Witam
Poniższe zaistniało na Opowi i wdzięczny będę za komentarze.Dziękuję.
Źdźbło
Dzień słoneczny i pachnący. Piękny, jak potrafią być tylko dni majowe. Szedł pełen żalu, bezsilnej nienawiści, goryczy i nadziei. Wędrował od wczesnego przedpołudnia, od zakończenia rozmowy przy śniadaniu. Wąską dróżką pełznącą po miedzach, potem zagajnikiem, gdzie spłoszone jego krokami umykały z szelestem sarny i zające. Szedł do gościńca. Jak najszybciej dotrzeć do Niej i wyjaśnić – tłukło się w głowie tętniącej to gniewem, to tęsknotą i miłością.
Do przejścia zostało nie więcej niż kilometr, gdy poczuł odrażającą woń, a w ślad za nią z przydrożnych chaszczy wynurzył się obdarty, chudy, brudny i zarośnięty starzec.
– Wspomóż biednego – wychrypiał, wyciągając dłoń bardziej ptasią niż ludzką. Brud przeorany deszczem i potem, stworzył na niej wzór niby łuski, a czarne, niemyte od wieków pazury, niczym ludzkich nie przypominały. Kolejna fala smrodu wpadła w nozdrza Feliksa, przyprawiając go niemal o wymioty. Zawisła przed oczami piszczel, ledwo przysłonięta szmatą, spowodowała, że chłopak cofnął się ze wstrętem. A potem cały stres poprzednich godzin przerodził się w pełne gniewu, ale jeszcze uprzejme:
– Nie mam czasu, spieszę na gościniec...
– Wspomóż chłopcze, umieram z głodu – nalegał stojący przed nim.
– Głuchyś? Czasu nie mam! – wykrzyczał, ruszając na natręta, a ten wtedy cichym niemal szeptem, ale w głowie chłopca brzmiącym, niby ryk przeraźliwy, rzekł mu;
– Źdźbłem będziesz w rzece czasu, a gdy nasiąkniesz doświadczeniem – znikniesz w nurcie, jako inne.
Starzec sczezł, zaś zamarły w bezruchu świat wrócił do ruchu i życia, powodując, że Feliks zatrzymał się jakby na mur trafił. Stał przez chwilę ogarnięty przerażeniem, ale poprzednie emocje wygrały i ruszył dalej, oglądając się często dookoła. Niebawem dotarł do cesarskiego traktu i ruszył nim, z nadzieją, że uda się zatrzymać pocztowy dyliżans, lub może jakich kupców, zmierzających w stronę, która teraz była jego celem.
Szczęście mu sprzyjało. Niebawem najechała banda wiłów, którzy pozwolili zająć miejsca w jednym z wozów. Waganci zmierzali do pobliskiego grodu, z którego młodzieniec miał nadzieję, spływającymi w dół barkami lub tratwami, dotrzeć do miasta gdzie mieszkała dziewczyna.
Ocknął się niemal u celu podróży. Nie bardzo wiedział jak tu dotarł. Pamiętał przerażającego starca i wagantów, ale co dalej? Starał się wrócić pamięcią do jazdy z komediantami. Przypomniał sobie kobietę w wieku jego matki. Powoli z pamięci wyłaniały się twarze innych. I dalej już nic. A przecież jakoś musiał przebyć kilkaset kilometrów, by znaleźć się tu, na brzegu, do którego zmierzał.
Szedł od wody, z zamętem w głowie, w kierunku nieodległych lepianek podgrodzia. Za jego plecami zostały płaskodenne, szerokie galary i miedziano-bura w zniżającym się słońcu, woda. Stary oryl patrzył na odchodzącego, barczystego paniczyka. Czarne, falujące, związane włosy opadały do połowy szerokich pleców nad smukłą talią. Ciekawe czy zdąży nim wrota zawrą? A, co tam. Ważne, że nie skąpił grosza – pomyślał, patrząc na idącego, a ten, jakby słyszał myśli, przyspieszył kroku. Musiał zdążyć do bramy miejskiej nim zacznie się ściemniać. Potem do rana wstęp do grodu będą mieli tylko królewscy laufrowie.
Mury miasta, w jednej czwartej wysokości przybramnej wieży strażniczej, tonęły już w wieczornym cieniu. Za nimi widać było szczyty, stłoczonych w uliczkach, dachów kamieniczek, dach wielkiej katedry, a dalej wzgórze zamkowe i potężne fortalicje broniące siedziby możnego – pana tego miasta.
