Zdechł pies

1
Zdechł pies. Zakreślił na żwirowej płaszczyźnie dwa idealne okręgi, nozdrza mu nabrzmiały jakby ulepione z moczonego bambusa, pysk dławiącą pianą się wypełnił, drgawki nieludzkie i niepsie łapami czterema zatelepały. Zapłakał Georgy Dick siarczyście, bo bliskim mu był pies towarzyszem lat tak tłustych, jak i przede wszystkim chudych, a przewagi liczebnej tych drugich w ostatnich czasach nikt w Nowym świecie kwestionować nie śmiał. Pies ten tym głównie serce Georgy’ego sobie zaskarbił, że jak i on synem suki się urodził i pozostał wiernie do końca. Tak to sukinsyństwo dosłowne, z sukinsyństwem metaforycznym, za sprawą uczuć szczerych w jednię się najprawdziwszą zlało i dwa życia jak warkocz splotło w podobieństwie krwi. Wiedział Georgy, bo katolikiem był dobrym, że z dwójki tej tylko jego jednego Pan Bóg Miłosierny duszą obdarzyć raczył, psom wszelkim tej pociechy odmawiając, co o pomstę wołało. Lecz zamiast Stwórcy rasizm wytykać i za amoralną decyzję Go winić, postanowił wiernym świętości pozostać i na znak, iż nie obca mu miłość chrześcijańska, własną się duszą z upośledzonym przyjacielem podzielił. I w słońca żarze obaj razem płonęli i o chłodnej wody łyk każdy wspólne zanosili lamenty, drwiąc jednak z wszelkich bóstw solarnych wyimaginowanych od zarania cywilizacji. I w czas deszczowy tej wody nadmiar znosili, taplając się w błocie miękkim i przytulnym, nieświadomi, że stają się protoplastami nowej rasy panów, którą w sto lat przeszło później Czekający Tomasz będzie opiewał. Pies kumplowi mustangi naganiał, by ten mógł jak i on, kosztować uroków czteronożnego przemieszczania się, za co ten go w walce nierównej przeciw goliacim bizonom wspierał, nie tylko ciskanymi z procy kamieniami, ale i stalowymi kulami miotanymi podłużną lufą winchestera.



A teraz zdechł pies. Dick zdziczał bardziej, niż to dzikość zachodu znieść mogła. Obmyślił, że pójdzie w świat i będzie do kresu swoich dni imię psa sławił w panegirycznym uniesieniu, a imię jego było „Pies” po prostu, tak jak i gatunek, z tym że wielką literą dla uwznioślenia znaczone (o czym nie wiedział nikt prawie, bo choć tamtejsi w słowie mówionym najwyższe posiedli arkana, to czytać kilku ledwie potrafiło, a w mowie wielkość liter małości jest równa).

Ruszył natychmiast oszołomiony lepkim potem spływającym z czoła. Chodził pieszo, lecz szybko, nie myśląc nic przy tym. W nocy gwiazdy drogę chciały wskazywać, w dzień zaś tarczy słonecznej promienistość, lecz Georgy nie słuchał już nieba, mimo iż tam druha jedynego teraz w wyobraźni lokował (nie po to wszak złotej swej duszy pół psu ofiarował, by zdechł pies zupełnie). Spotkał na szlaku, gdzieś w słynnym Idaho, upadłego trapera- włóczęgę i brudasa, lecz o gębie wcale sympatycznej i jak z każdym, tak i z nim się imienia szlachetnego brzmieniem podzielił. Dziad, jak to dziad, powagi tego wyrazu docenić nie umiał i zaklął siarczyście, pamięć zdechłego profanując, wbrew łacińskiej maksymie de mortuis nil nisi bene, jak i wbrew w ogóle obyczajności powszechnie przyjętej. Zawahał się przez chwilę krótką Georgy strzelbę przeładowując, czy może życie ludzkie człowiek w imię psa poświęcać, lecz pomniał zaraz kiedy Pies wiernie u jego boku przeciwko sforze krewnych swych dalszych i bliższych walczyć się nie wzbraniał. Wystrzelił więc bohater wprost w skroń nowego przeciwnika, która w tym momencie jak bańka mydlana pękła i nim przez mózg dziadzi myśl jakakolwiek się przetoczyć zdołała, zdobił on już tombakowy piasek, matowym różem lśniąc w Słońca blasku, w stanie wyraźnej dezintegracji.



