Wiedziałem, że padnie na mnie.
Nie, nie jestem jasnowidzem.
Po prostu z każdym przeczytanym zdaniem mój miesiąc nurkowania na Karaibach trafiał szlag! Miałem ochotę podrzeć tą wątpliwej jakości lekturę. Podrzeć, pognieść i wyrzucić przez okno. Złorzeczenie przerwał leżący na biurku telefon. Ekran uparcie wyświetlał napis: Praca. Odebrać/nie odebrać, ale czy ja w ogóle miałem jakieś wyjście? W końcu niechętnie podniosłem słuchawkę.
– Dzień dobry, panie Filipie – usłyszałem. – Czytał pan dzisiejszą gazetę?
– Dzień dobry, panie dyrektorze. Miałem okazje.
– W takim razie proszę przyjechać do biura. Widzimy się za godzinę.
Rozłączył się nie czekając na moją odpowiedź. Znając skrupulatność Pana Tomasza czas wyliczył mi co do minuty. Zresztą, nie usiedziałbym w miejscu. Zbiegłem po schodach. Wsiadając do samochodu znowu zobaczyłem prześladujący mnie tytuł. Napisany wielką czcionką na pierwszej stronie najpoczytniejszego brukowca w kraju.
BURSZTYNOWA KOMNATA ODNALEZIONA!
Bezchmurny poranek zapowiadał upalną pogodę. Na drogach panowała wakacyjna sielanka, więc po upływie zaledwie trzech kwadransów, skręciłem w Podchorążych na Warszawskim Śródmieściu. Zaparkowałem na rogu pod przeszklonym apartamentowcem, siedzibą mojego pracodawcy – Departamentu Ochrony Zabytków. Zwerbowali mnie jeszcze na studiach, a odrzucenie posady analityka w instytucji państwowej dla kogoś z wykształceniem historyka sztuki, byłoby po prostu grzechem. Co prawda praca ograniczała się do systematycznego niszczenia własnego wzroku przy ekranie komputera. Wyjazdy w delegacje zdarzały się rzadziej, ale były miłą odskocznią o siedzącego trybu życia. Można było pokopać w ziemi albo wejść w jakąś grożącą zawaleniem dziurę ku zgrozie inspektora nadzoru budowlanego. Chociaż tak naprawdę skusił mnie szczodry system świadczeń socjalnych, który umożliwiał nabywanie nawet najdziwniejszych uprawnień ze skokiem spadochronowym włącznie. Dzięki dofinansowaniu najbliższy miesiąc miałem spędzić na Karaibach w celu uzyskania dyplomu nurka drugiej klasy. Zamiast tego będę się pluskał w Mazurskim błocie. Wszystko dlatego, że jakiś pijaczyna znalazł rzeźbioną płytkę z bursztynu, a jakiś polityk czytający brukowce, postanowił zostać odkrywcą. Kosztem mojego czasu! Wdrapałem się po schodkach, szklane drzwi otworzyły się, zanim zdążyłem nacisnąć przycisk domofonu.
Przy portierni stał pan Ambroży, dozorca, ochroniarz i złota rączka w jednym. Rozmawiał z elegancko ubraną blondynką. Jej ostre rysy twarzy i zimne spojrzenie przyjemnie kontrastowały z czerwienią zmysłowych ust. Zapewne nie jeden facet mógłby poczuć się onieśmielony w jej towarzystwie, natomiast nie robiła najmniejszego wrażenia na Panu Ambrożym. Stary, łysy portier, nie tylko posturą przypominał skałę.
– Dzień dobry!
– Witaj Filipie – odparł Ambroży. – Pani wybaczy.
Zaczął grzebać w szufladzie, po czym podał mi kopertę. Z bliska poczułem słodki zapach jej perfum. Pachniała jak noc na tropikalnej plaży. Odczytałem treść listu.
Jestem w parku pod pomnikiem. Tomasz Nowicki.
Nie musiałem ukrywać zaskoczenia, bo nie byłem zaskoczony. To nie pierwszy raz, kiedy dyrektor pozwalał sobie skorzystać z bliskiego sąsiedztwa Łazienek Królewskich. W wakacje biuro świeciło pustkami, większość kilkunastoosobowej kadry była na urlopach bądź poszukiwaniach. Powinienem to przewidzieć. Pożegnałem się grzecznie i skierowałem do parku.
Stary profesor siedział na rogu ławeczki w cieniu drzew. Jego zwichrzone siwe włosy sprawiały wrażenie, jakby chciały uciec spod kapelusza. Przypominał genialnych naukowców, których umysł wiecznie błądzi wśród spraw niedostępnych zwykłym śmiertelnikom. Podobnie jak oni był kompletnie niezaradny życiowo. Mimo swoich sześćdziesięciu kilku lat ciągle trwał w kawalerskim stanie i gdyby nie troska pani Florentyny, jego osobistej sekretarki, chodziłby codziennie w tym samym garniturze.
