Dla chętnych jako próbka do weryfikacji. Każda krytyka mile widziana.
Dla bardziej chętnych załączam cały prolog w pliku PDF (zapakowany w .rar).
W obu wypadkach życzę miłej lektury!
Jeszcze słowo wstępu: odradzam czytać "z doskoku"; w przerwie w szkole, w drodze do pracy, temu podobne. Oczywiście każdy tekst wymaga pełnego poświęcenia uwagi, ale umówmy się, że niektóre obejdą się i bez tego, można je czytać drastycznie wydzielanymi ratami a wciąż radują, nadają się. Prolog "dzwonu" przy takim podejściu ma wybitne szanse nie dotrzeć w punkt (oczywiście nawet przy najlepszych chęciach nie jest powiedziane, że nie odrzuci; znam się na pisaniu jak but na szewcach).
----------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------
PROLOG
Suchą stopą, pod ramię z Wiecznością
Ląd, jak duch, po świecie się błąka
Bezsenna rozpacz, zjawa nieszczęsna
Głucha – bez echa – przez Ciszę zaklęta
Spustoszona
Martwa
Daremnie się włóczy lukami istnienia
Szukając zmiennika, powtórnie umiera
[align=center]~ Dar Tirlliada, księga ech. Z księgi hymnów – „Widmo Namara”.[/align]Ląd, jak duch, po świecie się błąka
Bezsenna rozpacz, zjawa nieszczęsna
Głucha – bez echa – przez Ciszę zaklęta
Spustoszona
Martwa
Daremnie się włóczy lukami istnienia
Szukając zmiennika, powtórnie umiera
Zabił Dzwon!
Zaczyna się od błysku.
Wszechobejmującą czerń dziurawi ukłucie bieli, odległa, tycia iskra, migotliwa zrazu. Rośnie niezwłocznie, pęcznieje jak plama. Wkrótce oślepia blaskiem. Wyciąga ramiona promieni, na podobieństwo dorodnej gwiazdy.
Widok jest taki, jak gdyby Ciemność, w cichości i skryciu, powiła żywe Światło. A konała, z niemowlęciem w ramionach. Wciąż bez głosu – lecz już nie potajemnie.
Gwieździste cudo prosto z łona nocy błyska jasno i pysznie, w jedną chwilę ogromnieje stokrotnie! A jednak wraz przystaje w rozwoju. Na powrót chudnie, zapada się w sobie, kurczy z podwójnym pośpiechem. Przygasa tak, że nieomal traci się na zawsze, kończąc jako wątły paproch, jako pyłek jasności zaledwie… ażeby wtem ognistą wstęgą rozciągnąć się na boki – w formę łuny przedświtu, co z wolna przepędza mroki i cienie. Oto zapala się złociście od północy po południe, oddzielając bezchmurne niebo od piaskowej ziemi, kiedy to promienne dziecię nocy (teraz już wyraźny, szeroki dysk w płomieniach) wynurza się majestatycznie zza falistego horyzontu. Olbrzymie i rozedrgane, niczym serce demona, wyjawia zasuszone oblicze pustyni.
Spieczona kraina rozlewa się na cztery strony świata, pozbawiona krańców. Monotonna, jałowa, o bladych guzach wydm. Rozpięty ponad nią błękit z równie chorowitym licem przyjmuje płonącego gościa. Zanosi się na kolejną, piekielnie upalną wieczność.
Iście niezwyciężona cisza ciąży na pustyni. Ta jej nieprzełamana pieczęć – prawieczna, mityczna już głusza, którą niewielu pamięta. Wieko trumienne pochowanego świata, jak mówią; a jego budząca trwogę strażniczka, nie inaczej. Odkąd czas był się przesypał, a Dźwięk i jego Echo dawno, dawno przebrzmiały, niepodzielnie włada i przewodzi tu wszystkim. Niczym.
Pustką.
Skarbnicą promieni.
Śreżogą. Flautą na ziarnistym oceanie.
