedzieć, że jestem z tobą?
Zapadła pełna napięcia cisza, w której Aran był już całkowicie przekonany, że zwariował. Gadał do lustra, a w dodatku te nie odpowiadało, czy mogło być gorzej?
— Jestem tylko częścią ciebie, tą którą zawsze zagłuszasz, którą za wszelką cenę starasz się ukryć. Jestem twoją prawdą i potrzebuje wiedzieć, czy chcesz poznać mnie bez granic. Poznać swój własny horyzont zdarzeń, wszystko to, co jest poza zasięgiem twojej zwykłej świadomości... Poznać siebie takim jakim jesteś.
Oddech mężczyzny zwolnił, gdy uświadomił sobie, że mógł być to tylko sen, jeden z tych niezwykle realnych, gdzie wszystko układało się w dziwne sploty pełne twarzy i głosów, o których już nikt nie pamiętał. Cała sytuacja była na tyle nierealna, że nie sposób byłoby ją przywołać na jawie. Mężczyzna momentalnie nabrał pewności siebie.
— Aran nie neguj mojego istnienia. Czasem rzeczywistość jest tak przerażająca, że nie da się jej zaakceptować, jednak wciąż tu jestem, a ty cały czas mnie słuchasz.
— A mam inny wybór? — Powróciło zdenerwowanie. — Skoro siedzisz mi nawet w myślach, to już po mnie, prawda? Zwariuje jak moja matka?
— Nie Aran, ty jesteś wyjątkowy. Jednak twoje zdolności uaktywniły się dopiero wczoraj. Nikt nie zamierza ciebie skrzywdzić, po prostu chcę pokazać ci prawdę, pokazać świat, który nie jest stałym konstruktem, a raczej gliną, gotową do zmieniania kształtu przez zręcznego garncarza.
Nastąpił moment ciszy, w którym mężczyzna analizował całą wczorajszą imprezę. Alkohol lał się litrami, sporo osób skończyło przez to dosyć szybko wieczór, jednak to nie mogło być to, pomyślał... Były też narkotyki, przyniósł je jego wieloletni przyjaciel, jednak poza zielskiem nic nie dotykał... Nic za wyjątkiem..
— Heroxa, dokładnie. Portal przenoszący świadomość śmiertelników w boskie perspektywy. Drzwi do nowego, lepszego jutra... — zadudnił głos.
Już pamiętał. Po tym, jak pożegnał wszystkich gości znalazł na kanapie skórzany woreczek z czerwonymi kryształkami. Przez lata już trochę zasłyszał się o heroxie, jednak nigdy nie miał z nią styczności. Wiedział, że trudno trafić na ten ''specyfik'', a ceny są wręcz kosmiczne, alkohol wydawał się przy tym naprawdę niedrogim uzależnieniem. Znał osoby, które opowiadały niesamowite historie o tym narkotyku, o tym jak otwiera umysł i łączy z wszechświatem, o tym jak leczy samotność i naprawia złamane serca, o tym, że jest remedium swoich czasów. Załamany po wydarzeniach ostatnich tygodni - stracie sporej gotówki na giełdzie i zgubieniu jedynej pamiątki po zmarłym ojcu, postanowił, że może sobie pozwolić na chwilę słabości. Jednak po włożeniu czerwonych kryształków do uszu i czekaniu, aż rozpuszczą się, zasnął, a następnie po przebudzeniu nie czuł żadnej różnicy. Jednak heroxa zadziałała, zadziałała zupełnie, jak bomba z opóźnionym zapłonem, która rozsadziła światopogląd chłopaka, rozrzucając pobite fragmenty rzeczywistości w losowe kierunki. Nic nie zdawało się już pewne.
— Pokaż mi zatem coś czego w normalnych warunkach umysłem nie byłbym w stanie objąć, udowodnij, że warto zatrzymać prawdę, którą jesteś.
