Alicja siedziała na poniszczonej ławce przyglądając się ludziom odbywającym swoją codzienną podróż po Współmieście. Metro było idealnym miejscem, by nie czuć się jak odmieniec. Tutaj każdy dokądś zmierzał, wszyscy byli traktowani jako jednostki zmienne. Przewijali się ludzie w szlafrokach, strojach superbohaterów, baletnice, czcicielki, cała mieszanka tworząca duszę wielkiej metropolii Rewy. Dziewczyna od kilku minut intensywnie wpatrywała się w kobietę na oko po czterdziestce w czarnym, stylowym płaszczu. Wyglądała na lekko zdezorientowaną, zupełnie, jakby wysiadła na złej stacji. Trzymała coś na smyczy i w pierwszej chwili Glass nie mogła dostrzec, co to było. Zmrużyła oczy. Jakie było jej zdziwienie, gdy zrozumiała, że zamiast egzotycznego zwierzęcia, kobieta trzyma obok siebie ananasa. Owoc musiał przebyć długą drogę, a świadczyły o tym liczne zadrapania po butach. To ciekawe, że nikt go nie rozdeptał, przerabiając przy tym na słodką papkę, w końcu po tylu latach modyfikowania jego genomu stał się znacznie bardziej miękki niż jego naturalny pierwowzór. Alicja uśmiechnęła się pod nosem, gdy madame ananas zniknęła w wagonie metra, pozostawiając po sobie jedynie posmak absurdu. Po głowie Glass nie przewinęło się ani jedno pytanie. Po prostu przywykła do tak niezwykłych gości i zaczęła ich traktować raczej jako osobliwe roboty, coś, co dodaje życiu ciekawego smaku. Ludzie dookoła, zazwyczaj nie dostrzegali takich jednostek, a jeśli komuś udało się takie zjawisko wypatrzyć, to jedyną znaną Alicji reakcją było kręcenie głową z politowaniem. Dziewczyna rozumiała sens pojawiania się tych niezwykłych zmiennych w naszych istnieniach. Przypominali oni o losowości naszego życia, o tym, że wszystko jest skrajnie ruchome i nikt nigdy nie wie, w jak dziwnej sytuacji może znaleźć się za chwilę. Gangster może stać się bohaterem. Bogini rewolucjonistką, a kapłan mordercą. Niezwykłe są nici, które plotą nasze historie i niezwykłe są ich kolory, dlatego czasami warto się zatrzymać i dostrzec te małe sygnały, czerwone lampki od uniwersum. Jedna z nich właśnie zapaliła się w głowie Glass. Żegnaj nieznajoma — pomyślała Alicja i sama zaczęła zmierzać w stronę wyjścia z obskurnego podziemia okrytego tysiącami brudnych, niegdyś białych płytek. Już na schodach poczuła typowy zapach dla tej części Rewy. Smoliste powietrze przesiąknięte spalinami i ściekami wszelakiej maści, sprawiało, że przyjezdni, którzy odwiedzali to miejsce, często wymiotowali lub mieli problemy z oddychaniem. Alicja zresztą miała tak samo, gdy pierwszy raz tutaj przybyła, jednak osiem długich lat uodporniło ją na ten rodzaj niebezpieczeństwa. W końcu codziennie przyjmowana trucizna przestaje być już taka groźna.
