Trzy małe teksty

1
Witam. Zacząłem ostatnio skrobać coś takiego. Nie jest to częścią większego tekstu, to jest całość, co najwyżej fragment czegoś, co mogłoby sobie istnieć hipotetycznie. Chciałbym zwyczajnie wiedzieć, czy to da się czytać bez znużenia. Mniej chodzi mi zanudzanie was treścią, a bardziej o potknięcia w stylu, niefortunne konstrukcje zdań itp. Z góry dziękuję.

*****************************
***************"*************

Jego myśli krążyły rozbiegane wokół tego, co już zdążyło się wydarzyć, a co on nie do końca pamiętał. Nie poznał jej imienia. Nie wiedział, gdzie może mieszkać, pracować. Nie wiedział o niej nic, ale kiedy tylko pomyślał: "ona", wymawiając to słowo z przekonaniem, jakby było jej imieniem, stawała mu przed oczyma. Jej piękne oczy, jej piękne loki, jej piękny podbródek, jej piękny nos, jej piękna buzia. - Tak, była piękna, ale - bił się z myślami, bo pytając samego siebie, jak wyglądała, jak dokładnie, zwyczajnie nie mógł sobie tego przypomnieć. Nie pamiętał więc nawet tego, jak wyglądała. Było to... - Cóż, nic dziwnego - odparł. Jadąc na tyłach ryczącego samochodu, ma się nad sobą jedynie nocne niebo, którego czerń niknie przymglona światłem latarni i kolorami neonów, i tych wszystkich okien, jaśniejących jak gwiazdy na ścianach wieżowców. Jadąc właśnie tym samochodem, przysiada do ciebie jakaś kobieta i owija cię puszystą woalką, a tobie i tak kręciło się już w głowie, zanim nawet ta okazała się być taką pięknością, że zacząłeś mylić kolej rzeczy i nie wiesz, co jest skutkiem czego, i wtedy ona... - Dość - powiedział. - Ona - powtórzył. Oplata jego ramiona, kładzie dłoń na bark, kładzie swoją nagą łydkę na jego udzie, jakby czekała. On nawet nawet na nią nie spojrzy, kręci tylko głową, a ona czeka. Czeka na coś, co nie nastąpi. On się telepie, nucąc jakąś melodię, która kiełkuje mu w uszach, zbyt zajęty, by wspiąć się po jej nogach i ramionach - palec po palcu, coraz wyżej i wyżej. I o ile nie odepchnie jej z nudów czy rozdrażnienia, wtedy ona zaczyna pieścić. Wodzi dłońmi jego ciało zakute w garnitur jak w zbroję, wbija swoje paluszki między guziki niczym mizerykordię i całuje. Szyję, policzki, usta i zdaje się mruczeć. Mruczeć i pomrukiwać. Jak kotka, delikatnie, subtelnie, kusząco, że on... On łapie w dłoń jej cyc. Wsuwa paluchy pod sukienkę, jakby chciał czytać brajlem z włosów jej ud, przyciska do siebie i miota, a ona... Ona chichocze. Śmieje się jak trzpiotka i tak podryguje na jego kolanach, że cały samochód zaczyna drżeć, wypełnia się śmiechem. Włosie woalki wlazło mu w usta, lecz poczuł jej tyłek na swoim kroczu. Dotyk jej tyłka w przyciasnej sukience. Jęczała, a on skończył, zmęczony i senny jak... - Nie - zamyślił się. Był pewien, że nim to nastąpiło, Karl trzasnął drzwiami i... Karl przecież otwarł im drzwi, a wtedy... Uderzył w złoty dzwonek na recepcji. Pierwszy raz. Drugi. Trzeci. Dzwonek brzęczał, a on nie przestawał. Ona uczepiła się go jak mały koala i roześmiana wepchnęła język do ust, a Karl otwarł im drzwi i wtedy on w ten dzwonek... Brzęczenie. Brzęczenie. Brzęczenie... Jakoś znaleźli się w tamtym pokoju. Sami ze sobą, jeszcze w ubraniach. Ona nie chichotała. Uczepiła się go jak mały koala i wepchnęła język do ust, mrucząc przeciągle. Całował więc ją, macał jej twarde pośladki, jej zgrabne boki, tak miłe w dotyku, jej piersi. Piersi nie za duże, nie za małe, zawieszone na drucianym staniku, pod sukienką. Podwiązki na udach. A ona jęczała, gdy ściskał jej biodra, bliski końca. Było cudownie, przez całą noc.
Przewrócił się na drugi bok. - Roberts tak powiedział? - zapytywał sam siebie.