Po ciszy znów zadudnił głos, nie do opisania, zupełnie jakby wszechświat przemówił w sobie jedynie znany sposób. Aran nie mógł opisać tego uczucia jednym słowem, język był na to zbyt ubogi. Był i tym głosem i wszystkim poza nim, jakby zaledwie kroplą w bezkresnym oceanie, choć odrębną, to poruszaną przez ten sam prąd, włączoną do wszechwiecznego błękitu, powoli rozumiejąc jego głębiny.
— Sygnet ojca leży na dnie kubła z odpadami biologicznymi. Zsunął ci się, gdy wyrzucałeś resztki swojej skóry podczas zabiegu linienia. Masz szczęście, że roboty zostały chwilowo ściągnięte do bazy głównej, bo nigdy być nie odzyskał pamiątki. Sprawdź nawet teraz jeśli nie wierzysz.
Bez zawahania wpisał kod i wyskoczył do pomieszczenia, gdzie kumulują się wszystkie śmieci i brudne ubrania po czym z niedowierzaniem stwierdził, że głos miał racje. Miał pieprzoną rację! Na moment Aran zapomniał o swojej matce oraz gdzie zapędziły ją jej własne demony i z uśmiechem na twarzy zarzucił:
— Więc jak, razem ku prawdzie?
— Razem przyjacielu.
I wspólnie, jak równy z równym przekroczyli próg domu wychodzą na świat, który zaczął mienić się w zupełnie nowych barwach...
***Pasożyty powoli zjadały przekrojony do połowy, czerstwy już chleb. Aranowi nie przeszkadzały larwy, można nawet powiedzieć, że polubił ich obecność. Lata życia w Ageis nauczyły go, że w trakcie tworzenia wszystkie czynności fizjologiczne są tylko opcjonalne. Trucizna niszcząca wenę jest w wodzie, sen pochłania tylko czas. Dzięki trafnym wyborom, słowa wciąż płynęły, przeciekały przez puste ściany małej kawalerki, wlewały się do umysłu Arana i spływały strumieniem na starego morpha. Dzieło jego życia, Magnus Opus, twór opiewający zmienność ludzkiego umysłu zatytułowany po prostu ''Pierwotne dusze'' miał zmienić postrzeganie swojego gatunku. To miała być też wiadomość, dla wszystkich, którzy w niego zwątpili, dla ludzi ze zbyt wąskimi horyzontami by zauważyć cokolwiek poza pasem własnej próżności. Wszystko co wiedział o ludzkiej naturze, badania i wnioski które zdobył znalazły się w jednym z trzech egzemplarzy. Aran wiedział, że teraz czasy są zbyt burzliwe, żeby opublikować dzieło, są nawet zbyt burzliwe żeby ukryć je w cyber sferze, jednak miał plan, jak dopilnować by dziedzictwo, które po sobie zostawia, nie zatraciło się w meandrach dziejów. Jedną sztukę wysłał na świętą wyspę Anor, gdzie spokojnie mogłaby przeleżeć tysiące lat, drugą i za razem tą, w której pokładał największe nadzieje oddał swojemu pomocnikowi, młodemu studentowi zafascynowanemu jego poglądami. To on był jego kapsułą czasu i najsilniejszą opcją by pokazać światu prawdziwą ludzką naturę. Trzecia sztuka spoczywała tuż obok niego, niemal skończona, spisana starym piórem, jak to miewał w zwyczaju, zamierzał oddać ją światu, pozostawić w metrze i patrzeć jak znika. Możliwości było wiele, mogła posłużyć jako rozpałka dla bezdomnych, dekoracja w jakimś lepszym domu, a w najlepszym przypadku mogła zostać fascynującą lekturą dla szczęściarza, który się na nią natknie. Możliwości nieograniczone, zupełnie, jak dziecko, które niepokalane grzechem tego świata, wciąż może zostać każdym, a przynajmniej może mieć taką nadzieję.