Najpierw jej oczom ukazały się potężne budowle sięgające niemal do nieba. Potężne kolosy z betonu i stali przez lata rozrosły się ze swoich pierwotnych form do niebagatelnych rozmiarów. Byle trzęsienie zrównałoby z ziemią całe slumsy Labiryntu, mimo to, ludzie niezbyt się tym przejmowali. W głowie Alicji przewinął się obraz walącego się Betonowego Gaju, jedynego miejsca w slumsach, gdzie rząd zbudował schronisko dla ludzi pozbawionych schronienia i tych eksmitowanych z lepszych dzielnic. W swoim pierwszym miesiącu działalności zgłosiła się tam tak niebagatelna liczba chętnych do przyjęcia pomocy, że przed wejściem rozstawiono zwiększone patrole Sprawiedliwych. Nikt nie widział w tym tykającej bomby, gdy pewnego, słonecznego popołudnia miastem wstrząsnął wrzask tysięcy osób uwięzionym w gruzowisku dawnego miejsca pomocy, pojawiło się pytanie, czy to przypadek? Bo jeśli spojrzeć na to z perspektywy rządu, byłoby to im na rękę. Chcąc się pozbyć wizerunku potężnej metropolii gnijącej przez rozległe slumsy, to wybicie, chociaż części patologii w jego źródle byłoby bardzo rozsądnym posunięciem. Oczywiście, żadne oskarżenie nagłos nie padło, chwilowa zaduma ustąpiła miejsca masowym ucieczką większej części elementu Rewy na wschód, gdzie Sprawiedliwi nigdy się nie zapuszczają. Cała tragedia pomimo potężnej atencji spoza kraju przyniosła więcej szkód niż zysków. Wewnętrzna dżungla Labiryntu powiększyła się i tylko zaogniła wojny gangów prowadzone w tamtym regionie. To miejsce od zawsze przypominało Alicji kłębowisko szczurów na ostatnim drewnie tonącego okrętu, walczących o choćby skrawek ratujący przed zimną tonią. Nie przeszkodziło jej to jednak pokochać to miejsce znacznie mocniej, niż osoby, które zostały tu urodzone. Po ucieczce z domu tylko tutaj znalazła dla siebie schronienie, zresztą nie tylko ona. Labirynt pełen był historii ludzi chcących uciec od codzienności i pomimo tego, że warunki do życia są fatalne, slumsy mają coś, czego nie miała reszta część miasta — wolność. Patrole Sprawiedliwych zostały rozstawione jedynie przy wylotach z miasta i zachodniej części dzielnicy, reszta to totalna dzicz rządzona przez gangi, od których mimo wszystko da się uciec. Tutaj władza nie dosięga praktycznie nikogo. Można się skryć lub utopić w mroku; jak ludzie; jak szczury.
Zaraz po wyjściu z podziemi morph dziewczyny zaczął dzwonić. Odebrała go niechętnie, widząc od kogo przychodzi połączenie.
— Alicja? — odezwał się Altar.
— Tak.
— Podjęłaś już decyzję?
— Chyba znasz odpowiedź — burknęła sucho.
— Wolałem się upewnić. Możemy się, chociaż spotkać ostatni raz?
Chciała go zbyć, wykrzyczeć nie i zostawić to wszystko w cholerę, ale nie mogła; była mu to winna.
— Wyjeżdżam wieczorem, więc masz mało czasu.
— Za godzinę w dawnej Melinie Neonów?
— W porządku — powiedziała, wciskając jak najszybciej czerwoną słuchawkę.
Założyła swojego wściekle różowego morpha na nadgarstek, zacisnęła zęby i ruszyła w stronę dawnego domu. Decyzje o wyjeździe z Labiryntu podjęła już jakiś czas temu, po tym, jak ich organizacja zaczęła coraz bardziej mieszać się do współpracy z gangami. Robiło się zbyt niebezpiecznie. Sporo osób z ich ekipy przypłaciło to życiem, dla Alicji to było za dużo. Jej rana po ostatniej akcji jeszcze się nie zagoiła i nie zapowiada się, by kiedykolwiek się to stało. Jeden z gangsterów strzelił jej prosto w łopatkę z kwasownika, który momentalnie zaczął rozpuszczać jej plecy; wtedy Altar ją uratował. Miał antidotum, jednak gdyby nie on nic takiego nie miałoby miejsca. Alicja nie chciała brać udziału w tej akcji, ale ten zarzekał się, że to już ostatni raz i w sumie miał racje, pomyślała Glass. To był ostatni raz.