Siedział wyraźnie zadowolony, wpatrując się w trzymaną w dłoniach butelkę mineralnej wody.
– Dzień dobry, panie Tomaszu – powiedziałem.
– Ach witam, panie Filipie. Proszę siadać.
Dyrektor uprzejmym gestem wskazał mi miejsce na ławce, po czym powrócił do studiowania etykiety.
– Zastanawiam się, czy mój świętej pamięci dziadek zrozumiałby, gdybym mu powiedział, że zapłaciłem w sklepie za kubek wody. – Profesor spojrzał mi prosto w oczy. – Rozumie pan, dlaczego pana wezwałem?
– Ministerstwo...
– No tak w końcu jest pan świetnym analitykiem – stwierdził. – Na podstawie wstępnych oględzin nie da się jednoznacznie ustalić autentyczności znaleziska. Będziemy mądrzejsi za tydzień, gdy otrzymamy wyniki z laboratorium. Jednak góra chce wyników już dziś. Więc pan tam pojedzie.
– Cóż mogę powiedzieć... Wyruszam natychmiast.
– Prawdziwie młodzieńcza zapalczywość – odparł z uśmiechem. – Cieszy mnie drogi Filipie, że zdajesz sobie sprawę, że to i tak tylko gra pozorów. Nie ma co się śpieszyć, pojedzie pan jutro. To zajmie dzień, góra dwa, spokojnie powinien pan zdążyć przed własnym wyjazdem, ale to już nie zależy ode mnie. Po resztę instrukcji proszę się zgłosić do pani Florentyny.
Dyrektor uznał rozmowę za zakończoną, oparł się wygodnie i zamknął oczy kierując głowę w stronę promieni słońca prześwitujących przez korony drzew.
– Szefie? Jakaś kobieta czeka na pana w holu.
– Pewnie znowu dziennikarze. – Machnął ręka, odganiając mnie jak natrętną muchę.
Już miałem odejść, gdy nagle profesor wyprostował się, tak szybko na ile pozwalał mu zaawansowany wiek.
– Byłbym zapomniał. – Wyciągnął kopertę z wewnętrznej kieszeni marynarki. – Przecież to najważniejsze. Proszę to przekazać Franciszkowi.
– Kim jest Franciszek?
– Wszystko jest u Florentyny – zakończył.
Pani Florentyna, wiekowa sekretarka z trwałą ondulacją na głowie, kazała mi podpisać stertę papierów. Później wręczyła kopertę z upoważnieniem, adresem kwatery, założeniami zadania i kartą płatniczą.
– Jeśli przekroczysz limit, potrącę ci z wypłaty. – Zagroziła, spoglądając na mnie zza okularów.
Na szczęście pan Ambroży był bardziej uprzejmy wręczając mi kluczyki.
– Bak jest pełny – powiedział.
Z samego rana, czyli o dziewiątej, skierowałem służbową Skodę na S7 w kierunku Elbląga. Czekająca mnie praca nie wydawała się zbyt skomplikowana. Jechałem muł mącić. Do tego wyspałem się, więc przyszłość wyglądała znacznie lepiej niż kilkanaście godzin temu. Moim celem była Warmia, a dokładniej miejscowość Trąbki położona nad brzegiem Jeziora Pierzchalskiego. Nawigacja oszacowała czas podróży na niewiele ponad trzy godziny. Niestety, zaledwie po kilkudziesięciu minutach zatrzymał mnie jakiś nieszczęśliwy wypadek, co wywnioskowałem po służbach przejeżdżających utworzonym korytarzem życia. W sparaliżowanym drogowym krajobrazie dominowały samochody zapakowane rodzinami i sprzętem biwakowym. Dziewczynka z tylnego siedzenia białego Opla pokazała mi język, a jakiś cham usiłował się wepchnąć z prawej strony. W końcu udrożniono trasę i korek zaczął się rozładowywać. W przejeżdżającej czarnej terenówce dostrzegłem kobietę, którą widziałem wczoraj w biurze. Toczyliśmy się powoli równolegle do siebie aż w końcu dostrzegła moje nachalne spojrzenie. Chyba mnie poznała, uśmiechnięta pomachała ręką bym otworzył szybę.
– Nie jesteś głodny? – spytała.
– Jak wilk – odparłem.
– Jeśli pojedziesz za mną, gwarantuję niezapomniane kulinarne przeżycia.
Zaintrygowany wpuściłem ją na swój pas. Wjechaliśmy do Mławy, po kilkunastominutowym kluczeniu uliczkami wreszcie zaparkowaliśmy. W jej bezpośredniej bliskości znowu poczułem znajomy zapach.
