W tekście powtarza się słowo uważane za nieeleganckie.
***
Jedną z niepisanych zasad obowiązujących w „Wesołej Wdówce” było wystawianie wraz z końcem wieczoru pijanych klientów za próg. Następowało to równo z pierwszym dzwonem, więc można było mieć pewność, iż wyrzuceni goście nie pozostaną na ulicy zbyt długo osamotnieni. Rychło bowiem zjawiała się któraś z karetek więziennych generała Bergelo, krążących nad ranem po mieście i zbierających najbardziej nietrzeźwych obywateli.
A potem, po krótkiej drzemce, gdy już zaczynało się rozjaśniać, Teja przystępowała do sprzątania.
Tego pochmurnego, wietrznego dnia jej praca była na ukończeniu późnym przedpołudniem. Zginęło parę karaluchów, najpewniejszych – obok dyni, porannych przymrozków i kolorów Sowiego Parku – oznak nadciągającej zimy. Naczynia wróciły do kredensu, bufet przestał się kleić, z podłogi znikły odłamki szkła a gazety trafiły na jeden stosik przy drzwiach. Wyczyszczono z popiołu prawie wszystkie stoły, tak że do uprzątnięcia pozostał już tylko ostatni. Znajdował się pod ścianą w połowie sali i wciąż był zajęty przez jeden z wyjątków, dla których Teja postanowiła nagiąć zasady.
Wyjątek ów nie był wprawdzie stałym bywalcem „Wdówki”, ale widziano go tu już kilkukrotnie. Zwykle przychodził grać w karty i nie tykał alkoholu, wczoraj jednak, jeśli chodzi o to drugie, sprawy potoczyły się dlań inaczej. Podczas finału wieczoru okazało się, że najwyraźniej ma dużo lepszą rękę do hazardu niźli głowę do wódki, zasnął bowiem z nosem zagrzebanym wśród banknotów, weksli i monet. Teja nie wiedziała, ile z wygranej sumy półtora tysiąca hesli podebrali mu cichaczem przeciwnicy korzystając z jego pijackiej nieuwagi, ale piętrzący się stosik wciąż wyglądał solidnie. Nie miała serca zostawiać gościa na pastwę generalskiej karetki, w której całe to finansowe szczęście niechybnie by przepadło.
Teja przyniosła z kuchni dzbanek i szklankę pełną wody. Postawiła je na stole obok śpiącego, po czym ułożyła się wygodnie w fotelu przy oknie. Zlustrowała jeszcze raz gościa upewniając się, że jest nieszkodliwy, po czym, zawiesiwszy na moment wzrok na jego błyszczących, wysokich butach, przymknęła oczy. Z zewnątrz dobiegał lekki pomruk podnieconego tłumu.
W południe w całym mieście rozbrzmiały dzwony. Właśnie rozpoczynała się uroczysta procesja inicjująca nowy rozdział w historii królestwa. W „Wesołej Wdówce” najmocniej słychać było dzwon kościoła Braci Febrelei. Jego spokojne dudnienie niosło się majestatycznie przez wąskie uliczki Przyrzecza. Wysokie, energiczne tony dzwonów innych świątyń akompaniowały mu z dalszych rejonów śródmieścia. Ów koncert to było jednak za mało, by zbudzić gościa, cały czas pogrążonego w głębokim śnie. Ramiona w popielatym fraczku unosiły się miarowo w rytm oddechu.
Kościelne wieże ucichły po kwadransie. Teja wstała, podeszła do stołu i ziewając zgarnęła z niego osiem hesli – dokładnie po jednym za każdą dodatkową godzinę spędzoną przez ich nowego właściciela w lokalu. Wsunęła pieniądze w jedną z rozlicznych kieszeni między obszernymi fałdami spódnicy.
– Nu – mruknęła. – Dosyć tego dobrego, młody człowieku.
Życzyła mu jak najlepiej, ale przecież ona też ma dzisiaj swoje sprawy.
Pochyliła się i postukała o blat tuż koło jego ucha.
– Dzień dobry!
Drgnął, zmienił nieco ułożenie głowy i to była cała jego reakcja.
– Pobudka! – huknęła Teja.
Tym razem efekt był wyraźniejszy. Spomiędzy ramion powoli uniosła się blada, wąsata twarz okalana gęstymi bokobrodami. Gość mrużył oczy, jego czoło przecięły dwie pionowe zmarszczki. Wzrok, wyrażający tyleż samo cierpienia co konsternacji, spoczął na stojącej przed nim kobiecej postaci.
– Wstawaj pan, już minęło południe. Trzymam cię tu z dobrego serca, ale nie mogę tak cały dzień.
Rozejrzał się półprzytomnie; dostrzegłszy szklankę z wodą, chwycił ją i przystawił sobie chciwie do ust. Po brodzie pociekła mu stróżka płynu. Zachłysnął się, odkaszlnął, wzdrygnął i uczynił ruch jakby chciał się zerwać, co jednak uniemożliwił mu ciężar krzesła.
– Południe? – powtórzył. Głos miał, w porównaniu z poprzednim wieczorem, nienaturalnie niski i gruby.
– Właściwie to wpół do pierwszej.
Syknął i ukrył twarz w dłoniach. Teji zrobiło się go trochę żal.
– Aż tak pan się nie musisz śpieszyć... – powiedziała uspokajająco.
– Mam przesrane – wymamrotał gdzieś do swoich nadgarstków.
Teja rozdziawiła usta. Gość zreflektował się, uniósł głowę i spojrzał na nią. W jego oczach czaiła się panika.