Właśnie zaczęto opuszczać bronę, gdy dotarł do bramy. Wartownik, widząc młodzika ubranego schludnie, machnął niedbale ręką, dając znak i przynaglając do przejścia. Feliks szybkim krokiem zmierzał wąską uliczką do posiadłości Roberta de Vrie, dalekiego kuzyna matki. Całe dzieciństwo do śmierci ojca, spędził w towarzystwie bliźniąt, dzieci Roberta i liczył, że tu znajdzie tymczasowe schronienie.
Brama prowadząca do niewielkiego pałacyku była otwarta, a podjazd pod frontową ścianę właśnie zaczęto oświetlać, co oznaczało, że kuzyn wydał kolejne przyjęcie.
Pierwsza powitała go Chytra. Stara, olbrzymia suka, na której kiedyś, cała trójka dzieciaków jeździła, bo wilczarzyca była wielkości małego kuca. Tuż za nią pojawił się Jean – psiarczyk.
– Witam paniczu Feliksie. Pan Hrabia wyjechał, będzie ze dwa tygodnie temu, a pani Hrabina pewnikiem sposobi się do rautu w swoich komnatach – powiedział, gładząc ocierającego się o niego psa.
– Dziękuję Jean. A gdzie znajdę Beatrice i Pierre'a?
– Panienka, com słyszał przy kuchni będący, też sposobi się do balu, a panicz o tej porze, to musi co na wieży gwiazd upatruje.
Feliks bez słowa skierował się ku południowej części budynku w której znajdowała się wieża. Uchylona furta potwierdzała słowa sługi i chłopak zaczął wspinaczkę po kamiennej spirali schodów. Co jakiś czas mijał wąskie okna, dostarczające coraz mniej światła w gasnącym za nimi dniu. Wreszcie dotarł na szczyt, gdzie przy lunecie stał jego rówieśnik i towarzysz dziecięcych zabaw.
– Witaj Piet. Cóż porabiają księżycowi ludzie na srebrnym globie? – zapytał, przywołując z przeszłości imię przyjaciela.
Obserwator oderwał się od teleskopu i odwrócił twarz ku przybyszowi.
– O,o! Sprytny Felicio nagle się odnalazł i jak zwykle próbuje przeszkadzać szlachetnemu Pietro – z udawaną drwiną i serdecznym uśmiechem, przeczącym słowom, pospiesznie szedł ku przyjacielowi.
Kontynuując powrót do czasu, który minął, zatrzymał się trzy kroki przed przybyszem i skłonił dwornie, zamiatając wyimaginowanym kapeluszem podłogę. Feliks odpowiedział równie głębokim ukłonem, równie kunsztownie machając nieistniejącym nakryciem głowy i podtrzymując rękojeść szpady na pendencie.
– Cóż mówią gwiazdy o przyszłości naszych wrogów w ten piękny poniedziałek?
– Felicio, przyjacielu. Widzę, że twoja miłość do pięknej Domicelli, ani trochę nie osłabła. Wszak dziś jest piątek...
Feliks poczuł, że ogarnia go lęk. Mignęła mu przed oczami wizja platformy komediantów i odczucie zagubienia, gdy uświadomił sobie, iż jest na brzegu rzeki, u stóp grodu swego dzieciństwa. Jego zmieszanie musiało się uzewnętrznić, bo przyjaciel z wyraźnym niepokojem zapytał:
– Coś się stało? Zbladłeś jakby się zrobiło ci słabo...
– Powiedz proszę jaką dziś mamy datę – poprosił głosem schrypłym nagle z emocji.
Pierre, nie spuszczając oczu z pobladłej twarzy, podszedł do przyjaciela i powoli powiedział:
– Dziś jest dziewiętnasty dzień Sextylisa roku pańskiego siedemsetnego.
– To, to – wychrypiał czując, że zmiękły mu kolana, w uszach narasta szum, a oczy widzą coraz mniej w zacieśniającym się mroku. Udało mu się jednak zapanować nad ogarniająca go słabością. Odetchnął głęboko kilkakrotnie i dokończył – to niemożliwe!
– Czyżbyś chciał zarzucić mi nieprawdę? – łagodnie choć ze złowieszczym akcentem zapytał podtrzymujący go młodzieniec.
– Ależ nie! Mówię o tym, że... – urwał próbując poukładać w głowie to, co usłyszał, z tym czego ostatnio doświadczył – widzisz, wydarzyło się coś, czego zupełnie nie rozumiem. Muszę to po prostu przemyśleć. Czy mógłbym skorzystać z gościny i trochę się odświeżyć? – zmienił temat, nie bardzo wiedząc czemu.