– Małgorzata Dunin – przedstawiła się.
– Filip Widacki. To gdzie to jedzenie?
– Myślę, że najpierw powinnam poddać cię próbie – powiedziała, a w jej oczach pojawił się figlarny błysk. – Bądź co bądź, zamierzam powierzyć ci jedną ze swoich tajemnic.
– Jeśli nie chcesz mojej zguby... – odparowałem.
– Sprzedane – zaśmiała się. – Przeszedłeś próbę poczucia humoru. To tuż za rogiem. Mówię ci niebo w gębie, zawsze zajeżdżam, gdy jestem w pobliżu.
Lokal z zewnątrz nie robił wrażenia. Sam na pewno bym go ominął. Szyld z wyblakłym napisem „U Babci”, przykurzone okna i szara elewacja. W środku panował lekki półmrok, światło ledwie przedzierało się przez grube zielone zasłony. Natomiast zgadzała się rzecz niezbędna w dobrej gastronomii, czyli liczba klientów. Z trudem znaleźliśmy wolny stolik. Okrągły z ustawionym na środku bukietem świeżych kwiatów.
– Polecam Zapiekankę Babuni – powiedziała.
Spojrzałem w jej jasne oczy koloru ciepłego morza. Pachniała jak Malibu przy ognisku na białym piasku. Myślę, że mogła hipnotyzować spojrzeniem.
– Nie lubię jeść sama – zaczęła, nalewając sobie przyniesioną przez kelnera wodę. – Od dawna pracujesz w Departamencie?
– Za długo – odparłem, wracając na ziemie. – Kilka lat.
– Gdzie twój entuzjazm? Nie lubisz swojej pracy?
– To nie zupełnie tak...
– Twój szef się przede mną schował – oświadczyła.
– Pan Tomasz nigdy nie miał śmiałości do kobiet. Szczególnie takich pięknych – powiedziałem. Nie było w tym grama przesady. Co prawda, była ode mnie kilka lat starsza, ale niesamowicie działała na wyobraźnie.
– To kiepski tekst na podryw – uśmiechnęła się. – Tę próbę oblałeś z kretesem, ale mogę dać ci radę na przyszłość. Jeśli chcesz zainteresować sobą kobietę, powinieneś jej zaimponować.
– Wszystkich poddajesz próbom?
– Nie wszystkich – powiedziała, patrząc mi prosto w oczy. – Jesteś strasznie podejrzliwy. To wrodzona cecha? Masz jeszcze jakieś?
– Niezaspokojoną ciekawość – odparłem.
– Zaspokajanie ciekawości wiąże się z ryzykiem – stwierdziła. – Za biurkiem chyba nie masz zbyt wiele okazji. Może kondycja kuleje?
Wyprostowałem się i sięgnąłem po wodę.
– Byłem kapitanem licealnej drużyny piłkarskiej.
– To ciągle za mało. Może gdybyś został zawodowym piłkarzem. Wiesz... Sława, pieniądze. Może nie byłeś dość dobry?
Przyznaję, zaczynała działać mi na nerwy. Gdyby nie moje postanowienie noworoczne z chęcią bym się odgryzł.
– Sława mi niepotrzebna, pieniądze mi nie imponują, za to uwielbiam grzebanie w historii – powiedziałem. – Sama rozumiesz. W Departamencie płacą mi za szukanie skarbów.
– O! Skarby mogłyby mi zaimponować – zaciekawiła się. – Znalazłeś już jakieś?
– O tym nie mogę mówić – odparłem, doskonale zdając sobie sprawę, że nie jest to do końca prawdą, ale ona nie mogła o tym wiedzieć.
– A jeśli zapłacę? – spytała.
Musiałem mieć zawiedzioną minę, ale tak właśnie się czułem. Może jestem zbyt idealistyczny, ale to co mówiłem o pieniądzach, powinna zrozumieć za pierwszym razem.
– Nie ma mowy – odparłem wreszcie.
– Lojalność to dziś rzadka cecha – stwierdziła. – Same plusy, ale przecież musisz mieć jakieś wady?
– Szczerość – powiedziałem.
– To chyba nie jest wada.
– Ludzie zwykle tak mówią, dopóki nie poznają prawdy na swój temat – uśmiechnąłem się. – Wtedy nazywają to bezczelnością. Na szczęście nie jestem już taki bezpośredni jak kilka lat temu.
– Może niepotrzebnie? – zakończyła.
Kelner podał zapiekankę. Swojska kiełbasa, zapiekane ziemniaczki, ciągnący się ser i aromatyczne zioła. Wszystko upchnięte w kamiennej misie. Do tego kompot, zimny i słodki. Chciałbym powiedzieć, że poczułem się jak w dzieciństwie, ale w domu matka gotowała raczej nieciekawie. Było już całkiem przyjemnie, więc wszystko musiał popsuć telefon. Nie mój.