I tak przemierzył ów Georgy Dick Idaho całe, Nevadę, Utah, Arizonę i w końcu Dziki Zachód cały wszerz i wzdłuż, po drodze kolorując monotonne gleby coraz to nowymi masami mózgowo-rdzeniowymi, by wyrazić w ten sposób esencję cierpienia; i spluwał na każdą myśl o odpoczynku od marszu. Parł ku przeznaczeniu, zostawiając za sobą mozaiki dogorywających ofiar, którym układał na pożegnania wymyślne epitafia- wariacje na temat prastarego „go to hell!”. Aż zawędrował do miejsca called „Shark Saloon”. Tam do łysawego barmana podszedł i wziął whiskey najtańszej szklanicę i dwa wściekłe, a gdy opróżnił ten "Happy meal" łapczywie, jednym tchem, jak robił wszystko, dał z winchestera strzał ostrzegawczy w sufit. Skoczna nuta grajkom barowym umilkła, kobiety pomdlały, zaś mężczyźni w krąg się wokół przybysza zebrali, chcąc wysłuchać co ma do powiedzenia, wszyscy jak mąż jeden, poza jednym którego cień złowieszczo z końca sali spoglądał. „Słuchajcie! Słuchajcie! Ladisy i dżentelmany!-prawił bohater nasz- Jeżeli ktoś z was tu i w tym momencie, bądź kiedykolwiek gdzieindziejbądź zaprzeczy, iż najpiękniejszym imieniem świata jest 'Pies', które mój pies zdechły tragicznie nosił, to zaręczam, że niezwłocznie kogoś takiego na pojedynek wyzwę i łeb mu roztrzaskam bez zawahania!”. Gdy skończył swoją przemowę, chciał podejść do baru po następną porcję trunku, lecz w tym momencie nawałnica kul rewolwerowych mu na plecy spadła i jak sito je podziurawiła na wylot. Padł Georgy Dick martwy na posadzkę z imieniem psa umiłowanego na ustach, które rychło potem zastygły i wieści już więcej głosić nie mogły. A pech to tylko sprawił, że w kącie saloonu akurat usadowił swe cuchnące dupsko zły Billy Bo, najlepszy w obu Amerykach rewolwerowiec, który rewolwerów tuzin przy sobie zwykł nosić i w jednej sekundzie je wszystkie wystrzeliwać, gdy tylko sprawy obracały się nie po jego myśli. „Walnął jak łysy w materac”- ktoś z tłumu rzucił komentarz na temat zajścia sprzed momentu, podczas gdy, ku zdumieniu wszystkich, wpadł do izby szary kundel. Obdarty, kulejący, o wzroku poważnym, namaściwszy po swojemu drzwiczki do saloonu na znak, że bierze lokal w posiadanie, posępnie do trupa posiekanego się doczłapał. Obwąchiwał i skomlał, złorzecząc zabójcy i robiąc kompanowi za lekkomyślność wyrzuty. „A mówiłem zawsze- więcej roztropności Georgy! Nie tak pochopnie, pomyśl czasem, czasem poczekaj moment”. Ale Georgy nigdy nie słuchał Psa (bo to on wkroczył do akcji we własnej osobie). Ten, pożegnawszy z żalem głupiego przyjaciela spojrzał na Billy’ego Bo i zaczął mu wymyślać od najgorszych obszczygnojów, cweli marnotrawnych, zdupycórek zapierdziałych etc., etc., a potem to samo do innych bywalców knajpki, lecz odzewu żadnego nie napotkał. Dopiero gdy warknął niektórzy się złowrogo nań spojrzeli. I wtedy pojął Pies istotę niekumatości towarzysza i brak wszelkiej płaszczyzny porozumienia w ich ciepłych przecież relacjach. Ludzie po prostu nie słyszeli gdy on mówił, żaden z nich. Warki, piski, szczekanie i wycie- to jeszcze byli w stanie skumać, ale mowa, normalna psia mowa wykraczała poza obręb ich szerokich, a ograniczonych mózgoczaszek! „To dlatego mi kociakość, tak trudno się było dogadać z tym koniubratem!”. Sam się Pies zaśmiał z błędu swojego i dziwił jak mógł tyle lat jego przyczyny nie dostrzec. Tak, czy siak, trzeba było pomścić martyrologię duchowego krewniaka, toteż gdy Billy Bo przechodził obok, do baru po szklankę kociego mleka (które specjalnie dla niego stary Shark sprowadzał, bo najlepszy rewolwerowiec alkoholu w ogóle nie pijał, twierdząc że psuje on wzrok i refleks w palcach) Pies charknąwszy rzucił mu się na szyję. Nie! Nie tak, jak niewiasta się rzuca na szyję mężowi, a jak lwia paszcza się rzuca na zad zebrzy, czy antylopi w odległej Afryce, paprając całą jego zwartą strukturę. Przerwał chyba ukąszeniem ciągłość systemu nerwowego Billy’ego Bo, bo ten wybałuszył tylko jedyne swoje ślipie, zamiast dobyć dwunastu rewolwerów, a chwilę później leżał bezradnie obok zwłok Georgy’ego na tej nekropolijnej podłodze. Bywalcy saloonu mocno się tym dance macabre poirytowali, bo choć zły Billi Bo przy byle okazji pluł im w pyski, żony im spsował doszczętnie a i tak jeszcze bałamucił co dzień tak srodze, że potem dla nich już siły i chęci nie miały; to jednak solidarność rasowa wzięła u nich górę nad personalnymi animozjami i psa tak śmiałego, za zuchwałość ukarać zapragnęli. Uratował mu ogon i łapy i łeb szlachetny Johny Mądra Ręka, który był dotąd drugim najlepszym rewolwerowcem obu Ameryk, a od momentu gdy Billy Bo ostatnim tchnieniem atmosferę popsuł, najlepszym zdecydowanie. On to nakazał ludziom się rozejść, a psa Sharkowi soczystym stekiem wieprzowym wynagrodzić. Trzeba wiedzieć, że oprócz biegłości w broni palnej, miał i inny atut ów Johny, bo ponieważ strzelać umiał od poczęcia na wskutek talentu wrodzonego, mógł życie całe książkom poświęcić i stąd mądry był jak nikt inny na Dzikim Zachodzie i łeb mu od informacji urósł jak arbuz genetycznie modyfikowany. Wiedział w swej erudycji, że Pies jako szczenię był przez buhaja stratowany, co mu feler na mózgu pozostawiło, o czym Georgy nie wiedział, bo później się dopiero poznał z przyszłym idolem, a sam miał łeb równie felerny. Johny całe smutne zajście z bykiem widział i teraz, po latach, Psa poznał po powstałej wówczas na głowie szramie. Zdarza się u ssaków tak uszkodzonych za młodu przypadłość, że je w życiu dorosłym nachodzą nagłe ataki, powodując drgawki i sztywnienie na kilka minut nawet, które nieszczęsny Dick za zgon wziął i przekonanie, że zdechł pies do grobu własnego zabierze, o ile go sępy przedtem nie przetrawią. Pies się zapewne włóczył za towarzyszem od początku jego exodusu, jednak dogonić nie mógł, jako że kończyny miał podczas pogoni parę razy przetrącane i trop gubić mu się musiało zdarzać. Za śmierć tak i własną, jak i złego Billy’ego Bo i masy spotkanych po drodze traperów, prędzej winnych jak nie (bo każdy musiał być czemuś winny, wszak świętych na Dzikim Zachodzie wielu nie znam), odpowiadała tylko Georgy’ego lekkomyślność i nad wyraz wybujała fantazja, aż dziw, że w tak małym rozumku się taka uplęgła.