Rojowisko wydm, sycone żarem świtania, wydaje się poruszać, rzekłbyś, pełznąć ospale byle z dala od palącej mocy z niebios. Jako żywe.
Sępia para pojawia się na tle błękitu dokładnie znikąd. Wynędzniałe, pokurczone ptaki kołują nad pagórami z piachu jak gdyby nigdy nic i nie ma nikogo, kto zapytałby, skąd się tam nagle znalazły. Hakowate dzioby otwierają się co i rusz, mimo to pozostają wierutnie nieme. Kiedy ptaszyska wpadają na siebie z nagła, szarpią się w locie, dziobią wzajem, orzą szponami – nie słychać ani wściekłego bicia skrzydeł, ni skrzeczeń bólu czy furii. Szkaradni ścierwożercy, ich dramatyczne zmagania, krew rosząca dogorywającą z pragnienia ziemię, rubinowo czerwona, parująca – wszystko to gotowe być jedynie marą, trzeba wiedzieć. Gorączkowym wyrojeniem samejże umęczonej krainy, ubitej z piasku i ognia, sygnałem a lamentem jej makabrycznej, niezmiennej od wieków bolączki.
Albowiem, jakkolwiek faktyczna czy ułudna, scena owa fatalną próbuje unaocznić rozpacz. Dramatyczny wysiłek o szansę, o dożycie nadchodzących chwil.
Te ostatnie tymczasem nieoczekiwanie nabierają nader obiecujących kształtów…
Pustynia wita zmianę. Coś ożywa w piaszczystej martwicy, jeszcze daleko, lecz wyczulone powietrze już dygocze – i to tak, jak dziewica pod pieszczotą zalotnika. Ziarnka piasku grzechoczą z podniety. Gdzieś tam, niewidoczna a odległa, jedynie w słonecznych macek zasięgu, skryta za masywami wydm ludzka stopa w wysokim bucie zatapia się głęboko w piasku.
Cisza. Znowu Ona. Ta, która posiadła niewidny ląd, gdy to nikt go już nie chciał. Cisza, w której pobrzmiewają echa kataklizmów.
Sępy jak się pojawiły, tak samo przepadają. Pryskają zwyczajem przywidzenia.
A jednak wydrapane niedawno pierze pozostają i opadają na piasek.
Słońce wisi teraz jako odległy, niepoważnie tyci krążek bieli (nie żółta kula w lokach płomieni, którą było zaledwie przed chwilą) zmniejszone też nie wiadomo kiedy, nie wiadomo przez kogo…
Pustynia wzdycha.
Ruch powraca, punktowany syczeniem piasku – o wiele bliżej, opodal, zda się. Obuta noga czyni krok, a w ślad za nią postępuje następna… ciągnąc za sobą kolejną… a za nią jeszcze jedną, i jeszcze… i jeszcze… i jeszcze… i jeszcze… Po czasie dostatecznym, ażeby słońce przebudziło niewidzialne ognie w piaskach pustyni, przewijają się w ten sposób całe tabuny stóp, aż wkrótce niepodobna je zliczyć. W próżnej jak dotąd przestrzeni podzwania oręż oraz elementy bojowego oporządzenia. Klaruje się ludzka mowa, ochrypłym rozkazom dowódców odpowiada gromki chór podkomendnych; wszystko to niczym z zabitego gwoździami pudła – o z wolna wywarzanych hałasami ścianach.
W interwałach, pomiędzy echem a echem, ponad rumor żelastw i gardeł, ponad suche szumy lawin piasku, ponad uwolnione nagle lamenty sępów (których niemniej wciąż nie znaleźć na pustym niebie) przebija się rżenie katowanych wędrówką koni, a nawet niekończący się świst batogów znad ich grzbiety.