– Ależ oczywiście. Idź proszę do pokoju, który dawniej zajmowałeś ze swoją matką, a ja pójdę wydać stosowne dyspozycje. Gdy wypoczniesz, chętnie wrócę do rozmowy.
Feliks bez słowa zaczął schodzić za przyjacielem z wieży. W głowie miał kotłowaninę myśli. Dziewiętnastego rano odbył rozmowę z matką i ojczymem. Tą rozmowę! Jak śmiał ten łajdak? Ten podlec!, Jak odważył się przypuszczać, że zastąpi ojca, który nigdy, przenigdy nie posunąłby się do przeglądania kieszeni, czy czytania listów? Jakim potworem trzeba być, by ośmielić się z uśmiechem mówić; „to dla twojego dobra chłopcze, wszak jako małżonek twojej matki odpowiadam za twoją przyszłość, a panna Domicella na pewno nie jest stosowną partią dla ciebie”. I ten śliski cyniczny uśmieszek. Łotr! Od roku przejmował wszystkie listy! Przypomniał sobie jak wypadł z komnaty i pognał do swojej. Jak ze skrzyni wyjął sakiewkę i sygnet, który ojciec wręczył mu na łożu śmierci, by nikt nie wątpił, że jest prawowitym następcą rodu. Jak wybiegł z posiadłości i ruszył, do ukochanej wszystko wyjaśnić...
Nie wiedząc kiedy, doszedł do pomieszczeń, które w dzieciństwie zajmowała jego matka, gdy w częstych odwiedzinach nawiedzali posiadłość kuzyna. Pokój niani i jego sypialnia jakby nieco zmalały. Rzeźbione w drewnie drzwi, pełne figur rycerzy, księżniczek i królów, nadal w dolnej części nosiły ślady wielkich bitew toczonych rankami drewnianym mieczykiem, o wyzwolenie księcia Felicio-Hardego.
Nim się rozejrzał, dwu służących wtaszczyło wielką miedzianą wannę.
Mimo kojącego wpływu kąpieli, w głowie myśli i uczucia nadal goniły się nawzajem. Od lęku przed utratą i nadziei, że ukochana zrozumie roczne milczenie, do gniewu i nienawiści. A za nimi, widmo cuchnącego starca na ścieżce. Gdzieś, na dnie czaiło się przerażenie, wynikające z niespodziewanego znalezienia się powtórnie w dniu brzemiennego wyznania ojczyma. Rozum buntował się przeciw oczywistej logice; z jego życia zniknął kawałek wieczoru, kilka dni, które musiała zająć podróż.
Noc minęła na drzemkach, przerywanych wypatrywaniem świtu. Gdy niebo za oknem nabrało koloru szarości starego srebra, wstał i ubrał się. Wyszedł z posiadłości żegnany przez Chytrą i jej dopominający się pieszczoty wielki, kosmaty łeb.
Na nakastliku w sypialni pozostawił list. Kunsztownie złożony i zamknięty woskiem ze świecy z odciskiem rodowego sygnetu. „Drogi przyjacielu. Dziękuję za gościnę. Ruszam, by spotkać Domi i wyjaśnić potworną intrygę uknutą przez mego ojczyma. Wybacz iż nie pożegnałem cię osobiście sam jednak wiesz jak miłość potrafi być niecierpliwą. Po spotkaniu ruszę dalej do barona P, gdzie mam nadzieję ustalić dalsze postępowanie, bo mniemam iż wszystko, co się wydarzyło, zmierza do zagarnięcia mojej ojcowizny. Pozostaję we wdzięczności i przyjaźni. Twój oddany Ci Feliks de Veinard.”
Droga z posiadłości Vrie do dzielnicy kupieckiej, wiodła traktem królewskim. Ten, wysadzany drzewami i pełen odjazdów do posiadłości zamożnych, prowadził na plac targowy, a potem dalej w kierunku pałacu. Feliks szedł, a wspomnienia wracały niemal z każdym krokiem. To właśnie tu, na targowisku ją zobaczył, a i ona zauważyła jego. Zatrzymali się na moment oboje. Kasztanowa kopuła jej włosów połyskiwała pod światło lśniącą miedzią. Potem dostrzegł owal twarzy, wielkie zielone oczy i usta, stworzone do całowania. Mało wtedy nie doszło do pojedynku; zagapiony wpadł na wielkiego jak drzewo, na szczęście ubogiego szlachetkę, który natychmiast domagał się satysfakcji. Nomen omen Feliks szedł z Pierrem i jego służącym, a ten szybko i dyskretnie, wytłumaczył potrąconemu komu afront uczyni, jeśli przyjaciela jego pryncypała usiecze...