Aran wstał, nawykowo poprawił resztki znikających pod łysiną włosów i uśmiechnął się pod nosem. Wiedział, że musi jeszcze zrobić jedną rzecz zanim wyjdzie z domu, a to czekało na niego w małym skórzanym woreczku na dnie kufra z ostatnimi gratami, których nie udało mu się sprzedać. Wysypał na dłoń ostatnie dwa kryształki i włożył do uszu czekając, aż pod wpływem ludzkiego ciepła zaczną się rozpuszczać. Ostatnie lata bardzo nadszarpnęły zdrowie byłego profesora. Pół wieku za plecami, a w głowie szalejący tajfun myśli, który ujarzmić w logiczny ciąg potrafi jedynie ten głos. Głos, który stał się jego przekleństwem i największą słabością, z której nie umiał zrezygnować. Mgliście twierdził, że to dzięki niemu tutaj jest, że to właśnie przez niego tak dużo osiągnął, jednak patrząc na jego życie z dystansu można odnieść wrażenie, że to właśnie ten głos go zniszczył. Bo brnięcie do celu nie licząc się z nikim dookoła uczyniło go kimś, kim bał się zostać. Z dobrze prosperującego biznesmena zmienił się w dziwacznego profesora, całkowitego samotnika, który wszystkie swoje pieniądze wydawał na narkotyki i badania. Uparcie twierdził, że ludzki umysł ewoluuje i on sam tę ewolucje u siebie wciąż obserwuje. Przez lata zatracił się w badaniach do takiego stopnia, że stracił kontakt z większą rzeczywistością. Nie wiedział, co się stało z jego matką, jak skończyła miłość jego życia, czy choćby kto ukradł jego sygnet, który był jego najważniejszą pamiątką. Liczyły się tylko kryształki i dane potwierdzające słuszność jego teorii, teorii dzięki której lepiej można by było zrozumieć naturę istoty ludzkie, a idąc krok dalej, jak pomóc tej istocie w osiągnięciu ostatecznie najlepszej wersji samej siebie.
— Gdzie jesteś przyjacielu? — zarzucił Aran.
— Zawsze obok — Zadudnił głos.
— Dobrze. Nie czekajmy już, nie mam siły jej dokańczać. Ten świat jest mi już zbyt obcy. Przedostatni rozdział powinien wystarczyć i tak szybko zniknie.
— Jak wolisz Aranie.
Mężczyzna chwycił za grzbiet książki i wyszedł nie zamykając drzwi, w środku i tak nie było nic wartościowego, dzieło jego życia spoczywało bezpiecznie w jego dłoniach. Ostateczne przekleństwo świata i twór opiewający jego piękno miał niebawem zniknąć pośród jego odmętów tej rzeczywistości. Ciemniejące niebo kłębiło w sobie chmury, Aran wiedział, że nadchodzi burza. Ulice pełne przechodniów zupełnie, jak na jakimś letnim festiwalu obfitowały w całą paletę niecodziennych strojów i modyfikacji ciała. Ageis, dzielnica artystów i dziwaków słynęła ze swojej ekstrawagancji. To było jedno z tych nielicznych miejsc, gdzie jeśli nawet człowiek umarł z głodu, okazywało mu się szacunek i zadumę. Oczywiście nie zawsze, ale w porównaniu do Czerwonego Młota czy Labiryntu ludzie tutaj byli bardziej... Ludzcy? Jednak jest to w większości zasługa sprawnie działającego aparatu bezpieczeństwa. Sprawiedliwi, mając tutaj centralną siedzibę, działają niemal tak dobrze, jak w samym Metropolu. To właśnie tutaj od zawsze chciał mieszkać i umrzeć Aran. Jako człowiek wielki, choć niezrozumiany, blisko ukochanego morza za którym zawsze tak mu było tęskno. Jednak przez lata zdążył już przesiąknąć tutejszym słonym powietrzem i prawdą, że wielka woda jest tylko kolejną rurą odpływową Rewy, zachwyt zmienił się w obrzydzenie. Teraz nie było już dla niego żadnego miejsca by nie czuł się jak w klatce. Wszędzie oczy, wszędzie uszy i usta, a nigdzie serca. Era ludzi jego pokroju już dawno się skończyła, choć nawet nie miał pewności czy kiedykolwiek się zaczęła. Wolał po prostu myśleć, że urodził się w nieodpowiednim miejscu o nieodpowiednim czasie, jakby cielesność zbyt szybko przykuła jego pierwotną duszę do białkowego więzienia. Pomimo tego starał się żyć tak, by umrzeć pewnie, bez zbędnych wątpliwości czy zrobił wszystko żeby posklejać rozpadający się świat.