– Muszę lecieć. Obowiązki wzywają – powiedziała.
Uścisnąłem jej ciepłą dłoń. Zostawiła mnie, owianego mgiełką jej zmysłowego zapachu. I rachunkiem do zapłacenia.
Na szczęście, pozostała część drogi przebiegła bez przeszkód. Późnym popołudniem dotarłem na miejsce. Nawigacja pokazała punkt docelowy dokładnie w miejscu ustawienia znaku: Trąbki. Sęk w tym, że tabliczka stała na rozwidleniu. Po lewej miałem drzewa, z prawej las, a przed sobą jezioro. Ogromną wodną przestrzeń migoczącą światłem odbitym od pomarszczonej przez wiatr powierzchni. Sprawdziłem ponownie adres kwatery. Profesor Franciszek Ochrodzki Trąbki 16. Co prawda nie pomogło, ale na pustej dotąd drodze pojawił się przejeżdżający samochód z bagażnikiem dachowym. Turyści. Skręcili w prawo. Tam musi być cywilizacja. Po kilkuminutowej podróży wertepami wyłoniły się pola uprawne zbiegające łagodnym zboczem ku pierwszym zabudowaniom. Minąłem przybitą do drzewa tabliczkę z namalowanym olejną farbą napisem. – Ośrodek wypoczynkowy „Balbinka”, strzałka, sześćset metrów. Minąłem gospodarstwa i przy następnej tabliczce skręciłem. Wjechałem w las, zza zakrętu wyłonił się piętrowy budynek pamiętający czasy wczesnego Gierka. Z jego bocznej ściany zwisał smętnie odrapany napis, który zapewne kiedyś był neonem. Obok naprędce zaimprowizowane pole namiotowe. Zresztą, wszystko wyglądało na prowizorkę. Domyśliłem się, że ośrodek nie przeżywał oblężenia od czasu zmian ustrojowych. Może to jeszcze nie tłumy, jak we Władysławowie, ale Trąbki nigdy nie były miejscowością wypoczynkową. Zaczynało się robić ciasno. Parking pełny, ale udało mi się znaleźć miejsce tuż obok transmisyjnego wozu telewizji ze słoneczkiem w logo.
Na portierni sympatyczna kieszonkowa brunetka, wskazała mi drogę. Wyjaśniła, że adres którego szukam, znajduje się kilometr dalej. Całej rozmowie przysłuchiwał się wysoki chudy facet o obwisłej spalonej słońcem twarzy. Miał skołtunione włosy, a jego paznokcie wyglądały jakby orał nimi pole.
– Szukasz pan starego Ochrodzkiego? – spytał.
– Zna go pan?
– Uważaj pan na niego. To dziwak i samotnik – odparł.
Nie wiem, czy bardziej zirytowało mnie jego wtykanie nosa w nie swoje sprawy, czy brak higieny.
– Donoszenie zostało panu w krwi, jeszcze z poprzedniego systemu? – spytałem.
– No wie pan – burknął.
– Trzeba skręcić przy sosnowym młodniaku – wtrąciła dziewczyna. – To będzie trzecia w lewo. Tylko musi pan powoli jechać.
Brudas poczuł się ignorowany, a może obrażony. W każdym razie machnął ręką i odszedł.
– To stary pijaczyna – powiedziała. – Zwykle siedzi przy budce z piwem, ale od trzech dni przesiaduje tu niemal codziennie. Nie wiem jak wieczorem, bo kończę o osiemnastej.
Uśmiechnąłem się na pożegnanie i pojechałem w kierunku wskazanym przez recepcjonistkę. Sam w życiu bym nie trafił. Wąska piaszczysta droga, przy sosnowym młodniaku nie wskazywała, że okolica jest zamieszkana. Po przejechaniu kilkudziesięciu metrów las odsłonił przede mną podwórko ze starannie wypielęgnowanym ogródkiem. Dom drewniany i parterowy. Z szeroko otwartymi okiennicami i spadzistym dachem pokrytym czerwoną dachówką. Ze ścian tu i ówdzie poodpryskiwała zielona farba, ale było widać, że o to miejsce ktoś dba. Na furtce wisiała tabliczka ostrzegająca przed biegającym po posesji szarym owczarkiem kaukaskim. Wspaniała bestia. Krótka gęsta sierść, a przede wszystkim jego pokaźne rozmiary upodabniały go do małego niedźwiedzia. Po przeciwnej stronie podwórka niemal przy jeziorze zauważyłem krzątającego się mężczyznę w drelichowych ogrodniczkach ze słomkowym kapeluszem na głowie. Chyba zrywał porzeczki. Pies podbiegł do furtki, ale nie raczył zaszczekać. Usiadł i wpatrywał się we mnie jakby chciał zapytać. – Jakiś problem? Nie zareagował, nawet gdy krzyknąłem, by zwrócić na siebie uwagę gospodarza.