Roberts, jego stary znajomy w interesach. Mężczyzna, z którym dzielił samochód tamtej nocy, stykając się z nim nawet czubkiem buta. Zaprosił Robertsa na wypad do miasta, by napić się drinka lub dwóch, zwyczajnie zabawić w towarzystwie dam, jak zwykle. Kluby, bary, hotele, kieliszek za kieliszkiem. Cudowna brandy spod lady na rachunek, na konto stałego klienta, rozmowy z paniami, dopóki nie wyszli zachwiani na zewnątrz i Karl nie zdołał wepchnąć ich do właściwego auta. Silnik zaryczał, ford ruszył z miejsca, a oni dalej pociągali z piersiówek. Mieli dobre humory - nawet kiedy Karl najechał przypadkiem na kamień i podrzuciło nimi tak, że zbrudzili swe jedwabne garnitury, nie przestawali się śmiać. Śmiechem na jaki pozwolić mogą sobie pijani, majętni mężczyźni. - Roberts tak powiedział czy ja? - zamyślił się. Słowa, które padły z czyichś ust: "stój, stój, eeeh... Karl! Stój, Karl". I szofer, słysząc walenie drewnianej laski w cienką szybkę, pokiwał gorąco głową i podjechał do krawężnika. Zatrzymali się. On sam, zgubiwszy zamknięcie piersiówki, zanurzył swoją głowę gdzieś pod fotele i w końcu usłyszał czyjeś głosy. Tak różne od flegmatycznej chrypy Robertsa i usłużnego tonu Karla. Podniósł się więc, by zobaczyć Robertsa przy spuszczonej szybie, kiwającego tylko podbródkiem i zagarniającego dłońmi powietrze, jakby kogoś zapraszał, i te głosy... Głosy, które weszły do środka czterema stopami obutymi w lekkie, błyszczące pantofle na wysokich obcasach. Kostki ich nóg - białe, kanciaste kostki ich kostek - i smukłe, napięte mięśnie łydek. Podniósł się, a ona siedziała już obok niego, roztaczając wokół zapach swych perfum, owijając go puszystą woalką. Mając w ręku piersiówkę, której i tak nie mógłby zamknąć, wypił wszystko, co w niej było. Zarzucił głowę do tyłu i przełknął całość. Być może, by uwierzyć w tę piękność, która zakręciła... a może brandy... - Dość - westchnął. Nie wiedział, jak miała na imię, nawet tego, jak kazała na siebie mówić. Nie pamiętał jej twarzy, nie przyglądał się jej całości, skupiając wzrok na pojedynczych częściach - nos, broda, malowane usta, oczy - i całej reszcie. Była po prostu piękna i... - Nic specjalnego - wzruszał ramionami. Po pijaku rzeczy wydają się głębsze. Może gdyby przysiadła do niego za dnia, gdy przesiadywał w biurze lub był w drodze do pracy, sprawy miałyby się inaczej. I może trzeźwym okiem dostrzegłby w niej więcej szpetoty niż... Była wreszcie tanią kurewką. Ulicznicą, prostytutką, której nie napoczęła jeszcze starość. Piękną, młodą kurewką, a on zatęsknił za trzymaniem jej piersi, przyciskaniem jej tyłka do siebie. Ciasno i mocno.
Pukanie do drzwi.
- Kto tam? - wydukał.
Pukanie do drzwi.
- Kto tam? - krzyknął.
Pukanie.
- Kto tam jest? - podniósł głowę i spojrzał w stronę przymkniętych drzwi. Wewnątrz pokoju nie działo się zupełnie nic, a z zewnątrz nie dobiegał więcej ani jeden dźwięk. Cisnął więc twarz z powrotem w poduszkę.
Pukanie.
Nie odpowiadał, nie otwierał już więcej oczu, nawet się nie poruszył. Próbował nie zwracać na nic uwagi, z głową ułożoną przyjemnie na łokciu, z podkurczonymi nogami, jednak...
Pukanie.
Podźwignął się na łokciach. Ostrożnie, by nie runąć na podłogę jak przeważona miednica, którą w zasadzie się poczuł. Jego żołądek wypełniały wszelkie nieprzyjemności. Beknął i przypomniał sobie, jak bardzo obrzydł mu ser cheddar. - Te jego gumiaste kawałeczki nabite na wykałaczki - pomyślał. Postawił pierwszy krok, nagą stopą na zimnym marmurze. Trochę nim zakręciło, ale doszedł do drzwi i przystawił oko do wizjera. Wyjrzał przez dziurkę na mahoniową boazerię korytarza, kremowo-białą farbę na ścianach i paproć sterczącą z krępej donicy. Nic więcej.
Trzy uderzenia, raz za razem.
Otwarł więc drzwi, przydusiwszy klamkę całym ciężarem i wyjrzał zza progu. Spojrzał w obie strony, ale nie dojrzał nikogo. Tylko rzędy drewnianych kolumn przy ścianach, przypstrzone paprociami. Żywego ducha. Tymczasem po jego nogach sunęło coś chłodnego, jakby wiatr, jakby bryza... Spojrzał w dół, na swoje nagie stopy, owiewane przeciągiem spod szpary między drzwiami a posadzką. Paproć z naprzeciwka ugięła się jak żagiel, drzwi zastukały ponownie.
Trzy uderzenia. Głośne, głuche, bezwładne.
Przeszedł za próg, a na klamce po zewnętrznej stronie drzwi zobaczył podłużną klapkę. Cienką, drewnianą zawieszkę, która bujała się na konopnym sznurku, stukając w drzwi, a pchnięta... Schwycił ją w dłoń. "Nie przeszkadzać" - odczytał napis z naklejonej karteczki, w tle zaś widniało kilka puszystych chmurek i księżyc na kształt złocistego rogala. Zdjął więc zawieszkę i zatrzasnął drzwi.