Rozłożyste sztandary jako pierwsze wyglądają zza piaszczystego garbu. Ukazujące się po nich sylwetki zbrojnych, w kurzu pustyni, matowo i wyblakle łyskają refleksami hełmów, grotów włóczni, tarcz i członowanych pancerzy, krytych pod płaszczami koloru pogodnego nieba. Jako żywo – niczym segmenty mocno już zestarzałych łusek, aliści z cielska wciąż morderczego, jadowitego gada. Na prowadzeniu rzędy pieszych z partyzanami, bujnie jeszcze obwieszonych bronią przeróżnego autoramentu, wedle znamiennej, szczególnej im modły, powziętej z bojowej wszechstronności. Za nimi regimenty łuczników, obciążonych worami strzał, atoli w żadnym razie nie ustępujących pola towarzyszom w zwarciu, kiedy mieczem czy buławą pożytek im czynić przychodziło. Na flankach mieszana kawaleria, za to nieco z tyłu: po szwadronie Twardych, sławetnych rydwanów taranujących, złoto skrzących się w słońcu obramowaniami platform, dzisiaj atoli odmienionych nie do poznania. Lekkie, utwardzone z przodu kabiny o różnorakiej wielkości, zawsze jednak ostrym, klinowym kształcie oraz skrętnej osi, w boju „pchane” przez parę lub więcej szkolonych od źrebięcia koni, brną do przodu odwrócone, tradycyjnie ciągnięte. Pełne koła z zakrytymi kosami pomagają obracać ich kilkuosobowe załogi.
Ponad głowami wojów siedem błękitnych płócien z motywem jasnego dzwonu (o sercu w postaci miecza, jelcem tłukącego o czaszę) łopocze na wysokich drzewcach. Symbol świętości danej przez Dzwony.
Kiedy otyłe tony trąb zagłuszają szum sunącego po pustyni wojska, tysiące par stóp, setki kopyt i kutych kół wozów bojowych ryje w piachu; szeroko rozciągająca się w marszu formacja zajmuje grzbiet gigantycznej wydmy, kierując czoło ku jej bliźniaczce.
Trąby bojowe buczą długo… Gdy przemijają, głos, ma się rozumieć, najchciwiej wykrada władczyni owej krainy – dumna, eteryczna cisza, co moc ma niejednego dzwonu. Odzyskuje każde niezatkane ucho, pokrywa sobą każdy skrawek opłakanej dawno, bardzo dawno temu ziemi. Nie odda ich już więcej, to pewne jak śmierć, która tu rezyduje, jak miraż i koszmar, które są wszechobecne. Widmowy nieboskłon z pogranicza snu? Ów smętny, misterny relikt zapomnianych czasów, kiedy to stanowił miłosierną powałę domu ludzi i ich boga. Oto blaknie jeszcze więcej a porusza się, tak, ożywa bezsprzecznie, faluje bowiem, zakrzywia się miękko niby tafla jeziora, kurczy nierzeczywiście – wyłącznie po to, ażeby wtem rozciągnąć się dwakroć okazalej, nurkując przy tym, pikując drapieżnie, orzekłby kto: zamierzając wprasować w grunt wojsko na grzbiecie wydmy… na którym jednakowoż nie robi to już wrażenia. Słońce przestaje być niewielką soczewką bieli, a na powrót przeistacza się w monstrualny pęcherz nalany ogniem. To jednak również nie zajmuje nikogo. Nie takimi kuglarstwami raczyła żołnierzy pustynia przez ostatnie przeciągłe dni. Noce wszak były w nie jeszcze bardziej wyszukane.
Dzień grzeje już z całych mocy, zamieniając każdą chwilę w torturę. Dla żołnierzy, nawet w wyróżniająco oszczędnych rynsztunkach, pod kapturem, pod płaszczem czy pod jaką, gwałtowny cios upału po doświadczeniach diabelnie mroźnej nocy nie wydaje się niedogodnością. Natychmiast przekonuje o byciu pierwszym przeciwnikiem i rzeczywistym zagrożeniem.