– Halo! Proszę pana!
Mężczyzna zauważył moja obecność. Leniwym krokiem podszedł do furtki. Miał długą siwą brodę, w którą zaplatała się porzeczkowa szypułka.
– W czym mogę pomóc? – spytał.
– Pan Ochrodzki?
– Zgadza się, a pan?
– Filip Widacki. Firma wynajęła mi u pana kwaterę.
Podałem mu dowód osobisty.
– Zgadza się. Florentyna dzwoniła dziś rano – potwierdził.
– Od dawna zna pan sekretarkę dyrektora?
– Stare dzieje. Proszę, proszę. – Zachęcił mnie gestem ręki. – Felkiem proszę się nie przejmować, to mądry pies.
Wszyscy właściciele czworonogów mówią – Spokojnie, nie gryzie. Łatwo powiedzieć. Nie, żebym bał się psów, ale weź się nie przejmuj stając oko w oko z niedźwiedziem. Ani drgnąłem, gdy podbiegł i zaczął mnie obwąchiwać. W końcu pomerdał ogonem, a pełną akceptację wyraził liżąc mnie po ręce.
– Widzi pan. Mówiłem, że Felek zna się na ludziach – powiedział Franciszek.
Profesor poprowadził mnie do środka. I tak nie miałem już wyjścia, mój ewentualny odwrót asekurował Felek. Na szczęście nie wszedł za nami.
Wnętrze urządzone w starym stylu, zupełnie jakbym przeniósł się w czasie do domu mojego dziadka. Staroświeckie kinkiety, staromodne meble, winylowe tapety. W salonie kominek, a nad nim zegar z kukułką. Było czysto i przytulnie, pachniało kawą i papierosami.
– Proszę spocząć. – Wskazał mi miejsce. – Pański pokój jest na końcu korytarza, ale pewnie jest pan zmęczony. Kawy?
– Chętnie. Byłbym zapomniał. – Podałem profesorowi kopertę. – Dyrektor kazał przekazać.
Podczas gdy Franciszek krzątał się po kuchni, rozsiadłem się w skórzanym fotelu. Jednym z dwóch ustawionych po przeciwległych stronach stolika, na którym stała plansza z rozstawioną partią szachów. Nie usiedziałem długo, moją uwagę przykuły uginające się od książek półki. Przepastne tomy, małe książeczki. Było wszystko. Od publikacji historycznych, przez etnograficzne, aż do klasyków literatury. Zauważyłem nawet czytadełko dla dzieci. „Alicję po drugiej stronie lustra". Profesor miał rozstrzał, nie ma co. Zajęty przeglądaniem biblioteczki nie zauważyłem, kiedy wrócił.
– Gra pan? – usłyszałem za plecami.
– Można powiedzieć, że znam ruchy – odparłem zgodnie z prawdą.
– Skromność przez pana przemawia. Mam nadzieję, że będziemy mieli okazje zagrać. Tak w ogóle proszę mi mówić Franciszek.
– Filip. – Odwzajemniłem uścisk dłoni.
– Powiem ci od razu. Ta sprawa śmierdzi – powiedział otwierając kopertę.
– Dlaczego tak uważasz? – spytałem.
– Wszyscy wiedzą, że Mietek Pazurek, sprzedałby własną matkę za pięćset złotych. A to właśnie on znalazł kawałek rzeźbionego bursztynu podczas przeszukiwania dna magnesem.
– Był zaplątany w jakieś druty. To wiem, czytałem gazetę – odparłem.
– Powiedz mi, czy ktoś taki powiadomiłby dziennikarzy? Swoją drogą, czy oni nie mają tam nic do roboty tylko przyjeżdżać na takie zgłoszenia?
– Coś w tym jest – uśmiechnąłem się.
– Mietka znajdziesz pod sklepem, ale rozmowa z nim nie ma sensu. Odkąd został lokalnym celebrytą, jego historia z każdą chwilą robi się coraz dłuższa. Goniec na F4
– Gracie z dyrektorem w korespondencyjne szachy? – spytałem, zdziwiony patrząc jak przestawia figurę. – Nie łatwiej byłoby przez telefon albo internet?
– Wy młodzi chcielibyście wszystko szybciej i szybciej, ale to nie o to chodzi. Świat pędzi do przodu, a ja desperacko staram się nie nadążać. Jak widzisz mam sojuszników.