Stając tak na środku pokoju, przejechał twarz ręką i odetchnął ciężko. Spojrzał w lustro z narożnika - wielką, owalną taflę szkła, ujętą w pozaginane, złocone pręty, które to znów opierały się na przestronnym stojaku. Mężczyzna spojrzał więc na swoje odbicie - jego oczy były podkrążone, twarz pobladła, stał tak przygarbiony, w podkoszulku i majtkach, a na jednym z ud... - To prawe - pomyślał i złapał się na tym, że dotknął je jednak lewą dłonią. Więc jego lewe udo przepasywała biała, napięta podwiązka. Pamiątka po niej... Poczuł swoje pachy, powąchał odór ulatujący z ust. Mlasnął i skrzywił się. Zlepiona ślina spłynęła mu do gardła. Podszedł do stołu, wypełnił czymś szklankę. - Woda - wywąchał. Wypił wszystko, duszkiem, szybko, bez ociągania i skrzywił się, czując smak tego okropnego... Jego palce wciąż śmierdziały cheddarem. Rozejrzał się po pokoju za swoimi rzeczami. Marynarka, koszula, skarpety, jeden but pod ścianą, drugi na łóżku, kapelusz... Machnął ręką i poczłapał do łazienki. Odkręcił kran - strumień wody rozpryskiwał się na ceramice. Podszedł do naściennego lusterka, przegarnął rozczapierzone włosy, a wargi rozciągnął, by przejrzeć swoje zęby - mokre, białe i żółte, z resztkami jedzenia pomiędzy. Wypłukał usta i napluł do umywalki. Spojrzał na wannę - strumień z łoskotem uderzał we wodę, bulgotał, spieniał jej taflę. Rozebrany zanurzył się w cieple i... ocknął się. Ocknął się po jakimś czasie, jego powieki były ciężkie i sklejone, a woda ostygła. Wytarł się do sucha, założył majtki - te same majtki z poprzedniej nocy. Podkoszulek wyrzucił, widząc na nim bladożółty szlaczek, wnikający w tkaninę. Usiadł na łóżku ze spodniami i koszulą w rękach.
Drzwi się otwarły.
- Dzień dobry, Patrick - człowiek w brązowym garniturze przeszedł przez próg.
On zaś obrócił się i spojrzał zaskoczony, z wrogą miną.
- Przychodzę nie w porę?
- Gordon... - wycedził. - Nazywam się Fitzpatrick, dobrze to wiesz.
- Zawsze zapominam, przepraszam... - wzruszył ramionami. - Mogę wejść? Nie widziałem zawieszki - wskazał paluchem drzwi.
Spojrzał na stolik, na zawieszkę leżącą między szklankami i błyszczącą na świetle. - Teraz to już niczego nie zmieni - odparł obojętnie. - Zamknij drzwi.
- Jak sobie życzysz.
- Więc, jak mnie tutaj znalazłeś, Gordon? - wstał i wcisnął się w spodnie. - Sam nie wiem, gdzie teraz jestem. To Biltmore? Astor?
- L'hôtel.
- Więc to jest ten słynny L'hôtel? - zaśmiał się. Rzeczywiście, niegdyś Fitzpatrick pożyczył pieniądze pewnemu człowiekowi na budowę hotelu, a ten nazwał go po prostu hotelem, tyle że po francusku: "l'hôtel". Ludzie przyjeżdżali do niego, skuszeni luksusem francuszczyzny. - Bałwany - pomyślał, nie przestając się uśmiechać. - Więc to jest L'hôtel - powtórzył.
- Co o nim sądzisz?
- Wiesz, nie przypominam sobie, żebyśmy przeszli na "ty" - zapiął rozporek. - Ale jeśli przyszedłeś zapytać tylko o to, odpowiem, że woda w kranie, ku mojemu zaskoczeniu, rzeczywiście jest ciepła, a ja nie mam większych wymagań, co do tego przybytku.
- To niezbyt pochlebna ocena.
- I nie powinna być dla was niespodzianką, Thomas dobrze o niej wie - stanął w rozkroku, na bosych stopach, z nagim torsem. - Powiedz mi lepiej, jak mnie znalazłeś. To dopiero zagadka.
- Wszystko dzięki Donaldowi. Był tak miły nas o tym poinformować.
- Donald Roberts? - powtórzył. - Przypuszczałem, że leży w jeszcze gorszym stanie ode mnie, po tym jak wczoraj...
- I właśnie tak jest - rozsiadł się wygodnie w fotelu, wsuwając dłonie w kieszenie. - Mogę zaręczyć, że jest w gorszym stanie niż ty teraz.
- Powiedziałem ci, Gordon, że nie przeszliśmy na "ty" - rzucił twardo, wciskając ramiona w rękawy. - Dawałem Thomasowi pożyczki i tylko ze względu na interesy pozwoliłem mu się do siebie tak odzywać, ale ty, Gordon, jesteś jego podwładnym i masz się zwracać do mnie: "panie Fitzpatrick" - spojrzał gniewnie. - Nie pozwoliłem ci usiąść.
Gordon patrzył prosto na niego zimnym, leniwym wzrokiem.