— Mieliśmy być rewolucją i patrz co z tego wyszło... — zarzucił Aran domykając drzwi furtki przed kamienicą.
— Jesteśmy nią. Jesteśmy bombom z opóźnionym zapłonem — przemówił głos. — Ludzie, których widzisz żyją w przeszłości. Oni jeszcze nie widzą, ale ich wnuki, ich dzieci... Widzieć przyszłość to nie ją przewidywać, ale rozumieć jej przyczyny. A my własnie to robimy.
— To śmieszne, jak z wiekiem oboje stajemy się sentymentalni. Wciąż kurczowo trzymamy się naszej wyjątkowości. Już nawet nie rozdzielam nas, zbyt dobrze się dopełniamy... — zaciągnął mężczyzna.
To była prawda, z wiekiem coraz mniej buntowniczo Aran odróżniał ten głos od samego siebie. Stawali się z czasem podobni — pasożyt i ofiara stworzyli symbiozę. Jednak ta korelacja zagłuszała cały zewnętrzny świat, Aran beznamiętnie obserwował, jak ciemność nad Rewą gęstnieje, jak niebezpieczni fanatycy zyskują coraz większe poparcie, jak kanibalizm wzrasta, a epidemia samotności coraz bardziej rozlewa się po społeczeństwie. Jedynym remedium było jego dzieło, tylko ono zdaniem Arana mogło wybawić ludzkość przed masową samozagładą. Jednak ta rewolucja nie miała nastąpić dziś, nie miała nastąpić też jutro, ale w trakcie najmroczniejszego brzasku, by zaświecić najmocniejszym promieniem, przebijając ludzką ignorancję raz na zawsze.
— Jednak każda legenda musi kiedyś się skończyć — mówił dalej. — I choć wciąż przeklinam dzień, w którym cię poznałem, to cieszę się, że nie odejdę sam.
— Jeszcze nie teraz. Pośpiesz się — ponaglił go głos.
Dwa srebrne łuki stykające się nad głowami przechodniów symbolizowały zejście do podziemi, lochów, którymi zupełnie, jak w czasach zamierzchłych unikano tłoków na powierzchni. Metro, ta rozległa sieć połączeń była niczym żyły w potężnym ciele Rewy. Wielkie, pulsujące przenoszące życiodajną krew, wprawiały w ruch czuły mechanizm miasta. Tory rozjeżdżały się, zawijały, skręcały, ale nigdy się nie kończyły. Wielki labirynt metalowych połączeń, co dzień rozbrzmiewał symfonią ludzkich serc i skrywanych w nich marzeń. To właśnie tam tworzyła się cała kultura rewy, stykały się ze sobą różne światy, od bogactwa dzielnicy Metropolu aż po slumsy Labiryntu. To tam i tylko tam każdy był równy jak kropla krwi, równie życiodajna co każda inna. Jednak Aran był inny, choć nie do końca był już pewien, czy tylko dlatego, że faktycznie to sobie wmówił, czy dlatego, że naprawdę tak było. Czuł się czymś więcej, nadczłowiekiem zrodzonym zbyt szybko by popchnąć ludzkość do przodu, zupełnie jak człowiek przyszłości był bardziej wyczulony na rzeczy ważniejsze, subtelne niuanse, które często okazywały się kluczowe. Jednak był też cielesny, a to sprawiało mu duże kłopoty, oczywiście do czasu, dopóki pojawił się głos, po tym wszystko było tylko kolejną opcją. Zrodzony, by tworzyć, czuł, że spełnił swoją misję, że pomimo tego, jak skończył, jak głos zagłuszając zdrowy rozsądek, pchał go do celu, osiągnął ten magiczny pułap, który często jawi się na horyzoncie marzeń. To niemal mistyczna strefa, gdy już wszystko zostało zrobione, każde słowo wypowiedziane, a czas upłynął do końca. Jednak nie był to dekadentyzm, była to rzecz bardziej subtelna, bo Aran wiedział, że po nim i tak nastąpi nowe, równie nowatorskie, jednak jego misja dobiegła już końca. Nie było już żadnych słów do zapisania, żadnych prawd do udowodnienia, na niego czekało tylko nieznane.
