
Śmierć w karetce.
Jeszcze tylko sześć godzin - Pomyślałem.
Praca w zespołach ratownictwa jest zajęciem co najmniej nietypowym. Bywa że przez kilka godzin nic się nie dzieje. Mam wtedy czas na wypicie kawy, nadrobienie zaległej książki lub papierosa. Z drugiej strony nie jest zjawiskiem rzadkim, jeżdżenie jak potłuczeni po całym mieście tam i z powrotem. Najczęściej do pijanych. Najczęściej w weekendy... Dziś był weekend. Sobotnia noc, pięć po dwunastej. W takim okresie mogę być pewny spotkania pijanych imprezowiczów, upierających się konsekwentnie że wypili tylko jedno piwo, emerytek nie mających czasu od miesiąca udać się do swojego lekarza oraz soczystych interwencji w asyście policji.
- Chyba jestem wypalony ?
Taka myśl przyszła mi do głowy nie po raz pierwszy. Moja obojętność wobec tego co dzieje się dookoła, dla zwykłego człowieka może być przerażająca.
Siedziałem w karetce obserwując ćmy orbitujące wokół żółto-pomarańczowego światła żarówki, rozjaśniającego wiatę ambulansów. Było gorąco i duszno. Od miesiąca nie padał deszcz. Siedziałem sam nie chcąc wychodzić z samochodu, przez przekonanie, graniczące z pewnością że za moment przez radio odezwie się dyspozytor a ja był bym zmuszony do szybkiego powrotu na fotel kierowcy. Więc siedziałem i patrzyłem na ćmy.
A może sobie zapalę ? Znów pomyślałem sam do siebie .Nieee. Zostały mi dwie fajki. Przydadzą się na później. Więc trwałem w fotelu dalej.
Nagle wzmógł się wiatr. Pył zalegający na betonowej kostce brukowej wzbił się w górę. Żarówka zaczęła migać, po czym zgasła. Po chwili gwałtowne podmuchy ustały, a światło na powrót przyciągało owady. Coś się jednak zmieniło. Obok mnie siedziała zakapturzona postać z kosą w ręce. Kaptur powoli obrócił się w moją stronę, odsłaniając białą czaszkę ziejącą nieprzeniknioną czernią z oczodołów.
- Cześć - Zaczęła kostucha wyciągając w moją stronę kościaną dłoń - Jestem Śmierć. - dodał zakapturzony stwór.
Po chwili wahania, niepewnie uścisnąłem zimne kości ręki odpowiadając.
- Cześć... Ehm. Wojtek.
Podczas zaskakującej wymiany uprzejmości mój nowy, przerażający towarzysz zaczął się wiercić i przesuwać w fotelu. Wyglądał ona to że przeszkadzała mu kosa. Kościsty paliczek śmiertki wdusił przycisk elektrycznie opuszczanej szyby ale nic się nie stało.
- Możesz włączyć zapłon ? - Zapytał kościej.
Przekręciłem kluczyk w stacyjce dzięki czemu manewr otwarcia okna zakończył się sukcesem. Chwila manipulacji drzewcem, przeciskania ostrza pod różnymi kątami zakończyła się powodzeniem i mroczny atrybut wystawał na jedna trzecią długości z boku pojazdu.
- Ścinasz tym ludzi ? – Zagadałem by wypełnić niezręczną ciszę, mającą swoje źródło w pełnym skupieniu śmierci nad procesem przeciskania charakterystycznego akcesoria.
- Nie – Odparł bez namysłu z lekkim zrezygnowaniem w głosie. – To taki branżowy gadget, zupełnie przedawniony. Ty masz na ramieniu eskulapa – dodał kościotrup po chwili.
- No tak – odparłem zerkając na emblemat.
- A ratujesz ludzi wężem nawiniętym na kijek ?
- No nie.
- To co głupio pytasz ? – skwitował bądź co bądź celnie.
Nie odpowiedziałem.