Fitzpatrick zastygł. Jego twarz poczerwieniała, malowało się na niej wzburzenie. Dłonie, trzymane na rozpiętej koszuli, zacisnęły się w pięści, a szczęka przywarła tak, że w tamtej chwili wydał się Gordonowi buldogiem. Ołówkowy wąsik nad jego ustami prawie przylgnął do małego nosa. Brwi uniosły się, jak miały w zwyczaju, kiedy kierował się gniewem. Czoło uniosło się, poorane zmarszczkami. - Wstawaj w tej chwili albo powiem o tym Thomasowi - przemówił.
- On dobrze o tym wie - odparł chłodno.
- Więc tak Thomas Gordon traktuje swoich wierzycieli? - uniósł się. - Wstawaj w tej chwili albo... - ruszył jak najbliżej.
- Albo co? - przejechał wzrokiem po obwisłym brzuchu, który wystawał Fitzpatrickowi spod koszuli i spojrzał mu prosto w oczy.
- Pożyczałem wam pieniądze na wasze drobne interesiki, pierdoleni makaroniarze. Dałem wam pieniądze na ten hotel - patrzył spode łba. - Mogę was puścić z torbami, kiedy tylko będę miał na to ochotę, a wierz mi, że wkurwiłeś mnie teraz jak diabli. Więc mówię ci to ostatni raz! Wstawaj, gadaj, czego chcesz i się wynoś.
- Widzę, że świetnie się bawiłeś - kiwnął brodą w stronę łóżka.
- Co powiedziałeś?
- Widzę białą, koronkową podwiązkę. I wydaje mi się za mała na twoją nogę.
- Ty ciapaty... - Fitzpatrick zamachnął się, lecz nim dosięgnął szczęki Gordona, ten zdążył kopnąć go w udo i podciąć drugą nogę. - Co... - wycharczał. Wił się na podłodze, czując ucisk podeszwy na swojej szyi. Dłońmi uderzał Gordona, najpierw w łydki, potem w stopy, a wreszcie zaledwie drapał paznokciami w skórę jego butów.
Gordon wciąż chował dłonie po kieszeniach i patrzył tylko na jego do reszty poczerwieniałą twarz.
Fitzpatrick rozwierał usta, próbując złapać oddech, ale wyraźnie się dusił. Słabł z każdą chwilą. Wtedy Gordon, obserwując ruch jego warg, nieznacznie zwolnił ucisk. - Ty... sukinsynu - zapluwał się. - Spaghetti... Zapła...
Gordon przydusił znów nogę, aż tamten nie zamilkł. Uśmiechnął się nawet, bo Fitzpatrick poruszał ustami jak rybka, ale po chwili odsunął stopę.
- Zapła... cicie za to - łapał powietrze. - Obiecu... sukin... Gior... dano... - charczał, zalany łzami, oblany potem.
Odsunął się i jedną z dłoni - tą, wyjętą z kieszeni - opuścił iglicę na płytę, przekręcił korbkę. Gramofon zaczął wygrywać jakiś szlagier, a on w tym czasie sięgnął do marynarki. Zrobił dwa, może trzy kroki w tył i...
- Zapłacicie mi za to, jebane... makarony - spluwał na podłogę. - Ty, Vincent... i ten skurwesyn... Tho...
Gordon pociągnął za spust, wymagało to tylko zgięcia jednego palca. Siły równej tej, którą na co dzień przykładał do otwierania butelki czy przekręcenia klamki w oknie. Jeden, mały ruch, ale dający upust sporej części dręczących go emocji, rozładowujący napięcie, dawne urazy i zazdrości. Pociągnął za spust, a jego ramię, ugięte w łokciu i dłoń, która utrzymywała to całe żelastwo, uskoczyły. Wyrwały się w górę, jak gdyby ktoś pociągnął je za sznurki. Sam chwilę wcześniej odwrócił głowę na bok. Jeden huk.
Cielsko Fitzpatricka padło na podłogę, sztywne i martwe. Leżał na boku, z dziurą w lewej skroni, zbryzgany własną krwią. Wszędzie - mniejszymi i większymi kroplami na białej koszuli, grubymi strugami i jedną, wielką, ciemną plamą, przesączającą włosy i zagarniającą coraz większe połacie podłogi. Gordon dostrzegł mrowie kropek, rozsianych blisko u swoich stóp, toteż spojrzał na swoje buty. Odszedł dalej, schował broń do kabury - z lufy wciąż dolatywał znajomy zapach - schylił się po jedną ze skarpet i zwyczajnie zaczął obcierać czubki butów. Kiedy skończył, rzucił nią w stronę Fitzpatricka, podrapał się po brwi i przewiercił językiem dziurę w zębie.