Droga pełna była wspomnień, każda uliczka niosła za sobą przeszłość, o której dziewczyna nie chciała już pamiętać. Słońce paliło niemiłosiernie, wydobywając najgorszy smród z całej dzielnicy. Szare budynki tętniły życiem, całkiem, jak potężne kopce termitów. Autobusy mozolnie rozwoziły życie, a w ciemnych, pobocznych uliczkach czekały tuziny robo-prostytutek gotowych spełnić każdą fantazję. Gdzieś wysoko, na jednym z górnych pięter kobiecie wieszającej pranie spadła śnieżnobiała chusta. Alicja zatrzymała się na chwilę, przyglądając temu osobliwemu zdarzeniu. Pośród nędzy i biedy, przedmiot ten lekko muskany wiatrem przywoływał na myśl anioła zstępującego z chmur. Chusta opadła wprost na brudnego chłopca bawiącego się najprawdopodobniej ze swoją siostrą w toksycznej kałuży. Oboje byli nienaturalnie wychudzeni, a ich nóżki wyglądały, jakby miały za chwilę pęknąć. Glass miała już ruszyć dalej przekonana, że dziecko zniszczy ten przedmiot, ale stało się coś, co zaczęło napawać ją prostą nadzieją. Chłopiec wyciągnął dłoń w stronę dziewczynki i podarował jej chustę. Uśmiech dziecka i spontaniczna dobroć to najlepszy węgiel do napędzenia maszyny wiary. Ani bród, ani głód nie jest w stanie złamać naszego wewnętrznego dobra, pomyślała dziewczyna. Znów poczuła, te dziwne uczucie — obrzydzenia i zachwytu miastem. Metropolia, choć rządzona przez bezlitosne korporacje i postępujący dehumanizm, wciąż posiadała duszę oraz serce, dzięki którym życie staje się bardziej znośne.
Alicja skróciła sobie drogę, idąc jedną z bocznych uliczek. Szła spokojnym krokiem pomimo tego, że czuła, jak ktoś ją obserwuje od dłuższego czasu. Podejrzewała, że był to jakiś diler chcący jej coś sprzedać, ale coś tu było nie tak. On nie próbował jej wcisnąć żadnego syfu, zupełnie tak, jakby czekał na dogodną okazję by... Nagle zatrzymała się i sięgnęła, wgłąb swojego neonowo-fioletowego płaszcza. Jej błyskacz leżał bezpiecznie w kolbie. Zaczęła się powoli obracać w stronę obserwatora, którego twarz skryta była zza ciemnym kapturem. Dookoła pełno było porozrzucanych worków pełnych śmieci i kontenerów z gnijącymi resztkami jedzenia. Puste reklamówki wzbiły się w powietrze wraz z mocniejszym przypływem wiatru. Alicja wzięła głęboki oddech i powstrzymała się od przetarcia kropel potu z czoła. Ścisnęła mocno broń i w momencie, gdy już miała się odezwać, tajemniczy człowiek strzelił w stronę dziewczyny, która cudem uniknęła lasera. Odruchowo odskoczyła, chowając się za śmietnikiem. Posłała w jego stronę kilka nietrafionych strzałów. Zaczęła nerwowo szukać granatu paraliżującego w swoim płaszczu, jednak jej serce zabiło szybciej, gdy napastnik wykrzyczał do niej cztery proste słowa:
— To za Branda, suko!
Glass znała to imię. Jej umysł przywołał obraz dziecka z krwawiącą raną po postrzale. Zabiła go, musiała. Miał wtedy może dziesięć lat. Alicja dobrze pamiętała policzki zapadnięte jak u trupa i błędne spojrzenie. Ukradł ich działkę heroxy. Gdyby tylko mogła cofnąć czas... Jednak zginął, w ciemnej uliczce, jak zwykły szczur. Jej pierwsza ofiara, dziecko, którym także ona mogła się urodzić. To wspomnienie działało jak piętno, wiedziała, że nigdy się go nie pozbędzie.
Strzał z rewolweru przeszył powietrze. Alice wiedziała, co to oznacza. Kolejny raz ją uratował.
— Nie za często muszę ratować ci tyłek, Glass? — powiedział Altar podając dłoń dziewczynie.