Kolejne chwile mijają, jednakże nic (prócz pustyni, rzecz jasna, otrząsającej się znać po niemiłym rozbudzeniu) nie ulega zmianie. Katowana spiekotą armia nadludzi czeka przeciwnika, lecz nikt się nie zjawia.
Przed szeregi występuje pierwszy śród wojów. Ujeżdża on najczystszej bieli, przepotężnie zbudowanego wałacha o włochatych pęcinach. Jest dojrzałym mężem, wbrew nader delikatnym rysom. Długie blond włosy okalają niemal chłopięcą twarz, opadając na szerokie ramiona, a pałając jak złoto w skale. Dwie pociągnięte wdzięcznym skosem kreski brwi wyglądają na sztuczne, rysowane henną. Podobnie z uczernionym owalem oczu oraz i tak nieprzeciętną linią ust, uwydatnioną czerwonym barwnikiem. Tymczasem spojrzenie umalowanego jest przenikliwe i śmiałe, wyraźnie świadczy przed tymi, których zwieść mogą młodociane atrybuty złotowłosego. Polerowane srebro, chabrowy stop złota oraz bodaj każdy z rodzaju klejnotów żywej ziemi (nie zaś tej uwiędłej zjawy, na której się właśnie smaży) obciążają jego szyję oraz całe lewe ramię, aż po opierścienione palce; dokładają wagi do pasa. Ochronę ciała, na murańską modę, stanowią wojowi kusy napierśnik, płytowe nagolenniki i karwasze. Wszystko inkrustowane znanymi układami gwiazd z bezcennego minerału, który tli się wewnętrznym ogniem, za co tedy pomylenie go z innym zakrawa o świętokradztwo. To Ram – ukruszona świętość z białych wież. Kamień Chmur.
Okrągłą tarczę z tnącymi krawędziami, usadowioną na zadzie konia, zabezpiecza biała niedźwiedzia skóra. Tam też, za lędźwiami konnego, sytuuje się imponująco długa pochwa. Pusta. Wysmukła głownia, mierząca całe sześć łokci, obraca się właśnie w rękach jeźdźca. Wypuszczona, z sykiem wbija się w piach. W parze z jelcem, a wstępując na moc klingi, rękojeść tworzy toporny, graniasty krucyfiks, na którym rozsnuto nic innego, jak trójramienną gwiazdę.
Bez mała nabożny majestat, bijący od osoby młodziana, zakłóca subtelny niepokój, oto wypływający na jego niepokalane oblicze. Kiedy w momencie wschodu słońca nakazał zadąć w trąby, uczuł odświeżoną nadzieję i zapach nieodległej glorii. Aliści teraz, tkwiąc bezczynnie w szczytującym już żarze z innego świata, na czele trzytysięcznej potęgi Miri – armii nie tak licznej, co niezrównanej w bitności – Tantar nerwowo zaciska szczęki. Minął wszak drugi dzień i druga upiorna noc wreszcie ustąpiła. Trzeci dzień, co zaprawdę zdawało się jeszcze chwilę temu niemożliwością, ziścił się i oto ukazuje – mimo to nie ukazuje się nieprzyjaciel.
Jeszcze nigdy nie widział Muranu w takim stanie. Pustynne warunki poświata przemogły nawet nadludzką wytrzymałość Ddongów. Wyszkoleni przez Boga jeszcze zanim się urodzili, zdyscyplinowani piechurzy i konni, którym nie ma równych w szeregach ludzi czy bolunów, choć wciąż wyprostowani i dumni wiercą się, spływając potem. Twarde rydwany straciły swoje zastosowanie z chwilą wkroczenia na sypkie baseny i stoki piachu, teraz są już tylko utrudniającym marsz balastem, próżno wypatrują obiecanej im równiny. Wielkiej krwi bieguny z Uban Ghotol oraz zachodniego Tyrdamu dyszą jak psy, pieniąc się obficie, robią ciężko bokami, już w owej chwili bliskie wycieńczenia. A czeka ich przecież bój. Bój, o którym pamiętać mają narody.