- Fitzpatrick - pomyślał. Miał nieprzyjemność spotkać go, kiedy załatwiał pierwsze interesy z jego bratem. Tego starego, głupiego, teksaskiego gbura z pieniędzmi, a teraz już... martwego. Spojrzał na otwór w jego czaszce, ciemny i głęboki. Uśmiechnął się. Wydało mu się strasznie kojące, że ten leży tak sobie na podłodze i nie wypowie ani słowa więcej. Fitzpatrick był... trudnym wspólnikiem, jak mówił Thomas, zwierzając się swym zaufanym. Fitzpatrick przede wszystkim nie okazywał szacunku, nikomu, choć pewnie byli i tacy, których poważał - być może federalnych, senatorów, kongresmenów. Być może miał jakichś starych przyjaciół. Ale - nieważne - dla niego, dla Vincenta Gordona, Fitzpatrick był tylko starym, teksańskim gburem, który go obraził, podobnie zresztą jak kilku innych capo i wielu soldato. "Makaroniarze", "głupi spaghetti", "wieśniaki", "papiści" równali się "sukinsynom". Jednego razu, gdy stał przy drzwiach od salonu dona, podszedł do niego Fitzpatrick - wtenczas na dworze była plucha, śnieg dopiero co opadł na ziemię, a topniał, mieszając się z piaskiem i ziemią - i wtedy właśnie Fitzpatrick zaczął tąpać i otrzepywać ostentacyjnie buty z błota, tuż przed nim, bratem dona. - Zabawne, jak historia lubi się powtarzać - pomyślał, biorąc pod uwagę, czym ubrudzone były jego nogawki teraz. Uśmiechnął się znowu. Oczywiście dopóki z Fitzpatricka był pożytek, wszyscy musieli puszczać jego zniewagi mimo uszu, nawet sam don. Ale kiedy tylko... Kiedy tylko stali się silniejsi, a strumień pieniędzy od Fitzpatricka chciał odwrócić swój nurt, don powiedział... Fitzpatrick nie był już użyteczny, stał się balastem, który w dodatku nie okazywał należytego szacunku, nie traktował ich z godnością, wręcz jej im odmawiał, Sycylijczykom. Tym chętniej widziano go martwego, myśli o jego śmierci witano z uśmiechem na ustach. Nie tak jak Robertsa, tego starego, ale jednak grzecznego pryka, ale - cóż zrobić - wiedział za dużo, a wiedza to groźna broń. Szczególnie, kiedy robi się z niej użytek, przysięgając na Boga Wszechmogącego i Konstytucję Stanów Zjednoczonych. - "Mogę zaręczyć, że jest w gorszym stanie niż ty teraz" - raz jeszcze odpowiedział Fitzpatrickowi w swoich myślach. Nie kłamał, bo Roberts leżał już martwy, z głową zanurzoną we wannie, z otwartymi oczyma i ustami. Dureń nie pomyślał, że wejście do "L'hôtel" skończy się dla niego źle. Jakoś jeszcze w tym tygodniu, pewien zaufany dona przekazał Robertsowi: "jeśli będzie się pan bawił na mieście, proszę zatrzymać się u nas i potraktować to jako należy prezent dla dobrego wspólnika pana Gordona". Ten więc zajechał do "L'hôtel", pijany i w dobrym humorze, wraz z Fitzpatrickiem i dwiema dupami. Zabawiali się jakiś przez czas, posnęli, a ulicznice wygnano nad ranem tylnym wyjściem, prosto na bruk. Gordon siedział wtedy jeszcze u siebie, czytając gazetę i popijając poranną kawę - była wtedy dokładnie siódma dwadzieścia rano, spojrzał na zegar - zadzwonił telefon, podniósł słuchawkę - głos Molly, tej pokojówki: " panowie Roberts i Fitzpatrick właśnie śpią w swoich apartamentach, kompletnie pijani". Więc Gordon ubrał się, wziął sprzęt, przejechał przez zakorkowane miasto. Nie, żeby się denerwował, ale przez cały czas w samochodzie stukał palcami o kierownicę i podrygiwał kolanem, jak zwykle ma w zwyczaju, gdy się gdzieś spieszy... Na miejscu wiedział już, gdzie ich szukać. Dwa pokoje, jeden obok drugiego, wszystko gotowe, na swoim miejscu. Roberts drzemał sobie w wielkiej wannie, a że był dość wątłym i starszym panem, nie było złym pomysłem poprostu wepchnąć jego łysego łba pod powierzchnię i tak przytrzymać. Otwarł ślepia i usta, przerażony, próbował się wyrwać i szarpać, ale nawet nie spienił wody. Gordon wytarł ręce, opuścił rękawy i wyszedł. Minął dwie sprzątaczki, które właśnie skończyły myć okna - pewnie stąd ten przeciąg - ukłonił się im usłużnie i pozdrowił z francuska: "bonjuh, ma'mselles". A potem, gdy Roberts leżał już martwy, z głową zanurzoną... Tak, wszedł do pokoju Fitzpatricka i... pociągnął za spust. Początkowo chciał droczyć się z nim dłużej, ale widok przemocy szczerze go odrzucał. Pomyślał, że nie ma niczego zabawnego w człowieku, którego ktoś poddusza - chyba, że ten macha tak śmiesznie ustami, jak robią to ryby. Mógłby wygłosić całą tyradę, jak bardzo go nienawidzi i dlaczego - robili tak na filmach - ale po co tracić czas? Więc strzelił mu w łeb - raz, raz - i nie pożałował.
Podniósł zawieszkę ze stolika i zawiesił ją na klamce po zewnętrznej stronie drzwi. - Zjadłbym coś - pomyślał i odszedł.