— Gdybyś mnie nie wtajemniczał, nie musiałbyś nic robić... — Wstała o własnych siłach, ignorując chęć pomocy.
— Tiaaa, może darujemy sobie przeszłość?
— A to nie o tym chciałeś porozmawiać?
Altar rozejrzał się dookoła nerwowo i przyłożył palec do ust. W jego błękitnych oczach można było dostrzec niepokój. Alicja zrozumiała, że albo mają plecy, albo są na podsłuchu. Nie było czasu się zastanawiać, musieli szybko opuścić to miejsce. Glass rzuciła tylko okiem na martwe ciało z dziurą na wylot. Cieknąca z wnętrza substancja najprawdopodobniej była kiedyś mózgiem, jednak teraz w postaci szarej strużki zmierzała po brudnej ziemi w stronę opakowania po soku ananasowym. To był jeden z tych najgorszych, a zarazem najczęstszych rodzajów śmierci w slumsach; ciche odejście gdzieś w rynsztoku, gdzie nawet zwierzęta nie będą chciały pożreć twojego truchła. Altar chwycił dziewczynę za dłoń i poprowadził wprost do starej bazy. Tam zastawił drzwi stołem i usiadł obok, trzymając spluwę. Dziewczyna spoczęła naprzeciw niego, na starej, przeżartej przez korniki podłodze. Cała ich baza była zamkniętym przez pożar budynkiem mieszkalnym. To miejsce przyciągało bezdomnych jak światło ćmy. Dawniej wszyscy tu akceptowali swoją obecność, jednak wraz z rozrostem grupy założonej przez Altara — Neonowy Świt, budynek stał się główną bazą i niechciani goście zostali przegonieni. Wstawiono drzwi, wyremontowano wnętrze, a nowoczesne sprzęty można było odnaleźć w całej recydencji. Pół roku temu, gdy przenieśli siedzibę, znów pojawiły się szkodniki i bezdomni, a Melina Neonów odzyskała straconego ducha. Glass pierwszy raz odwiedziła to miejsce, gdy głodna i śpiąca starała się znaleźć jakieś schronienie przed nadciągającą burzą. Padła przed głównym wejściem, a gdy się obudziła, przykryta była kocem obok płonącego śmietnika. Wtedy poznała całą ekipę cyberpunkowych odrzutów społeczeństwa. Tworzyli rodzinę, do której bardzo chciała należeć. Wszystko nadal byłoby dobrze, gdyby nie zachłanność człowieka siedzącego naprzeciw niej. Nienawidziła Altara.
— Mieliśmy ogon, ale odpuścił sobie, gdy zobaczył, gdzie idziemy. Chyba jednak nie chcą bardziej zaogniać konfliktu, wiesz, ci od Czerwonych. Ale nie ma co kusić losu, lepiej nie zostawać tu na długo. — Spojrzał opiekuńczo na dziewczynę.
— Dlaczego nadal mnie ścigają? Przecież wiedzą, że odpuściłam to sobie...
— Żywa Alicja Glass to wciąż niebezpieczny przeciwnik. Oni to dobrze wiedzą, tak samo, jak ja.
— Grozisz mi? — syknęła.
— Nie, ale moim zdaniem nie powinnaś wyjeżdżać. Sama wiesz, jak dużo osiągnęliśmy.
— Mordując i okradając bezbronnych i dzieci?
— Dlaczego ty wiecznie wracasz do przeszłości? Przecież wiesz, że to dziecko i tak by umarło. Działało w gangsterce, a to się nigdy dobrze nie kończy. Dałaś mu dobrą śmierć.
W oczach Alicji rozbłysła czysta nienawiść. To był jej słaby punkt, który Altar dobrze znał i umiejętnie wykorzystywał za każdym razem. Wiedział, jak ją wyprowadzić z równowagi. Dziewczyna zacisnęła dłonie i odpowiedziała:
— Nie ma dobrej śmierci, nie dla dziesięciolatka. — Wzięła głęboki oddech. — Narażasz wszystkich wokół siebie swoimi ryzykownymi gierkami, a najgorsze jest to, że sam tego nie widzisz. Nie mam zamiaru być dalej twoją marionetką — wyrzuciła wreszcie z siebie.