W myślach wciąż wertuje przestrogi delegacji hierarchów z Tyrdamu, których to zmuszony był wysłuchać w świcie swych oficerów. Jakże pokornie, jakże uwłaczająco potulnie milczących w obliczu duchowego zwierzchnictwa…
…Szaleństwo.
Po dwakroć szaleństwo! Tantarze, z całą rewerencją. Porywasz się na bezwzględny i nieprzytomny hazard. Pomnij na to, z kimże pertraktujesz. Przecież to Ahry, na Boga! Przystać na ten roniony układ to jak ze śpiewem rzucić się w czeluście Furruf! Nie odgaduję, czego światła twa osoba upatruje w tej od rzeczy wydumanej okoliczności, Wodzu, jednako zanoszę do ciebie echo z katedry Uramun. Wołam głosem Aglo, życzeniem naszego utraconego Pana: poniechaj!
Ci pochorowani fanatycy z Południa nic aby wyczekują podobnych okazji. Rażą groźbą i jawną prowokacją, bo nie znaleźć im innej rady. Byleby Muran i Kyrema odsłoniły przed nimi brzuchy. Istotnie dajecie wiarę, bracia, że ten raz rzecz się odmienia? W imię Jedynego, ta butna, prześmiała doprawdy oferta wprost paruje odorem fortelu! Jest na równi nawiedzona podle jej wyklętego ze świata przetwórcy, bez wstydu obwołującego się nagle naszym przymierzeńcem, czy nie widzicie?!
…Nastały dni, które sny Orboda wyprzedziły były o lata, zgoda temu, to pewne jak słońce o brzasku. Silniej dziś natężać wzrok stróżowi pokoju i miłującemu prawość, aby gęstniejące sieci intryg naokół Dzwonów wypatrzeć. A snutych od pokoleń przez tego samego drapieżnika, co czyha i nie śpi. Przychodzi nam skrupić baczenie na knowania przeciw Harmonii tuż za naszymi plecami podnoszone, bracia. Uważniej i sumienniej, niż za dni, które za nami. Wiecznie rozogniony jest zawistnik zza Goby, gorączką zapalon na łup nie do wycenienia, czaić się zdolen z paściami wszędy, powiadam – takoż pomiędzy nami a w tronowych komnatach naszych popleczników, poddanych Bieli jak i my. Sam Tantar był pouczał. Jego słowo.
I miałeś słuszność, Głośny Wodzu! Zawżdyś ją miał, niech mię Haar rozliczy z omyłki. Oby nie opuściła cię tedy ta przytomność i ostrość umysłu, bo prędki będzie upadek nas wszystkich. Tu konieczna jest prudencja. Na szali triumfu zawisną nie dni chwały Muranu, lecz oto przyszłość i dola całych rozbrojonych Miri, a za tymi i Bożej Obietnicy. Ta wyprawa… owa bitwa, bitwa o wszystko, Tantarze…
…Na boże obietnice! To nowy przebiegły podstęp, napędzany tym samym starym spiskiem, znać na mile! Zuchwała, paradna doprawdy prowokacja, naiwnie wymierzona w naszą dumę i popędy wojowniczych serc, powiadam wam! Wodzu, żadnej nie mamy pewności…
…On nas przeprowadzi – przerwał im. Tonem niewzruszonym, statecznym. W istocie ledwie trzymał w ryzach prawdziwy orkan gniewu. – To w Nim, w Nim i w Jego macosze, Muran pokłada przewagę. Szansę miażdżącą i ostateczną. Pewność, tak gromko przez was wołaną.