- Wpadłem by omówić pewną kwestię – Znów podjął rozmowę niespodziewany gość. – Często jeździmy razem, a nigdy nie mieliśmy okazji się poznać. Ktoś mógł by nawet pomyśleć że stanowimy dla siebie konkurencję – Zachichotał i kłapnął zębami. - ale nic bardziej mylnego. Widzisz, kiedyś wszystko było prostsze. Taki dajmy na to rycerz dostał celnie toporem lub mieczem i sprawa była załatwiona. Nawet jeśli przeżył to nic straconego bo gdy dorwali go cyrulicy, upuścili od razu krwi. Takie połączenie z ucięta kończyną lub inną raną szybko klarowało sytuację. Albo dżuma. To były czasy ! – Rozmarzył się kościotrup. – Od zarażenia dwa dni z klepsydrą w ręku i mogłem przyjść. Wszystko było jasne, zero niespodzianek. Plan roczny wyrobiony. Premia w obolach co miesiąc. Mówię ci bajka. Ale ludzie nie są głupi. Przez tysiąclecia kombinowali jak by tu odwlec nasze spotkania. I dochodzimy do tej waszej reanimacji.
Uniosłem brwi w zdziwieniu
- Nie chce żebyś pomyślał że mam do ratowników czy lekarzy pretensje. - Każdy musi robić swoje – Poważnie podkreślił. – Dajmy na to, taki już prawie denat, jedną nogą w grobie, serce przestaje bić, krew nie krąży, mózg obumiera. Myślę sobie jest mój! … Ale nie. Leży nieszczęśnik pięć, dziesięć, czasem piętnaście minut zanim zjawicie się wy. Nikt wcześniej nie prowadzi resuscytacji a dobrze wiesz co dzieje się z mózgiem już po dłuższej chwili braku krążenia ? - Przytaknąłem bo podobne sytuacje były mi aż za dobrze znane – Pół biedy jak wam się nie uda. Gorzej jak taki ktoś fruwa już nad ciałem a wy go „bzzzyt” parzydełkami na prąd w serducho i klient wraca. Ale do czego ? Do skorupy nie zdolnej do samodzielnej egzystencji. Formalnie jeszcze żyje z tym że co to za życie, a w każdej chwili może mu się odmienić więc jadę z wami i tym jak to brzydko nazywacie „warzywem”. Później taki chłop trafia na intensywną terapię, wy wracacie a ja zostaje z nim bo nigdy nie wiadomo. Trwa to dzień, tydzień, czasem kilka miesięcy nim jest mój ale do tego czasu czekam.
- Co mam na to poradzić ? – wtrąciłem czując się delikatnie mówiąc niezręcznie - Staram się wykonywać tę prace najlepiej jak mogę a odpuszczać dla kogoś kto wygląda jak żywa reklama głodu nie mam zamiaru.
Śmierć patrzyła na mnie przez dłuższą chwilę lecz z gołej czaszki i pustki w miejscu gdzie powinny być oczy nie można było wyczytać nic.
- Nie o to chodzi – odpowiedział po chwili. - Musicie trąbić wszystkim że mają prowadzić reanimację od samego początku. Wtedy szanse znacznie wzrastają. – Poważnie wytłumaczył kościej, oczywistą, oczywistość. – Nie wiem, róbcie kursy, przeprowadźcie kampanie społeczną, roznoście ulotki. Bo jak nie to się przez was kiedyś wykończę. U nas w robocie nie ma że nadgodziny. Wracam po tym całym czasie do domu. Odkładam kosę i na dzień dobry żona ma pretensję, że mnie ciągle nie ma w domu, że pracoholik, że już nie jestem tą samą śmiercią co kiedyś. Wyspać się nawet nie mogę bo dzieci biegają na bosaka a nie wytłumaczysz że mają nosić papucie. Wiesz jak się niesie dźwięk kościanej stopy po panelach ?!
- Może zmień pracę ? – odparłem.
- A gdzie ja prace dostane z takim ryjem ? Jedynie w domu strachów jakiegoś wesołego miasteczka. Nie dziękuję. Tam też same bachory. – Gdy śmierć się uspokoiła dodała na koniec. - Jedyna nadzieja w Tobie Wojtuś. Musisz uświadomić innym że trzeba uciskać klatkę piersiową zaraz po stwierdzeniu że biedak nie oddycha. Inaczej się wykończę. – po tych słowach znów podał lodowatą dłoń, tym razem na pożegnanie. Otwarł drzwi. Chwilę szamotał się z kosą, którą trzeba było teraz przez otwór okna wyciągnąć z powrotem. Odwrócił się i dodał. – Do zobaczenia – chichocząc.
Gdy w lusterku karetki zakapturzona postać zniknęła za rogiem a dźwięk drzewca odbijającego się cyklicznie o beton ucichł, zacząłem się zastanawiać jak wdrożyć plan zasugerowany przez nocnego gościa. Bo jeśli tego nie zrobię to on wróci rozżalony, wkurwiony i możliwe że rozwiedziony.
Najpierw jednak zapale papierosa.