Na moment zapadła cisza, atmosfera zrobiła się na tyle gęsta, że śmiało można by było ją kroić i sprzedawać, w którejś z kiczowatych knajp na zachodzie, gdzie ludzie kupują nawet butelkowane powietrze. Alicja nie patrzyła Altarowi w oczy, choć on wciąż na nią spoglądał. Nie chciała znów dać się przekonać, ten jeden raz musiała postawić na swoim, nie patrząc na ofiary. To w końcu było jej życie i nie miała zamiaru zmarnować go na głupiej wojnie o prochy.
— Nigdy nią nie byłaś. — Chwycił ją za dłoń i w akcie desperacji przyznał coś, czego wcześniej nigdy nikomu nie powiedział. — Alicjo, kocham cię. Kocham cię od pierwszej chwili, gdy zobaczyłem cię na wpół żywą na naszym trawniku. Kochałem w trakcie szalonych koncertów, gdy skakałaś w tłum i wtedy, gdy postanowiłaś odejść. Kocham cię nawet teraz. Wiem, że nie jestem ideałem, ale zrozum, po prostu chciałem cię chronić. — Ostatnie zdanie wypowiedziane przez mężczyznę odbiło się echem po zniszczonych ścianach.
— A co to za ochrona, gdy samemu wywołuje się niebezpieczne sytuacje, by stać się bohaterem?! — Alicja wyrwała swoją dłoń z uścisku mężczyzny — To, co było pomiędzy nami, te niewypowiedziane słowa nic już teraz nie zmienią. Ty nie potrafisz kochać. Masz w sobie bardziej pierwotną, zwierzęcą cechę posiadania. Chcesz mnie na własność, a ja nie należę do nikogo. To koniec Altar; koniec twoich białych kłamstw.
Mężczyzna momentalnie zmienił wyraz twarzy. Desperacki uśmiech ustąpił miejsca pustemu smutkowi. Nie wiedział już, czy jego serce bije, czy nie. Czas stanął. Jego ostatnia nadzieja na zatrzymanie ukochanej zgasła. Już nic się nie liczyło. Przez chwile patrzył na nią tym nostalgicznym spojrzeniem, jednak Alicja była nieugięta. Wiedziała, że miłość nie polega na ciągłym wykorzystywaniu człowieka.
Białe kłamstwa, oto czym raczył ją Altar przez ostatnie dwa lata. Ten specyficzny rodzaj zagrożenia rodzi się z chęci czystego dobra, podobnie jak mniejsze zło. Kłamstwa te są niezwykle wyrafinowane, prawie, jak małe działa sztuki. Posiadają rozwiniętą historię i coś, co przekonuje do siebie. Nie sposób jest im się oprzeć. Alicja wchodziła w nie jak w każdy inny nałóg. Powoli. Zaczynała od małych dawek, by w chwili największej słabości brać łapczywie tyle, ile zdołała wziąć. Nie uważała tego za godne, ale skoro jej to pomagało, to wolała żyć w iluzji. Jednak jak to z każdym nałogiem bywa, kiedyś przychodzi chwila, gdy człowiek albo podejmuje walkę, albo wkracza w otchłań, z której nie ma już powrotu. Przejrzeć na oczy to jedno, ale w momencie, gdy zrozumiała, jak bardzo dawała się manipulować człowiekowi tak jej bliskiemu, nie mogła dłużej tego kontynuować. Cokolwiek czuła, albo raczej co chciała czuć do przywódcy gangu, zostało daleko w tyle, w jej dawnej złotej klatce, z której udało się jej wyfrunąć. Stała się wolna. I choć sam Labirynt dawał jej wolność, to była ona zgoła inna. Dopiero teraz, pierwszy raz od czasu ucieczki z domu mogła decydować o swoim życiu, wyborach i błędach, które będzie popełniała. Wraz z poczuciem nieograniczonych możliwości w jej głowie pojawiło się pytanie, co chciałaby z tą wolnością uczynić?