Kaleczy mnie w środku i załamuje ducha ta nieugaszona namiętność, z jaką odganiacie sprzed uszu uczciwe me słowa, niby to żądłowy rój. Powtarzam wam… a powtarzam raz ostatni… to On jest naszą rękojmią. Naczelnym powodem ku tej wyprawie poza rant ziemi. Namara nie ma przed Nim tajemnic, zasię niczego mu nie odmówi. A kryje w sobie rezerwy sił, którym nie stanie żaden doczesny opór. Jeśli to nie my, jeżeli nie Północ w czas uczyni pożytek z Pustyni… jej oraz tego jej faworyta, tego wyklętego tresera światów…
Chociaż zawiesił głos z rozmysłem, nie spodziewał się, że napełni to jego ślinę tak paskudnym posmakiem.
Przeszedł się po sali, aby przekonać starców, że nie pilnuje ich ust. Nie prowokował, co to, to nie. Ale Szeptu się, a owszem, spodziewał. Był nań, by tak rzec, przygotowany.
Niepotrzebnie.
Wszystkie kozery kryją się w rękawie Muranu, bo trafiły tam na wiele dni przed waszymi rachunkami a tą próżną naradą – podjął. – Ahry domagają się okazji do „honorowej potyczki”? Otrzymają ją. O tak, możecie być przekonani, Muran odpowie. Za waszym przyzwoleństwem czy bez niego.
…Tantarze…
…Przybywacie w świcie zbrojnych i mówicie z Katedry, o, czcigodni Dzwonnicy – Tantar nieznacznie jeno i na krótko podniósł głos. – Zakładam, że sama to Katedra, z Pierwszym Dzwonnikiem pociągającym za język Aglo, preferuje roić sobie pod swym świątobliwym sklepieniem, jakobym z pianą na ustach, ze zgrzytem zębów i obłędem na czole czekał tego dnia, który, jak rzeczecie, został zapowiedziany, znacząc kres białemu mieczu? Zamiaruję ścierać się z nieprzyjacielem bez twarzy wyłącznie przecież w imię „honoru”, na który ten się powołuje, mimo że nic o honorze nie wie. A pilno mi czynić to z zawiązanymi oczyma, po omacku, jak mniemam, opity żądzą, dla której wy, bracia, nie szczędzicie tytułów rodem z Sahullu, z Meshoda rodem. – Dzwonny, jeszcze przed chwilą zanoszący się o „szaleństwie”, nie wytrzymał spojrzenia Wodza nawet na mrugnięcie. Wezwanie imienia uciszonego na wieki boluna Meshoda Saala było ciężkim pogwałceniem edyktu Loraka i świętego Oramunu. Tantar tym razem nieomal liczył na Szept, nieomal pragnął konfrontacji. W zasadzie, to na nią zasłużył.
Przeliczył się i tym razem. Stara Brać była zuchwała, dumą wprost wzdęta, nie składała się jednak z samobójców. Dzwonni puścili wykroczenie mimo uszu. Tantar kontynuował:
…Bo i bez rekonesansu, i bez zabezpieczeń, i bez poręczeń na zwycięstwo wasz niekorny Żywy i Żyjący pali się pognać w sukurs gasnącemu już przecież przeznaczeniu, jaki niegdyś, a przy tym być to wcale może, że prawdziwie wyśnił Muranowi jego największy, najgroźniejszy w dziejach zdradzień.
Skorygujcie, o ile niewłaściwie pomiarkowałem. Macie mnie, lojalne Dzwonom zgromadzenie, za spełnionego pomyleńca?
Lód w głosie Głośnego Wodza ostudziłby ognie piekielne. Blade, pomięte starością twarze kapłanów, choć pogłębiły swoją bladość i namnożyły zmarszczek, nie uroniły śladu przekonania. Szedziwe głowy pochyliły się czołobitnie i głucho było czas jakiś. Dzwony Daar i Raad odliczały mijające chwile.
…Tantarze, dozwól. Czas porachować głosy zgromadzonych.
Tantar nie dozwolił.
…Rzekłem. Odpowiemy na rzucone nam wyzwanie. Bo jest ono również szansą.
A i taka została Muranowi powtórzona. Nawet skoro podobnych Ech z waszej kolorowej księgi wysłuchiwać a karmić uwagą jest Loży nie po drodze.