Być może miał racje, a może po prostu nie chciał płacić ceny postępu. Kto by tam zrozumiał starych ludzi. Zostawiłem profesora przypatrującego się planszy w zadumie nad kolejnym ruchem.
Ruszyłem na mały rekonesans. Najpierw musiałem powrócić do drogi, którą przyjechałem. Co prawda posesja Franciszka sięgała jeziora, ale trzciny w wodzie i gęste krzaki na brzegu skutecznie uniemożliwiały mi wyjście od strony podwórka. Po przejściu kilkuset metrów skręciłem na plaże. Zdjąłem buty rozkoszując się ciepłym piaskiem pod stopami. Miejsce znaleziska oznaczone boją ostrzegawczą, widziałem z daleka. Nie było ludzi, kąpielisko znajdowało się kilkaset metrów dalej. Gdy podszedłem, zauważyłem stojący w cieniu drzew radiowóz. Dwaj policjanci leniwie obgryzali paznokcie. Przywitałem się z nimi i podałem upoważnienie wysokiemu rudemu z kwadratową szczęką. Oddał je swojemu niższemu koledze, który obejrzał je tylko pobieżnie.
– Poinformowano nas – powiedział.
– Mieszkam tu od urodzenia. Tutaj nurkowałem setki razy – wtrącił ten wyższy. – Tam nic nie ma. Ten Pazurek to złodziej, ja bym go przesłuchał.
– To akurat nie należy do moich obowiązków. Ja tylko nurkuję – powiedziałem. – Tak jak wy nie wierzę, że coś tam znajdę, ale rozumiecie panowie. Góra.
– Rozumiemy – przytaknęli.
– Pilnujecie tego całą noc?
– Skąd. Tylko w dzień – odparł ten o gęstych czarnych włosach. – Kończymy o osiemnastej. Zainstalowaliśmy fotokomórkę z kamerą. Gdyby coś się działo, podjedzie patrol.
Mieli mnie asekurować podczas zejścia. Zanim przywiozę sprzęt, będzie siedemnasta. Aż tak bardzo mi się nie śpieszyło. Mój gospodarz okazał się miły, pogoda dobra, a jezioro mokre. Nikt się nie obrazi za jeden dzień wakacji na koszt firmy.
– Dziś jest już za późno na nurkowanie – oświadczyłem. – O której zaczynacie?
– O szóstej.
– W takim razie będę o siódmej. Dziękuję panowie.
Ruszyłem na poszukiwania sklepu. Przy takim rozwoju wypadków nie chciałem nadużywać gościnności mojego gospodarza. Swój cel odnalazłem niedaleko ośrodka. Zwykła drewniana buda obstawiona piknikowymi ławami. W cieniu parasoli roiło się od turystów z dużymi brzuchami, nabytymi dzięki poglądowi, że nic nie gasi pragnienia lepiej od piwa. Jeden ze stolików był szczególnie oblegany. Domyśliłem się, że znajdę tam naszą lokalną gwiazdę. Istotnie. Ta sama brudna siatkowa czapka z daszkiem, którą widziałem w gazecie. Te same skołtunione włosy. Siedział z papierosem w jednej ręce i butelką piwa w drugiej. Jego trójkątna spalona słońcem twarz i małe blisko osadzone oczka, sprawiały że przypominał zabawkę odpustowego diabełka i przysiągłbym, że jakby mu nacisnąć policzki, wystawiłby długi czerwony ozór.
– Wtedy mi powiedzieli, że będą o mnie pisać w książkach historii – powiedział Pazurek wymachując butelką. – Największe odkrycie w tym stuleciu!
– Wątpliwe – pomyślałem i poszedłem zrobić niezbędne zakupy. Wracając do domu, raz czy dwa obejrzałem się za siebie. Może to zabrzmi niedorzecznie, ale czułem, że jestem śledzony. Oglądałem kiedyś program o dzikich zwierzętach, które wyczuwają, kiedy są obserwowane. Taki szósty zmysł. W każdym razie to ciężko uzasadnić, ale właśnie teraz czułem to samo. Nie chciałem nerwowo kręcić głową. W domu okazało się, że zupełnie niepotrzebnie kupiłem jedzenie. Zastałem Franciszka, gdy pakował wędki.
– Na kolacje będzie szczupak – oznajmił.
Słowa dotrzymał. Nic nie smakuje lepiej od zjedzonej na świeżym powietrzu kolacji. Ciepły wieczór. Jasne niebo pełne gwiazd. Tak inne od tego widzianego codziennie w mieście. Wietrzyk szeleścił w konarach drzew, las pachniał żywicą, a ryba już bardziej świeża być nie mogła. Po kolacji profesor nalał nam po kieliszku Brandy i namówił mnie na partyjkę szachów. Mimo że dawał mi fory, nie miałem najmniejszych szans. W końcu grzecznie podziękowałem gospodarzowi za kolejną propozycję rewanżu. Musiałem przecież wstać rano.