Pierwszy kafelek, drugi, trzeci... Metro skąpane w świetle ledowych refleksów jarzyło się brudną bielą. Dookoła setki serc, historii, możliwości, zmiennych. I każda z tych osób była potencjalnym przyszłym właścicielem jego dzieła. Każda. Pomimo tak wielkiej losowości, Aran nie wierzył w przypadek, nie wierzył w losowość zdarzeń. Zakładań, że wszystko ma na siebie wpływ, że determinizm nie jest tylko dziwnych, wschodnim stworzeniem odrealnionym od rzeczywistości. Już w swoich pracach mówił, jak wielki wpływ na kształtowanie się istoty ludzkiej mają rzeczy małe, na pierwszy rzut oka niewywołane przez nic i jak takie zdarzenia łączą się potężnej sieci korelacji, plącząc w niej człowieka raz na zawsze. Zupełnie jak w kulturze, ktokolwiek raz jej zasmakuje, nigdy się nie uwolni. I tak właśnie, przez nieuwagę swojego dawnego znajomego z dobrze prosperującego biznesmena wyzbył się kajdan swoich czasów i rzucił rękawicę światu.
Szelest, błysk, a następnie pisk szyn. Był na stacji Zmrożony Brzeg, jednej z setek punktów łączących jego ukochany organizm. Nazwa i miejsce nie były przypadkowe, zupełnie jak wszystko w życiu mężczyzny. Zmrożony Brzeg to stacja wybudowana w miejscu dawnego jeziora, które poprzez urbanizacje, zostało wysuszone. Aran za czasów swojej młodości właśnie tutaj spędzał wolny czas, ucząc się pływać i chlapiąc się z przyjaciółmi w wodzie, która już wtedy była ściekiem. Mężczyzna znów poczuł się małym chłopcem, który zawraca na linię startu. Gdyby tylko mógł, cofnąłby się do tych czasów, kiedy jego matka mówiła do samej siebie po cichu, niezauważalnie, gdy ojciec obok bochenka chleba stawiał kreskę, żeby zdążyć na drugą zmianę. Aran pomyślał, że to zabawne, że nie ważne jak okropne byłoby nasze dzieciństwo, to zawsze wracamy do niego z dziwnym sentymentem, że pomimo traumy, chcielibyśmy tam trwać, nie wiedząc, jak przerażając jest jutro. Jednak był tutaj, na stacji metra, pełen nadziei, że jutro jeszcze nie jest jeszcze przypieczętowane, że najmniejszy czynnik odmieni ten świat, który coraz głębiej zapada się sam w sobie. Bo nawet jeśli biegniemy w kółko, jeśli cała historia tworzy się i rozmywa bez przerwy, on nie zamierzał rezygnować z celu. I nie żałował wszystkich tych, których do tego celu poświęcił, nie miał zamiaru przepraszać. Czuł, że każda osoba, którą opuścił, każdy stracony przyjaciel to tylko kolejny czynnik, który ułatwiał mu drogę do celu. Ofiara konieczna w tej nierównej walce z postępującymi zmianami. I miał przy tym sporo racji. Wiedział, że ludzie tracą nasz czas, jak wampiry wysysają z nas ulotne chwile, ciężkie lata, lipcowe poranki, jednak Aran nie widział lub nie chciał widzieć, że tak naprawdę, gromadząc swój czas w sobie, wcale go nie zatrzymuje, nie wkupuje się w jego łaski, tylko przepuszczamy go przez ręce, zamiast wspólnie z kimś uczynić z niego historię.