– Najmocniej proszę o wybaczenie. Chociaż to prawda.
Zgarbił się na krześle. Uzupełnił szklankę wodę i wypił jednym haustem. Ruchem brody wskazał na stół.
– Co to?
– Pańska wygrana. Około tysiąc pięćset.
– Ale wszystko? – Podrapał się po nosie. – Wczoraj? Ktoś to liczył?
– Owszem, przegrani.
Patrzył bez entuzjazmu na stosik gotówki, po czym westchnął i jął obmacywać wiszący na oparciu krzesła surdut. Podjął widocznie jakąś decyzję, pewna nerwowość jego ruchów ustąpiła miejsca ospałej rezygnacji człowieka, który spokojnie robi to, co powinien, mimo iż widzi, że to bez sensu.
– Nadal mam prze… nieciekawą sytuację. – Wyjął pugilares i zaczął zgarniać do niego monety.
– Nie rozumiem. – Teja usiadła przy stoliku obok i patrzyła na niego ze zmarszczonymi brwiami. We „Wdówce” nigdy nie widziano kogoś tak obojętnego na wygraną. – Czemu pan wybrzydzasz? Inni muszą na tyle pracować pół roku...
– A chce pani dobrodziejka trochę? Proszę się częstować, mnie to i tak wszystko jedno, skoro już po dwunastej.
– Nie, dziękuję, nie chcę. Po prostu myślę, że mógłbyś pan trochę docenić szczęście, zwłaszcza takiego dnia.
– Takiego dnia?
– Dziś przecież koronacja.
Miejsce w pugilaresie skończyło się i gość jął zapełniać wszelkie możliwe kieszenie spodni, kamizelki i surduta.
– Droga pani dobrodziejko, w tym rzecz. Gdybym był wygrał to przedwczoraj, albo dwa tygodnie temu, zapewne byłoby inaczej. Ale dzisiaj jest dzisiaj, a ja tam miałem być. – Machnął głową w kierunku okna. – A teraz już nie zdążę. Nie żebym sam sobie nie był winien tej skrajnej nieodpowiedzialności. – Spojrzał na nią smutno spod rozczochranej grzywki. – To jest nawet dużo pieniędzy, ale w sprawie tej wagi wciąż za mało na porządną łapówkę.
– Nie rozumiem.
Wzruszył ramionami. Schowawszy ostatnie weksle, zabrał się za doprowadzanie do porządku krawata. Minę miał przy tym taką, jakby istnienie krawata i w ogóle całego świata sprawiało mu dyskomfort. Uporawszy się z węzłem, przeczesał dłonią włosy.
– Tak, wyglądasz pan w miarę przyzwoicie – rzekła Teja w odpowiedzi na jego pytające spojrzenie. – Ale nadal nie rozumiem. Co za różnica? Chyba nie miałeś otwierać tej koronacji, prawda?
– Och nie, nie jest jeszcze aż tak źle.
Obserwowała go, jak powoli wstaje i zakłada surdut. Wydawał się jej być niski aż do momentu, w którym uporawszy się z rękawiczkami, uczynił wężowy ruch tułowia, wyprostował się i w jednej chwili urósł w oczach, jakby rozwinęła się w nim niewidoczna sprężyna. Włożył kapelusz i sięgnął po laseczkę. Jedyną pozostałą w jego wyglądzie oznaką ciężkiej nocy była bladość. Zmęczony wzrok Teji ześlizgnął się na jego stopy. Wysokie buty. Z czym jej się kojarzyły?
Wstała i ruszyła przodem by odprowadzić go do sieni. Przekręciła klucz, odsunęła rygiel i uchyliła drzwi. Gość uśmiechnął się, trzasnął obcasami i uniósłszy pionowo laseczkę niczym szpadę, dotknął nią ronda kapelusza i skłonił się lekko.
Lśniące botforty, wyprostowana postawa, ten ruch; wszystko to ułożyło się w głowie Teji w jedną całość i nagle pożałowała go jeszcze bardziej. Wojskowy. Wprawdzie w cywilu, ale wojskowy.
– Bardzo dziękuję za gościnę i proszę o wybaczenie, jeśli niechcący nadużyłem cierpliwości. A teraz…
– Dam panu radę – przerwała mu.
– O. Jakąż to?
– Nie idź pan tam.
Przechylił głowę. Lewa brew uniosła się do góry.
– Na koronację?
– Po prostu… nie idź tam – powtórzyła. – Po co? Głośno, tłumy… I tak pan dużo nie zobaczysz, jeszcze gdzie okradną…
– Pani dobrodziejko – przerwał jej łagodnie – niechże mnie droga pani nie podpuszcza.
Otworzył pugilares, wyjął zeń błyszczącego Halfara Wielkiego i podał go jej.
Teja patrzyła na złota monetę. Uczciwość uniemożliwiłaby jej wziąć ją ze stołu samowolnie, pragmatyzm nie pozwalał wzdragać się teraz przed podarunkiem wartym tyle, co prawie półtora jej tygodniówki.
– To za radę – powiedział gość. – Doceniam, nawet jeśli nie skorzystam. Za pozwoleniem.
Wyminął ją i wyszedł. Teja odprowadzała go wzrokiem póki nie zniknął za rogiem. Potem stała jeszcze przez chwilę w progu nasłuchując dalekich odgłosów tłumu. Wreszcie cofnęła się do sieni i mruknęła:
– Masz bardziej przesrane, niż ci się wydaje.
*