Obudził mnie promień słońca padający na stopę. Minutę przed budzikiem. Na plaży byłem punktualnie. Wysoki rudy policjant, który miał mnie asekurować, już czekał przebrany w piankę. Szybko założyłem swój sprzęt. W chłodnym powietrzu poranka odbiliśmy łódką od brzegu. Woda na głębokości siedmiu metrów, zawsze jest przeraźliwie zimna. Chyba że to Morze Karaibskie. Jest również ciemno, chyba że... Nieważne. Miałem latarkę, ale po kilkunastu minutach wszechobecny muł ograniczył widoczność do zera. W raporcie napiszę, to co wyczytałem w spojrzeniu policjanta, gdy wyszliśmy z wody.
Koniec pracy. Witaj Jamajko! Rum, rumba, kokosy i cygara.
Wyjazd do Warszawy wyznaczyłem sobie na wieczór, a resztę dnia postanowiłem spędzić na przygotowaniach do swojej egzotycznej podróży.
Zgodnie z planem na plaży leżałem do południa. Już dobrze przyprażony słońcem, wracając na kwaterę, znowu doświadczyłem tego dziwnego przeczucia co wczoraj. Tym razem musiałem się upewnić. Mógłbym wkleić kawałek lusterka po wewnętrznej stronie oprawki przeciwsłonecznych okularów. Widziałbym wszystko za sobą bez konieczności odwracania głowy. Czytałem o czymś takim w powieści szpiegowskiej, ale zrezygnowałem, bo autor zapomniał napisać, czy od ciągłego robienia zeza nie boli głowa. Wróciłem do Franciszka. Jeśli rzeczywiście ktoś mnie obserwował, to najlepszym miejscem, z którego mógłby to robić w czasie gdy siedzę w domu, był sosnowy młodniak. Ze ścieżki świetny widok na drzwi wejściowe. W razie potrzeby można schować się w krzakach, a przynajmniej ja bym tak zrobił. Może lepiej byłoby spakować manatki i wyjechać. W sumie co mnie to wszystko obchodziło, ale nie byłbym sobą, gdybym przegapił okazje na zostanie domorosłym detektywem. Uzbrojony w lornetkę wyszedłem od tyłu przez kuchenne okno. Bardzo ostrożnie, żeby nie trzaskały gałęzie przedarłem się przez zarośla. Okrążyłem młodniak wspinając się na niewielki pagórek. Szpiegiem z krainy deszczowców okazał się ten brudas, który przyczepił się do mnie w ośrodku.
Korciło mnie, żeby do niego zejść, złapać za kark i wypytać, ale byłem pewny, że wykręci się sianem. W sumie kto mu zabroni siedzieć na pieńku? Usiadłem wygodnie na mchu w cieniu olszyny, odpaliłem papierosa i kontynuowałem podglądanie. Wiercił się niecierpliwie, raz po raz spoglądając na zegarek. Muszę przyznać, że czas naprawdę płynął wolno. Bitą godzinę siedzieliśmy paląc papierosy. Nagle poderwał się i wyciągnął z kieszeni telefon. Po krótkiej rozmowie popartej żywą gestykulacją, szybkim krokiem skierował się w stronę wsi. Śledziłem go aż dotarliśmy na parking, gdzie spotkał się z mężczyzną w okularach z kwadratowymi oprawkami. Łysy facet miał śmieszną kozią bródkę i drogi garnitur. Podali sobie ręce, po czym wsiedli do szarej Toyoty. Musiałem zmienić pozycje, przez co straciłem czas, a i tak niewiele widziałem. Spisałem numery tablic rejestracyjnych i wróciłem do domu. Byłem w kropce. Wątpliwościami podzieliłem się z profesorem.
– Wiem, kto nam pomoże. Zdziśka znam od dziecka – powiedział.
Zdzisiek to policjant. Ten rudy z kwadratową szczęką. Pół godziny później, Franciszek był już z powrotem. Wręczył mi kartkę.
Zleceniodawca mojego prześladowcy mieszkał w Braniewie.