Tu by można tę dziwną hisotrię zakończyć, gdyby nie poważne uchybienie formalne, za jakie należy uznać brak szeryfa. W westernie wszak musi być jakiś szeryf. Przez to przyjmijmy, że to nie pies był ten Pies, tylko szeryf (oczywiście imię wtedy też musimy inne podstawić). Tak więc dostał od Sharka szeryf stek wielce krwisty i zajadał go ze smakiem. Ale przecież w westernie, oprócz szeryfa, muszą też być Indianie, więc załóżmy, że nie barman przyniósł stek, a Indianie, całe plemię Indian, szczep cały, przez co saloon urósł do rangi bezkresnej prerii, na której miała się rozegrać bitwa. Bo to przecież nie stek był najważniejszy, stek to tylko pretekst do przyjścia, podstęp Indian, którzy dając stek szeryfowi, znienacka wypowiedzieli mu wojnę i otoczyli go. Bohater nasz w pułapkę złapany walczył dzielnie. Jego rewolwery miotały kule szybko i gęsto jak kałasznikow, albo i szybciej jeszcze i gęściej, bo trzeba wiedzieć, że mądrala Johny umarł właśnie z przerostu tkanki mózgowej i odtąd ten to szeryf był najlepszym rewolwerowcem obu Ameryk. Co chwila jakiś szczep czerwonoskórych padał martwy, ale wciąż przybywały kolejne, odradzając się jak hydrze łby, jak wielka nawałnica szarańczy. Był ów heros wśród wrogów jak biały punkcik w centrum gniazda czerwonych mrówek, jak maleńki okręt na Morzu Czerwonym, albo raczej jak biała żaglówka, ale uzbrojona niczym okręt i nie dająca się zatopić. Czuł zło emanujące z wrogich pióropuszy i tomahawków i krwią nabrzmiały mu skronie, jakby się chciały zlać z czerwienią rywali. Wydawało się, że to już koniec i dobro szlachetnych kolonistów, skondensowane w jednej, nadczłowieczej postaci, w końcu ulegnie barbarzyńskiej sile destrukcji, tej nikczemnej, która własną ziemię tak uciążliwie gnębiła przez wieki! Lecz oto nagle nadciągnęła pomoc... Cała armia dzielnych szeryfów! Dumne gwiazdy na ich piersiach tworzyły przedziwne, niewysławialnej piękności konstelacje. Były jak białe olbrzymy, wchłaniające czerwone karły, zmieniając plac boju w wielką, biało-czerwoną hipernową, mozaikę ciał pogrążonych w wysiłku herkuliańskim, z których co chwila któreś przybierało formę i konsystencję tatara. Ironią losu, przypadkiem, wśród rzezi niemiłosiernej, w samym jej epicentrum, znalazł się zagubiony piesek preriowy, w zasadzie to pies, całkiem spory pies. Nieświadom doniosłości chwili, dał się wciągnąć w odwieczny wir wojny dobra ze złem, nie rozpoznając nawet uczestniczących w niej stron, żadnej nie będąc bliskim, wyrwany ze spraw swoich preriowych. Potrafił biedak tylko walczyć o przetrwanie, więc cóż mógł robić gdy przetrwanie przestało nagle być możliwe? Stanął bezradny, gdy jeden bok mu przekłuły zbłąkane kule dzielnych szeryfów, a drugi wbijane ze złośliwości groty zatrutych i ognistych piekielnie strzał terrorystów, a na koniec stratowały go równie zdezorientowane co i on, końskie kopyta. „zdechł” i „pies”- dwa słowa zaledwie. Czyż jest zdanie tak krótkie, co równie trafnie oddaje tragikomizm istnienia? Zdechł pies.