Trzy małe teksty

2
Zboczek pisze: Jego myśli krążyły rozbiegane wokół tego, co już zdążyło się wydarzyć,
moim zdaniem bez rozbiegane*
Zboczek pisze: Jej piękne oczy, jej piękne loki, jej piękny podbródek, jej piękny nos, jej piękna buzia.
za dużo jej*
Zboczek pisze: Tak, była piękna, ale - bił się z myślami, bo pytając samego siebie, jak wyglądała, jak dokładnie, zwyczajnie nie mógł sobie tego przypomnieć. Nie pamiętał więc nawet tego, jak wyglądała.
Masło maślane.
Zboczek pisze: Jadąc właśnie tym samochodem, przysiada do ciebie jakaś kobieta i owija cię puszystą woalką, a tobie i tak kręciło się już w głowie, zanim nawet ta okazała się być taką pięknością, że zacząłeś mylić kolej rzeczy i nie wiesz, co jest skutkiem czego, i wtedy ona...
Niezrozumiałe, niepoprawne.
Zboczek pisze: I o ile nie odepchnie jej z nudów czy rozdrażnienia, wtedy ona zaczyna pieścić. Wodzi dłońmi jego ciało zakute w garnitur jak w zbroję, wbija swoje paluszki między guziki niczym mizerykordię i całuje.
Czytałeś to?
Zboczek pisze: On łapie w dłoń jej cyc. Wsuwa paluchy pod sukienkę, jakby chciał czytać brajlem z włosów jej ud, przyciska do siebie i miota, a ona... Ona chichocze. Śmieje się jak trzpiotka i tak podryguje na jego kolanach, że cały samochód zaczyna drżeć, wypełnia się śmiechem. Włosie woalki wlazło mu w usta, lecz poczuł jej tyłek na swoim kroczu. Dotyk jej tyłka w przyciasnej sukience. Jęczała, a on skończył, zmęczony i senny jak... - Nie - zamyślił się. Był pewien, że nim to nastąpiło, Karl trzasnął drzwiami i... Karl przecież otwarł im drzwi, a wtedy...
Potrafisz zniechęcić do dalszego czytania... :/

Trzy małe teksty

3
Nie da się. Jeśli chciałbyś krótkiej odpowiedzi.
Ale rozwinę.

Pragniesz odzewu czytelniczego. Czyli nie piszesz dla siebie, do szuflady, coś kazało Ci przedłożyć światu efekty pisarskiego wysiłku. Więc zacznijmy od oczywistości. Nie da się czytać bez bólu oczu i duszy, bo w tekście nie ma światła. Jest nacierająca betonowa ściana. Nawet najcięższy wewnętrzny monolog nie ma takiej struktury, myśli mają do siebie to, że się strzępią. O opisie realnych zdarzeń nie wspominając. Formatowanie tekstu ma znaczenie.

Teraz adekwatność środków i efektów. Masz do opowiedzenia jakąś historię. W sumie niespecjalnie skomplikowaną. Nie chcesz pisać jak Mróz czy Bonda. W porządku. Jednak zapędziłeś się za daleko. Uderza bombastyczność, przesada, sztuczne, ba artystowskie podkręcanie psychologicznego wymiaru dwóch – w gruncie rzeczy – scen. I lekko nadmiarowe opisy.

Moim prywatnym miernikiem zaawansowania technicznego w pisaniu jest liczba i sposób użycia znaków interpunkcyjnych. Tutaj nadmiarowość aż bije po oczach. O jeden most za daleko. Czyli zdajesz sobie sprawę z ich istnienia, umiesz z grubsza prawidłowo ich użyć, ale najwyraźniej urzeka Cię stylistyczny barok.

Nie da się czytać w tej postaci.
Ale.

Jeśli przedrzeć się przez ów grafomański z natury wylew, widać, że u podstaw błyska iskra talentu. Opisy, tu akurat nieadekwatne, mają w sobie zaczyn sporej urody i celność obserwacji. Psychologia, choć wzięta z podręcznika o mechanizmach i objawach histerii, zawiera pierwiastek prawdopodobieństwa. Zaś podstawy operowania słowem wyrastają ponad wyposażenie gimnazjalisty. Gubi jednak szczegółowość, przechodząca w szczególarstwo.