Zamierzałem odpuścić. Pożegnałem swojego gospodarza odbierając od niego kopertę dla dyrektora. Dopiero na wylotówce przed znakiem wskazującym kierunek do Warszawy, zmieniłem decyzję. Może to nie moja sprawa, ale później niezaspokojona ciekawość zeżarłaby mnie od środka. Bez problemu znalazłem adres i stojąca na parkingu szarą Toyotę. Nie miałem planu, po prostu przyczaiłem się, żeby zobaczyć co z tego wyniknie. Zanim dopadło mnie znudzenie z klatki w bloku wyszedł pan z bródką. Piechotą skierował się w stronę centrum. Zostawiłem swoje auto i ruszyłem jego śladem. Przez chwilę zastanawiałem się, czy może mnie rozpoznać, ale przypomniałem sobie, że stara Nokia w ręku brudasa nie miała aparatu. Kilkanaście minut później wszedłem za nim do restauracji. Pomieszczenie było obszerne, ale nisko zawieszony sufit i drewniane przepierzenia pomiędzy stolikami dawały wrażenie ciasnoty. Lokal dopiero zapełniał się ludźmi, więc bez problemu znalazłem stolik. Mogłem swobodnie obserwować pana z bródką, który dołączył do dwóch innych równie tajemniczych ludzi w drogich garniturach. Robiło się coraz ciekawiej. W myślach już zdemaskowałem międzynarodową szajkę handlarzy zabytków. Wtedy dotarło do mnie, że to może być niebezpieczne. Tacy ludzie zwykle są zdeterminowani na tyle, by posunąć się do wszystkiego. Miałem zamiar wyjść, zostałem tylko żeby dokończyć zamówiony placek po węgiersku, który gwoli ścisłości dupy nie urywał.
– Cierpliwości – pomyślałem.
Wróciłem do samochodu, ale znowu dopadło mnie niezdecydowanie. Podjechałem pod lokal i zaparkowałem po drugiej stronie ulicy. Nie mogłem sobie odmówić możliwości poczucia się jak bohater powieści przygodowej. W końcu wyszli. Podjechał samochód. Najwyraźniej ich kierowca cały czas czekał na parkingu. Wsiedli do środka i odjechali, zanim zdążyłem spisać numery. Później zrobiło się nieprzyjemnie. Ktoś szarpnął za klamkę w mojej Skodzie i otworzył drzwi.
Przede mną stał nieprzyjemny typ z wycelowaną we mnie lufą pistoletu.
– Tylko spokojnie – powiedział.
Zrobiło mi się na przemian zimno i gorąco.
Sięgnął do kieszeni ortalionowej kurtki, po czym zaświecił mi blachą.
– Centralne Biuro Śledcze. Jesteś podejrzany o udział w przestępstwie. Pójdziesz ze mną.
Daleko nie uszliśmy, za rogiem stał czarny SUV z przyciemnianymi szybami. Wsiadłem, a raczej zostałem wepchnięty do środka, chwilę trwało zanim wzrok przyzwyczaił się do ciemności, ale tak naprawdę od pierwszej chwili wiedziałem z kim mam do czynienia. Poznałem ją po zapachu. Przede mną siedziała Małgorzata Dunin.
– Przykro mi, że w taki sposób, ale jesteś sam sobie winny – powiedziała. – Dlaczego tu przyjechałeś?
Mętlik w głowie szybko minął. Muszę przyznać, że jej obecność podziałała na mnie kojąco, zresztą w końcu nie zrobiłem nic złego.
– W co ja się właściwie wpakowałem?
– Nie mogę zdradzić ci danych operacyjnych. Nie teraz.
Z kieszeni w przednim siedzeniu Małgorzata wyciągnęła tekturową teczkę.
– Proponuje ci pracę – powiedziała.
Nic nie odpowiedziałem, zaskoczony wziąłem od niej papiery i zapaliłem podręczne światło. W środku była umowa o pracę opatrzona znakiem Departamentu Ochrony Historii. Z podpisem dyrektora Małgorzaty Dunin. Stanowisko starszego analityka, resztę przejrzałem tylko pobieżnie. Mój wzrok utkwił w rekomendacji i wniosku o przeniesienie podpisanym przez dyrektora Nowickiego.
– Czym wy się właściwie zajmujecie?
Skłamałbym mówiąc, że nigdy o nich nie słyszałem. Czasem natykałem się na pieczątki opatrzone tym znakiem, ale dyrektor zawsze zbywał mnie milczeniem.
– W umowie znajduje się aneks – zaczęła. – Klauzula tajności. Wystarczy jeden podpis a odpowiem przynajmniej na część twoich pytań.
– Rozumiem, że potrzebujecie przynęty na pełny etat?
– Nie tylko – uśmiechnęła się.
– Co z moim wyjazdem?
– Odpada. Szkolenie trwa trzy miesiące. Później możemy porozmawiać na temat Jamajki.
Widząc moje niezdecydowanie dodała.
– Rozumiem, że chcesz się z tym przespać?
Chciałem. Zdumiewające jak w życiu łatwo popłynąć z prądem. Szczypta ciekawości, krztyna niezdecydowania. Obudziłem się rano bez żadnych specjalnych planów, a teraz czułem, że zniesie mnie na nieznane wody.