KONIEC[/i]
- Nie skazują małych dziewczynek na krzesło elektryczne, prawda?
- Jak to nie? Mają tam takie małe niebieskie krzesełka dla małych chłopców... i takie małe różowe dla dziewczynek.

2
O Boże widzisz, a nie grzmisz.

Twoje opowiadanie uświadamia mnie, że z moim pisarstwem nie jest jeszcze tak źle.

Nietestety, nie zrozumiałem zbytnio treści, choć domyślam się, że jest prosta jak podłużna lufa winchestera.

Przedziwna stylizacja tworzy coś na kształt bełkotu żula nawalonego tanim siarkowym winem o nazwie "sperma szatana". Dochodzi masa zdań, których nie rozumiem. Np.:


Pies ten tym głównie serce Georgy’ego sobie zaskarbił, że jak i on synem suki się urodził


Czyli ten facet też był synem suki. Jestem ciekaw, kto ją zapłodnił.


Jego rewolwery miotały kule szybko i gęsto jak kałasznikow, albo i szybciej jeszcze i gęściej, bo trzeba wiedzieć, że mądrala Johny umarł właśnie z przerostu tkanki mózgowej


Istna perełka.


Aż zawędrował do miejsca called „Shark Saloon


A bullets z jego gun rozstrzeliwały wrogów.


goliacim


Co? Jesteś pewien, że takie słowo istnieje?



Mógłbym przytoczyc więcej głupot, ale nie chce mi się po raz wtóry na Twój tekst patrzeć. Wszelkie znaki na niebie i ziemi mówią, że kompletnie mi się niepodobało.