Od rynku, stromo w górę, pięła się uliczka kupców korzennych. Początkowo wąska, pomiędzy ścianami smukłych kamieniczek, zamieniała się w coraz szerszą aleję, której granice wyznaczały ogrodzenia poszczególnych posesji. Tu mieszkali najbogatsi kupcy niewiele ustępujący zamożnością szlachetnie urodzonym...
***
W ciemniejącym świetle zapadającego zmroku, wychudzona postać mężczyzny zatrzymała się przed wiszącym na ścianie budynku spłachciem papieru, na którym widniał portret i napis;
„Dan dwunastego Septembriusa roku pańskiego siedemset dwudziestego.
Wiadomym czynimy, iż Feliks de Veinard poszukiwanym jest przez prokuratorię za liczne, a haniebne występki przeciw prawu. Ktokolwiek widział lub wie o losie szukanego, winien zgłosić się do najbliższej Inkwizytorii.”
Z dala słychać było kroki nadchodzącego rontu straży. Mężczyzna ruszył chyłkiem w kierunku przedmieścia, skupiska lepianek i ludzkiej nędzy.
***
Wracał do posiadłości z której czterdzieści lat temu uciekł. W szkielecie obciągniętym brudną skórą i okrytym łachmanami nikt nie był w stanie rozpoznać dawnego dziedzica fortuny. Wlókł się głodny ale z resztką nadziei na zakończenie klątwy. Spotkana tydzień temu wiedźma, nie wiadomo dlaczego, powiedziała mu, że tylko on sam może przerwać czar. „Jeśli choć raz zapanujesz nad wściekłością, co całe życie ci zniszczyła” – powiedziała – „ to wrócisz do domu matki twojej. Wracaj!” – dodała i odeszła mimo próśb, a potem pościgu, który niemal ducha go pozbawił. Szedł więc, a im bliżej był granic posiadłości, tym więcej wspomnień go opadało.
Oto pierwszy skok w czasie, gdy znalazł się w mieście Pierra i Domicelli. Poranna ucieczka z posiadłości przyjaciela, wędrówka do willi dziewczyny i jej widok. Brzuch świadczący o tym, że rozwiązanie tuż, tuż, a obok, fircyk jakowyś, nadskakujący to z lewej, to z prawej, całkiem jak gołąb w zalotach. I służący, zastępujący drogę, gdy chciał zażądać wyjaśnień, bo przecie musiała go zdradzić zaledwie w dwa miesiące po tym, gdy wyjechał z matką i ojczymem. Pamiętał mgiełkę wściekłości i błysk szpady, czerwone oleiste krople spływające po ostrzu, a potem krzyk ciężarnej i śmiertelne przerażenie, gnające go za mury miasta.
I drugi, kiedy udało mu się, z pomocą barona Pausene, dorobić niewielkiej fortuny. Gdy przez krótki czas wyglądało, że koszmar minął, a kobieta, podobna do Domi, zgodziła się zostać jego żoną. I ta druga, która pociągała go z taką siła, że nie potrafił zrezygnować z pożądania.
Gabinet barona. Zielonkawo-oliwkowe ściany ze złoceniami. Strop w stiukach i malowidłach. Kandelabry, kryształy, zwierciadła, wyściełane meble z palisandru i ich czworo. Baron próbujący uspokoić rozmowę powoli przechodzącą w krzyk. Skamieniała twarz narzeczonej i jej:
– „Już nie mam dla ciebie ani serca, ani czasu” – i mgiełka wściekłości zwróconej przeciw baronowi-rozjemcy. Zakrwawiony ciężki świecznik. Kolejna ucieczka. Do obcego kraju.
Za granicami szybko skończyły się pieniądze. Strój zamieniony na zwykłe ubranie, szpada sprzedana jako ostatnia, zamieniła się w poręczną pałkę, a doskonale wychowany hrabicz powoli przerodził się w zwykłego rzezimieszka. Nie miał przyjaciół. Znany jako przeklęty nie mógł ich mieć, bo wiadomym było, że każdy, kto mu bliskim się stanie, będzie skazany na śmierć z jego ręki w kolejnym napadzie szału. W miarę upływu czasu coraz trudniej było mu zdobywać pieniądze i żywność. Kilkakrotnie ranny, zarażony egzotyczną chorobą spadł do roli żebraka. Wtedy przyśnił mu się sen. Tym bardziej niesamowity, że nigdy wcześniej nie śnił.