Zerknąłem w Twój pierwszy tekst. Rozwój idzie w złym kierunku. Wzmocniłeś, już tam widoczne, cechy niepożądane. Drugi był lepszy od pierwszego. Czyli na dzisiaj - regres.
Potrzebujesz redaktora. Gwałtownie i bezwzględnie. Kogoś, kto na przykładzie tego tekstu pokaże Ci, że artyzm na ogół nie polega na bezmyślnej obfitości, a raczej na syntezie, wyważeniu, proporcjach, symetrii na każdym poziomie.
Tylko czy Ty w ogóle chciałbyś się czegoś uczyć? Aktywność na Wery nie daje ni ułamka nadziei na pozytywną odpowiedź.

Drogi Zarządzie! Ewidentnie wiuuuut! należałoby z tym tekstem do Tuwrzucia. Dwadzieścia tysi. Z miniaturą ma toto niewiele wspólnego po tym i pod każdym innym względem.

Przeniesione.

God

Trzy małe teksty

4
Leszek Pipka pisze: Nawet najcięższy wewnętrzny monolog nie ma takiej struktury, myśli mają do siebie to, że się strzępią. O opisie realnych zdarzeń nie wspominając. Formatowanie tekstu ma znaczenie.
(Za formatowanie najmocniej przepraszam, ale piszę na telefonie, a innej możliwości nie mam). Czyli mam rozumieć, że przede wszystkim ewidentnie przegiąłem z użyciem wielokrotnie złożonych zdań i epitetów, tak? Chociaż, z tego co zacytowała mi @Gelsomina, jej zarzuty dotyczyły toku myśli jednej postaci (pijanego i bełkotliwego). Czy opisy, kiedy narrator ewidentnie przechodzi w trzecią osobę i nie mają w sobie emocjonalnego ładunku, też wydają się być takie chaotyczne? Bo jeśli dotyczą tylko tego quasi-monologu, to spoko - takie było moje zamierzenie.
Czy chcę się uczyć? Oczywiście, że tak. Tylko nie wiem jak, gdzie, od kogo. Dlatego to wrzuciłem ;)

Trzy małe teksty

5
Leszek Pipka pisze: Jeśli przedrzeć się przez ów grafomański z natury wylew, widać, że u podstaw błyska iskra talentu. Opisy, tu akurat nieadekwatne, mają w sobie zaczyn sporej urody i celność obserwacji.
Tutaj nie zgodziłabym się, opisy są akurat bardzo plastyczne i soczyste, choć rzeczywiście chwilami przegadane, ale to własnie w nich widać talent. Dopiero potem nadchodzi rozczarowanie - gdy wkracza zabójca, cała historia robi się banalna i płytka.
Przychylam się do opinii Leszka, dobry redaktor przydałby się bardzo, bo warto popracować:-))

Trzy małe teksty

7
Zboczek pisze:
Juliahof pisze: Przychylam się do opinii Leszka, dobry redaktor przydałby się bardzo, bo warto popracować:-))
A gdzie mógłbym kogoś takiego znaleźć :) , bo bardzo mnie to interesuje?
Są w internecie firmy i redaktorzy, którzy to robią zawodowo (redagują całe powieści, opowiadania itp.), możesz poszukać. Możesz tez zadać takie pytanie na Wery - poprosić o weryfikację/korekty/porady dotyczące konkretnego fragmentu swojej prozy.
Od czegoś trzeba zacząć:-))

Trzy małe teksty

8
Mógłbym ci zadać jeszcze jedno pytanie? Napisałaś:
Juliahof pisze: opisy są akurat bardzo plastyczne i soczyste, choć rzeczywiście chwilami przegadane
Mogłabyś wskazać, gdzie konkretnie są one przegadane? Bo tak na swoją obronę powiem jeszcze, że głównie w tych dwóch pierwszych dużych akapitach miałem na celu niejako zlać narratora bezosobowego z konkretną postacią (wciąż nieco pijaną, ledwie wybudzoną - stąd bełkot i rozgadanie).

Trzy małe teksty

9
Zboczek pisze: (Za formatowanie najmocniej przepraszam, ale piszę na telefonie, a innej możliwości nie mam).
Nie wiem, nie posługuję się telefonem, ale coś mi się wydaje, że nawet SMSa można sformatować, choćby posługując się strzałkami. Mniejsza z tym. Formatowanie ma głębszy sens. Nie chodzi tylko o wygląd tekstu. Akapitami zaznaczamy kolejne cząstki myślenia, bądź działania bohaterów, oddzielamy ich przemyślenia na różne tematy, interakcje między nimi i dialogi. To miałem na myśli pisząc o wpuszczeniu światła.
Zboczek pisze: Czyli mam rozumieć, że przede wszystkim ewidentnie przegiąłem z użyciem wielokrotnie złożonych zdań i epitetów, tak?
Zdania złożone w niczym mi nie przeszkadzają. Ważne, co się w tych zdaniach dzieje. Popatrzmy:
Zboczek pisze: Jadąc na tyłach ryczącego samochodu,