3
Pies ten tym głównie serce Georgy’ego sobie zaskarbił, że jak i on synem suki się urodził i pozostał wiernie do końca.
Albo coś tu jest nie tak, albo jestem głupia, bo nie rozumiem tego zdania. XD (Stawiam na to drugie - rzekła z powagą Muza)
upadłego trapera- włóczęgę i brudasa
Spacja przed myślnikiem.
wariacje na temat prastarego „go to hell!”. Aż zawędrował do miejsca called „Shark Saloon”.
Winky zaś uniosła swoją brow w wyrazie swej disapproval na widok tego, cożeś wrote.



Takie to pogmatwane, że momentami naprawdę się gubiłam. Zabili, czy nie? Co to za pies? A ten drugi? ło jeżu. Czytałam po łebkach i miałam wątpliwości, czy doczytam, ale doczytałam. I wiem tyle samo, co na początku, czyli nic. ^^



Niezbyt mi tu pasuje taki styl. Prędzej możnaby go zastosować w jakimś utworze traktującym o średniowieczu, a nie Dzikim Zachodzie. Czytałeś ,,Winnetou"?



Sama fabuła niezbyt wciągająca. Bardziej nudzi niż zaciekawia. Możnaby to napisać bardzo interesująco, ale nie tym stylem. Za dużo suchych faktów i metafor (notabene wcale trafnych i zgrabnych), a za mało uczuć. Zdechł pies i tyle. Chodzi o zainteresowanie czytelnika i zostawienie go proszącego o więcej, drogi Watsonie. ;)



Pozdrawiam. :)



PS jeżu, łagodnieję na starość.
Z powarzaniem, łynki i Móza.

[img]http://img444.imageshack.us/img444/8180/muzamtrxxw7.th.jpg[/img]

לא תקחו אותי - אני חופשי

4
Przeczytałem tekst zaraz po przebudzeniu. Niestety nie trafił do mnie. Pomyślałem, że podejmę się przeczytania go jak otrząsnę się ze snu. Niestety za drugim razem było gorzej.

Stylizacja zmęczyła mnie do tego stopnia, że musiałem czytać skokowo. Za nic w świecie nie chciałbym podjąć się czytania tego tekstu po raz drugi. Dziwi mnie to gdyż inne twoje teksty czytało się dobrze.

Uważam ten tekst za najgorszy jaki tutaj wrzuciłeś.



Pozostawię tylko oceny, gdyż nie przychodzi mi nic innego jak życzyć ci żebyś nie pisał więcej takich tekstów.

Pomysł:3-

Styl:2+

Schematyczność:
tu mam problem, więc ominę

Błędy: nie patrzyłem z tego względu, że nie potrafię przebrnąć po raz kolejny przez tekst, wybacz

Ocena ogólna:2+



Pozdro.
Po to upadamy żeby powstać.

Piszesz? Lepiej poszukaj sobie czegoś na skołatane nerwy.

5
@Alan

Mnie nie musisz tłumaczyć czym jest "Sperma szatana" :). Ja też nie będę tracił czasu na zbędne tłumaczenia, bo nie o to chodzi (opowiadania muszą mówić same za siebie, jeśli nie mówią- widocznie nie warto się nimi przejmować). Odpowiem więc tylko na jedno pytanie, które zadałeś, o słowo "goliacim". Otóż, jak widać, istnieje, bo gdyby nie istniało nie dałoby się go zacytować, podczas gdy ja potrafię je nawet odmienić przez przypadki. Kłaniam się.



@Winky
winky pisze:Albo coś tu jest nie tak, albo jestem głupia, bo nie rozumiem tego zdania. XD (Stawiam na to drugie - rzekła z powagą Muza)
Ani pierwsze, ani drugie.



Styl rzeczywiście nie pasuje do westernu i o to chodzi. Gdyby zastosować to do średniowiecza byłoby nudne i wtórne, a tak jest tylko co najwyżej nudne. Winnetou kojarzę tylko z filmu.

Pozdrawiam:)



@Weber

Mówią, że do trzech razy sztuka, ale nie będę namawiał. Nie czytaj.
- Nie skazują małych dziewczynek na krzesło elektryczne, prawda?
- Jak to nie? Mają tam takie małe niebieskie krzesełka dla małych chłopców... i takie małe różowe dla dziewczynek.