A i taka została Muranowi powtórzona. Nawet skoro podobnych Ech z waszej kolorowej księgi wysłuchiwać a karmić uwagą jest Loży nie po drodze.
Siwi tchórze! Tego Tantar już nie wyrzekł.
Muran przywróci światu zatraconą Harmonię, dopełniając danego mu z Wysokości obowiązku, jak jest powtórzone. I stanie się to jeszcze tej jesieni, obiecuję to wam, osłuchani braciszkowie. Muran jest niepokonany!
W głowie Tantara, okładanej gorącem Pustyni Widmo, dzwonem powtarza się echo tych ostatnich słów, które z takąż furią, z szałem nieomal, wyrzucił z siebie tamtego dnia, raz na zawsze zamykając feralną naradę. Jakby pragnęły nie tylko umocnić go w przekonaniu do swej racji, ale pogrążyć tym głębiej w swej pokrętnej mocy – na którą Tantar wszak liczył, którą to konjurował przez okres tak długi i niełatwy – spętać go, niewoląc na zawsze, samego w ciemnościach tej hazardownej (odważnej, na Biel i na Światło!) decyzji.
A może już to zrobiły? Ich zły czar skutecznie mami go i zaślepia na kaganek prawdy, co majaczy w pomroce, jaka gęstnieje wokół? Prowadzi na zagładę, jego i jego ludzi – tak daleką i tak cichą, o ironio, jak żadne inne miejsce nie mogłoby mieć w ofercie. To one, to te słowa stają się jego jedynym prawdziwym sojusznikiem, ostatecznym argumentem nie do przesunięcia. Powodem wymarszu poza krawędź świata. Wierzy w ich rację, zna ciężar w swoim jednogłośnym postanowieniu. Ciężar, który ma postanowienie ponieść, nieważne z jakimi skutkami.
Muran… powołana przez Stwórcę armia Jego najwierniejszych, Jego upodobanych… jest niezwyciężony! I tylko to się liczy. Dlatego Wódz uznaje to za najważniejszy (na boże sny, bezsporny!) powód pielgrzymki na ten wymarły ląd. Oto jego argument. Przebiegły, w ostatniej chwili umyślony pretekst uświęconej wyprawy ku „opuszczonym włościom Najwyższego”, dziś nazywanym po prostu Widmem i w najlepszym wypadku heretyckim mitem, póki co pozwolił ustrzec się przed wyklęciem; a może, kto wie, może nawet i buntem.
Dosyć biadań starych i tchórzliwych, nigdy więcej odoru ich pełnych portek! Przywrócenie czci i dobrego imienia Muranu (tak pomniejszonych, zszarganych od wieków) przywrócenie powątpionej wartości, głośnej ongi, niezachwianej – a za tymi: udowodnienie nieocenionej roli Muranu dla oblicza Harmonii, dla świata i Wieczności, dla żywych i dla przodków – jest dla niego jedynym honorem.
Takim jest właśnie Tantar Żywy, drugi Orbod Echa Północy, zbrojnego ramienia Boga Ianody w jego dolnym królestwie, wybrany i wyniesiony na sztandary, najmłodszy syn Miri, echo Daaru i Raadu błogosławionych. Żywy i Żyjący z Wiecznością.
Muran jest święty, świętym jest jego obowiązek.
Muran Nnarum. Muran brzmi.
Muran zwycięża.
Ponadto przywódca Echa Północy wie, że dzieje ludzkości i dźwięków Dobra są zagrożone. A teraz wierzy niezachwianie, że ma się to odmienić. I stare przyrzeczenie armii wybranej przed samym Oramunem a zasłuchanym światem, jakoby wyzwolić miała ona Ahry spod jarzma zła, od czarnego nieba i purpurowych plonów pól wyleczyć schorowane człony świata, zostanie dopełnione.
Tu i teraz.
Na tej ziemi!