Wyszła po cichu, w zupełnie inny sposób niż wtedy, gdy pojawiła się w jego życiu. Rozmyła się jak wspomnienie porannej mgły. Zostawiła go samego, skulonego na podłodze z rewolwerem. Nie przejmowała się już niczym, cokolwiek go miało spotkać, sam sobie na to zapracował. Po głowie również przelatywały jej myśli na temat człowieka zabitego przez Altara kilkanaście minut wcześniej. Czy był rodziną Branda? Przyjacielem? W głębi cieszyła się, że ten człowiek zmarł, bo gdyby nie otworzył ognia, a zaczął zadawać pytania, pewnie byłoby to jeszcze bardziej niszczące dla jej psychiki. Zło, które wsiąknęło w dziewczynę, zaczynało przerażać ją samą. Stała się inna, bez emocji podchodziła do egzekucji, tortur, znęcania się, choć nie zawsze tak było. Rozumiała ich sens, jednak potrafiła też dostrzegać w życiu piękno, co było dla niej sygnałem, że nie jest jeszcze do końca stracona. Wciąż mogła coś naprawić; stać się kimś lepszym.
Wracając w stronę metra czuła, że wszystkie sprawy ma już zakończone, może w spokoju opuścić to miejsce. Lata temu, gdy wyjeżdżała ze Skier, czuła strach, jednak Labirynt okazał się o wiele lepszym miejscem, niż mogła przypuszczać. Nie było tu miejsca na ciągłe dyskusje o polityce i przyszłości, była za to prosta walka o byt i to ją urzekło. Wszyscy prowadzili nieskomplikowane i krótkie życie w nędzy. Tutejsza wolność, coś, czego nie zaznała w swojej rodzimej dzielnicy, sprawiła, że lepiej poznała samą siebie. Labirynt pozwolił jej być Alicją Glass, punkową wokalistką, gangsterką, poetką. Teraz przyszedł czas zacząć wszystko od nowa. Coś się w jej życiu kończyło, a coś zaczynało, jednak ten jeden raz wie, dokąd podąża. Mówiła sobie, że ku przyszłości; że gdzieś tam czeka na nią lepsze jutro budzące nowe perspektywy wraz z kolejnym świtem. Każdej nocy śniła o świecie wolnym, bez cierpienia, głodu, zła, mając przy tym świadomość, że bez tego, większe wartości byłyby niczym, zaledwie gwiezdnym pyłem, rozsypanym na horyzoncie zdarzeń.
Alicja wiedziała, że czasami najlepszym wyborem jest spalenie wszystkich mostów i ucieczka. Poniekąd miała już w tym wprawę. Wyjeżdżając, zastanawiała się, czy to się kiedykolwiek skończy, czy ta pętla ucieczek i budowania wszystkiego od nowa ma gdzieś swój finał? Nigdy nie marzyła o rodzinie i spokojnym życiu. Nie chciała żyć dla innych. Była, jak to sama o sobie mówiła, tylko na chwilę. Uważała, że ludzki gatunek dąży jedynie do autodestrukcji poprzez ciągły postęp. Nie chciała umrzeć w świecie, gdzie dehumanizacja zrobiłaby ze wszystkich roboty. Jeszcze jako nastolatka obiecała sobie, że nie będzie ciągnąć życia na siłę; że jeśli osiągnie wszystkie swoje cele, odejdzie po cichu, nie pozostawiając po sobie żadnych białych kłamstw. Robić swoje i nigdy nie patrzeć za siebie, to było jej nowe motto. Od teraz miała się zająć jedynie tym, co było w jej życiu istotne; co miało jakąkolwiek wartość. Więc jeśli następnego dnia wstanie słońce, Alicja nie będzie się już bać na nowo nazywać księżyca i gwiazd, bo to jest jej czas. Jej czas, by błyszczeć i eksplodować siłą supernowej gdzieś pomiędzy surową próżnią.