6
Dziwna sprawa, czytając Twoje polemiki zauważyłem, że potrafisz jasno i czytelnie formuować myśli. Potrafisz pisać, a rzadko to komuś mówię, zapewne z czystej zawiści. Natomiast teksty wyglądają na tworzone z myślą przewodnią: jeśli nie potrafię ciekawie, to niech przynajmniej będzie dziwacznie! Dotąd zakładałem milcząco, iż autorzy prezentujący się na forum pragną być czytani i drukowani. Lecz chyba nie wszyscy. Taki tekst nawet nie ociera się o, jak to ujął Feliks Kres, "poziom drukowalności". Gorąco polecam jego "Galerię złamanych piór".

Zgadzam się z Tobą, że tekst powinien mówić za siebie. Twój nie mówi.

Tymczasem dedykuję Ci genialną w swej prostocie radę autorstwa Jerzego Pilcha dla debiutantów, którą już cytowałem na forum (z pamięci, więc nie dosłownie): "Nie starajcie się tworzyć sztuki. Spróbujcie opowiedzieć historię, to właśnie jest sztuka."

7
Dziękuję Ci za poradę (J.Pilchowi też). Zawsze lepiej być czytanym i drukowanym, niż nie być, ale jakoś nigdy nie było to moją namiętnością, a przynajmniej nie pierwszorzędną. Takie próby traktuję jak eksperymenty, poszukiwanie dla siebie przestrzeni w przeludnionym świecie literatury- a nóż za którymś razem się uda (za rok, może dwa, może czterdzieści)!
- Nie skazują małych dziewczynek na krzesło elektryczne, prawda?
- Jak to nie? Mają tam takie małe niebieskie krzesełka dla małych chłopców... i takie małe różowe dla dziewczynek.

8
Takie próby traktuję jak eksperymenty, poszukiwanie dla siebie przestrzeni w przeludnionym świecie literatury
To rozumiem i popieram. Istnieje osobliwe zjawisko: co u debiutanta jest traktowane jako bełkot, w wykonaniu uznanego autora zamienia się w odkrywcze wytyczanie nowych ścieżek, jakby ci drudzy z nieodgadnionych powodów zatracili skłonność mówienia bzdur. Jednak zjawisko istnieje i, w zasadzie, jest zrozumiałe. Warto rozejrzeć się po rynku wydawniczym i zwiększyć szansę debiutu, pisząc na początek nieco pod publiczkę. Przestrzeń osobistej wolności twórczej rośnie w miarę publikowania kolejnych tekstów.

9
Też to zjawisko dostrzegłem. Smutne, ale zrozumiałe.
- Nie skazują małych dziewczynek na krzesło elektryczne, prawda?
- Jak to nie? Mają tam takie małe niebieskie krzesełka dla małych chłopców... i takie małe różowe dla dziewczynek.

10
Smutne nie jest to, że zjawisko to występuje, zaś to, że w teoretycznie niekomercyjnym środowisku internetowym jest widocznie o wiele bardziej. Ja dla odmiany powiem, że rozumiem o co chodzi w zdaniu z suką. Rozumiem też to, że nie każdy posiada wykształcenie humanistyczne i nie każdy zna klasykę gatunku. To co dla jednych jest sufitem, innym wydaje się podłogom. Są też tacy, którzy wszędzie widzą ściany. To własnie one zawężają im horyzont zapatrywania się na literaturę.



Otóż wyjaśniam. Z suką sprawa jest prosta i zajmie to chwilę, by ją rozwiązać. Wystarczy zerknąć w słownik a następnie kontemplować przez 10 sekund nad słowem "dwuznaczność". Może napiszę dużymi literami:

DWUZNACZNOść.

Nieco bardziej złożonym argumentem jest ten, który został oparty na cytacie Pilcha. Mimo, że sława tego autora, a także jego zasługi dla literatury są niekwestionowane, muszę poważyć się na zakwestionowanie jego wypowiedzi. Jak inaczej mógłbym podważyć argument "czytelności" tekstu, niż zaczynając od jego opoki.