A da się jechać na przodach? „Tyły” mogą być posesji, budynku, domu, posiadłości. Samochodu – nie. Tu pozostaje tylne siedzenie, bądź kanapa. Obecność szofera sugeruje auto co najmniej klasy wyższej średniej, a obściskiwanie się na tylnym siedzeniu raczej luksusową limuzynę. Do zalet takich pojazdów należy zdecydowanie cisza wewnątrz i na zewnątrz. Ryczą lanosy ze wspawaną niby-sportową strumienicą. A jak w aucie rozkręcono audio na full, to też nie samochód ryczy.
Zboczek pisze: ma się nad sobą jedynie nocne niebo, którego czerń niknie przymglona światłem latarni i kolorami neonów, i tych wszystkich okien, jaśniejących jak gwiazdy na ścianach wieżowców.
Tylko w kabriolecie, a o tym ani słowa. W normalnym samochodzie nad głową ma się dach. Wyrażenie typu „tylko cienki płat blachy oddziela od nocnego nieba...” byłoby bardziej na miejscu. Jeśli już. „Czerń niknie przymglona światłem...” „Przymglona” w tym kontekście jest z tyłka. Światło=jasność, mgła to co najwyżej rozproszony błysk tysięcy gwiazd gdzieś w kosmosie, przecież niewidocznych w mieście. „Okna” podpiąłeś do „neonów” a powinieneś do latarń ze względu na kolory, pokrewne w tamtym przypadku, oczojebne w przypadku reklam.
Zboczek pisze: Jadąc właśnie tym samochodem, przysiada do ciebie jakaś kobieta
Kobieta klonuje się, oryginał dalej jedzie samochodem, kopia się przysiada. Hmm... „Tym samochodem” - znaczy którym?
Zboczek pisze: i owija cię puszystą woalką, a tobie i tak kręciło się już w głowie, zanim nawet ta okazała się być taką pięknością, że zacząłeś mylić kolej rzeczy i nie wiesz, co jest skutkiem czego, i wtedy ona...
„Ta” - kobieta, woalka, czy głowa? Że taka śliczna?
Zboczek pisze: Głosy, które weszły do środka czterema stopami obutymi w lekkie, błyszczące pantofle na wysokich obcasach. Kostki ich nóg - białe, kanciaste kostki ich kostek - i smukłe, napięte mięśnie łydek.
Pierwsze zdanie wywołuje protest, bo głosy nie chodzą. Jednak w jakiej poetyckiej miniaturze nawet by nie raziło, odwołuje się do wyobraźni czytelnika. OK. Tylko co dalej?
Podmiot domyślny, występujący w drugim zdaniu zarzyna pierwsze jak dancingowy grajek Leonarda Cohena. Czyje są kostki nóg? Głosów, stóp, pantofli, obcasów? Zabawa „kostkami” nawet mi nie przeszkadza, choć z całą pewnością, w takim kontekście może być dyskusyjna.

Dwa małe fragmenty, wybrane na chybił – trafił. Może reprezentatywne, może nie. Ale widać potworny bałagan, nawet jeśli chciałeś uzyskać efekt bredzenia na kacu. To się robi inaczej. Bogu dzięki druga część z narracją trzecioosobową jest pod tym (znaczy uporządkowania) względem znacznie lepsza.
Zboczek pisze: Czy chcę się uczyć? Oczywiście, że tak. Tylko nie wiem jak, gdzie, od kogo. Dlatego to wrzuciłem
To jest wzruszające, ta powtarzalność pytań, na które odpowiedź jest oczywista, dostępna każdemu z dodatnim IQ.

Czytać. Tak w ogóle. A przede wszystkim czytać Wery. Zadać sobie trud przekopania tekstów, komentarzy, tematów okołoliterackich, gdzie paręset razy udzielono tych samych porad. Popatrzeć, jak piszą inni. Spróbować znaleźć słabości ich prozy, wyodrębnić jej zalety. Konkretnie, akapit po akapicie. Pomóc komuś i uzyskać pomoc. Proste.
Oczywiście, pozostaje droga na skróty. Jeśli masz dostatecznie dużo kasy, to możesz sobie wynająć redaktora. Za bycie personalnym trenerem w pisaniu weźmie walizkę pieniędzy. Zdziwiłbym się, gdyby sam ten zabieg nauczył Cię poprawnego formułowania myśli. Ale może...

Właśnie dokonałem pewnej inwestycji. Znając swoje szczęście, pewnie psu w rzyć.

Trzy małe teksty

10
Zboczek pisze: Mogłabyś wskazać, gdzie konkretnie są one przegadane?
Użyłam niewłaściwego określenia, powinno być "zabałaganione, chaotyczne", i większość tego bałaganu świetnie wypunktował Leszek. I udzielił bardzo dobrych, szczerych rad, z których warto skorzystać.

Trzy małe teksty

11
Leszek Pipka pisze: Nie wiem, nie posługuję się telefonem, ale coś mi się wydaje, że nawet SMSa można sformatować, choćby posługując się strzałkami.
Ja się posługuję telefonem. Da się. Na wszystkich gdzie jest notatnik i kopiuj/wklej. Ostatnio nie robiłem akapitow z czystego lenistwa. Na telefonie problem jest tylko z ortografią bo nie ma Worda. Ścianę tekstu bez problemu można podzielić enterami.
ODPOWIEDZ

Wróć do „Opowiadania i fragmenty powieści”