Na tablicy peronu pierwszego pojawił się symbol nadjeżdżającego pociągu metra. Było tam dziwnie pusto, jak na popołudnie, jednak Aran nie narzekał. Czarny pojazd zatrzymał się z delikatnym piskiem, ukazując rzędy plastikowych siedzeń. Na lepsze nikt pieniędzy nie chciał wydawać, a już na pewno nie na wagony, które nie stykały się z Metropolem, czy choćby dzielnicą Skier. Mężczyzna usiadł na jednym, piekielnie niewygodnym siedzeniu i odłożył książkę obok. Czuł, że właśnie teraz jest zamrożony w czasie. Od teraz wszystko miało się zmienić, zupełnie, jak w dniu, gdy rozpoczął misję. Raz na zawsze zostawia za sobą ślad swojej obecności, ostateczne dziedzictwo tego, czym jest człowiek, jako coś więcej niż tylko istota kierowana pożądaniem i niezdrową chęcią posiadania wszystkiego na własność. Czy wierzył w nieśmiertelną duszę? Niezupełnie, wierzył w osobliwą substancję, coś więcej niż materię, coś wykraczającego za ten wymiar, coś, co ewoluuje dzięki czynnikom zewnętrznym do swojej najdojrzalszej postaci, którą można dostrzec w momencie śmierci. Bo właśnie o tym mówiło jego dzieło, o zmianie skupienia umysłu, o tym, jak jesteśmy kształtowani przez najmniejszy akt dobra, jaki doświadczamy i najohydniejszą zbrodnię, w której uczestniczymy. ''Pierwotne Dusze'' opiewają istnienie w nas doskonałości, substancji dzięki, której to my, a nie żadne inne zwierze zdobyliśmy naturalną przewagą. Przewagę zmienności. I tym sposobem, zakończył on swoją długą drogę od gazu, by stać się wreszcie ciałem stałym, esencją człowieka, która zamknięta zostaje w ostatnim przebłysku świadomości. Był gotów, by wkroczyć w nieznane.
— Śniliśmy ten sen każdej nocy, a teraz stał się jawą, jednak noc nadal trwa. My musimy się obudzić, nie ma już dla nas tutaj miejsca — zadudnił głos.
— Racja. — mężczyzna zamyślił się na chwilę. — Wiesz, noc jest czuła. Znacznie czulsza od dnia. Chowa w sobie więcej, skrywa sny i pragnienia wypalane przez światło dnia. Teraz przyjdzie nam wkroczyć w nowe miejsce, równie mętne, co noce w Ageis. — szeptał do siebie mężczyzna. — Czymkolwiek się staniemy za chwilę, wiedz, że to było dobre życie. Cieszę się, że spędziłem je z tobą.
— Razem do końca, jak równy z równym.
Mężczyzna uśmiechnął się pod nosem. Zanim skoczył na tory nadjeżdżającego pociągu, poczuł szczęście, w momencie oblicza śmierci. Gdy nie było już odwrotu, nie poczuł on strachu, nie poczuł nadciągającej dezintegracji jego umysłu, tylko czyste szczęście, że jego dążenie do celu uczyniło go spełnionym. Że odkrył sens życia, silny Conatus, który był osobliwą własnością tego świata. I że umarł jako człowiek wolny od cielesności, wyzbyty z okowów ciała, z przyjacielem, którym był sam sobie.