Zadajmy więc sobie pytanie. Czy wystarczy opowiedzieć historię, aby literatura posiadła wartość? Otóż mi się wydaje, że wszelkie eksperymenty formalne, mieszanie stylów, czy po prostu stylizacja języka, nie tylko sprawiają, że tekst jest ciekawszy, ale i bardziej niepowtarzalny. Właśnie na tym polega tworzenie literatury, by wciąż szukać, nie zataczać wyrobione od wieków koło. Oczywiście, łatwiej jest przeczytać i zrozumieć coś codziennego, zwykłego, coś do czego się przyzwyczailiśmy. Tyle, że czytanie, to ciągły trening. Cwiczenie szarych komórek, nauka myślenia niestereotypowego.

Przyznam, że sam jestem zwolennikiem literatury prostej. Dobrze pożreć 5 tomiszczy spod pióra Kinga, jednak o ile więcej przyjemności sprawia wejście w świat, który jak narazie pozostał dla nas zupełnie hermetyczny, niedostępny. Dlatego dziwi mnie właśnie, że szczególnie tutaj, w miejscu gdzie literatura nie musi baczyć na rynek, ludzie stosują kategorię sprzedawalności.

Jeśli traktujemy samych siebie, jako masę, która za pomocą odpowiedniej formuły, przepisu na "świetny tekst literacki" może być zaspokojona, to super. Wszystko idzie w odpowiednim kierunku. Jeżeli jednak poczuwamy w sobie choć niewielką cząstkę tożsamości, tego kim my jesteśmy... to chyba bezsensem byłoby przekładanie własnych potrzeb na potrzeby, które wpaja nam "statystyka rynkowa".

Mogę teraz przejść do sedna sprawy. Bardzo śmieszy wydał mi się "argument suki". Czy my nadal próbujemy zrozumieć się nawzajem? Czy może wzajemne niezrozumienie właśnie nas wartościuje?



Ad. samego tekstu nie wypowiem się, ponieważ miałem już do tego okazję kiedy indziej. Powiem jedynie, że podziwiam odwagę autora, oraz to, że w całym tym małpim gaju potrafi umieć szukać tego, czego jeszcze nie wynaleziono.

Dodane po 3 minutach:

Oczywiście miało być "podłogą". Resztę błędów, mam nadzieję, również wybaczycie... Jest 1:07 a ja już ledwo żyję. Pozdrawiam użytkowników.
Keter Chochma Bina Chesed Gewura Tiferet Necach Hod Jesod Malchut

11
Czy wystarczy opowiedzieć historię, aby literatura posiadła wartość? Otóż mi się wydaje, że wszelkie eksperymenty formalne, mieszanie stylów, czy po prostu stylizacja języka, nie tylko sprawiają, że tekst jest ciekawszy, ale i bardziej niepowtarzalny.
Może się zdziwisz, ale całkowicie się z Tobą zgadzam. Pamiętajmy jednak, że rada była adresowana do debiutantów, którzy nagminnie i za wszelką cenę starają się być oryginalni, zapominając o treści. Wyjątki oczywiście istnieją i obronią się same.



Co do kategori sprzedawalności, pewien kompromis między oczekiwaniami rynku a własnym stylem uprawiania literatury pozwala często zaistnieć. Mnie równierz to zniesmacza, ale takie są realia. Zawsze można to przecież potraktować jako swoistą wprawkę literacką, czekając słodkiej chwili zemsty na spragnionych prymitywnej rozrywki wydawcach.

12
Może to zabrzmieć dziwnie niekonsekwentnie ale ja nie zamierzam z tym walczyć. Chyba nikt nie spodziewa się hiszpańskiej inkwizycji?

Sam często piszę teksty, których jedynym celem jest bycie fajnymi, "łatwo przyswajalnymi tekstami". Jednak to nie zmiania faktu, że coś tu wciąż nie gra.

Może rzeczywiście rada Pilcha ma sens. Na pewno ma, jeśli adresuje się ją do tej rzeszy pisarzy o których wspomniałeś. Na pewno minęły czasy sztuki dla sztuki, ale literatura zawsze będzie się dzielić na literaturę i sztukę.
Keter Chochma Bina Chesed Gewura Tiferet Necach Hod Jesod Malchut

13
Samo to, że opowiadanie (bez względu na jego jakość) poruszyło tę dyskusję, uznaję za osobisty sukces:).
- Nie skazują małych dziewczynek na krzesło elektryczne, prawda?
- Jak to nie? Mają tam takie małe niebieskie krzesełka dla małych chłopców... i takie małe różowe dla dziewczynek.
ODPOWIEDZ

Wróć do „Opowiadania i fragmenty powieści”

cron