Szedł o wschodzie słońca łąką pełną kwiatów, woni, brzęczących owadów i śpiewu ptaków. Szedł lekki, pełen miłości, bo wiedział, że tam, niedaleko pod wielką cienistą lipą czeka na niego Ona. Powoli zbliżał się do pnia, wszedł w cień i poczuł, że ogarnia go śmiertelny lęk. Miał pewność, że nie może się cofnąć, a przed nim, w szaro-czarnym cieniu pnia, czeka go coś jeszcze ciemniejszego. Niematerialna czarna postać, przed którą nie ma ucieczki. Uświadomił sobie, że śni i się zbudził. Na tej samej łące. Posłyszał głos matki wołającej „Fel, wracaj!”. Groza z pod lipy jednak nie zniknęła. Nagle znalazła się w polu widzenia i rosła powodując, że rzucił się do ucieczki.
Ocknął się tym razem już naprawdę i zrozumiał, że musi wrócić do domu, że to było widzenie.
Gdy tylko przekroczył granice ojczystego kraju, spotkał wiedźmę. To spotkanie dodatkowo wzmocniło wewnętrzny nakaz powrotu więc szedł, mimo że każdego dnia był słabszy. W głowie tłukło mu się; „Jeśli choć raz zapanujesz...”. Modlił się. A to do Boga, a to do Szatana i parł na przód, a owe „Jeśli choć raz...” było mu ostrogą.
Nadchodził wieczór, gdy wszedł do lasu. Miał niejasne wrażenie, że już tu kiedyś był, ale słabość i głód przytłumiały myślenie. Wtulony w pień brzozy drzemał, a gdy niebo poszarzało pewnie i zasnął, bo ocknął się gdy słońce stało już wysoko.
– Znowu, pomyślał widząc zamiast lasu zagajnik – ile jeszcze razy będziesz mną miotał? – wyjęczał, rozumiejąc, że znowu skoczył w czasie, a potem zebrał się w sobie i ruszył. Przedzierał się przez krzaki wypełniony jakąś dziką determinacją, aż wyszedł na ścieżkę. Wtedy spadło na niego olśnienie. Już wiedział gdzie i kiedy jest. Zza zakrętu wyłonił się młody zamożny paniczyk. Czarne, falujące włosy spadające na plecy. Szpada przy boku... Starzec zebrał się w sobie:
– Wspomóż biednego – wychrypiał, i wyciągnął dłoń, uświadamiając sobie jak jest chuda i brudna.
– Nie mam czasu, spieszę na gościniec...
– Wspomóż chłopcze, umieram z głodu – nalegał stojąc przed nim, czując rosnącą rozpacz i gdzieś w trzewiach wzbierającą wściekłość. „Tylko nie to! Nie teraz, błagam...” - skowyczał w myślach.
– Głuchyś? Czasu nie mam! – wykrzyczał młodzik ruszając na niego.
Wtedy coś w nim pękło. Zobaczył wizję ze snu, lipę i jej makabryczny, nieodwołalny cień.
– Źdźbłem będziesz w rzece czasu, a gdy nasiąkniesz doświadczeniem – znikniesz w nurcie, jako inne. - wysyczał i zapadł w nicość.
Źdźbło "P"
2Bardzo, bardzo słabe. Z powodu kiepskiego warsztatu nie byłem w stanie skupić się na treści i nie dotarłem do końca.
Pierwszy akapit, a mi się już nie chce czytać dalej.
Stylizacja odrzuca. Piszesz, bo chcesz pozachwycać innych artystyczną, stylizowaną prozą, czy chcesz napisać utwór do czytania przez ludzi?
Okropność.
Dzień szedł?
Pierwszy akapit, a mi się już nie chce czytać dalej.
Stylizacja odrzuca. Piszesz, bo chcesz pozachwycać innych artystyczną, stylizowaną prozą, czy chcesz napisać utwór do czytania przez ludzi?
Ludzkich pazurów nie przypominały?
Rany julek, ten starzec taki wysoki, czy podskoczył tak wysoko? Czy może on w ręce trzymał czyjąś piszczel?
Interpunkcja kuleje i to mocno.
Matko jedyna, kto musiał zdążyć? Kto szedł? Kto nie skąpił grosza?Karawan pisze: Stary oryl patrzył na odchodzącego, barczystego paniczyka. Czarne, falujące, związane włosy opadały do połowy szerokich pleców nad smukłą talią. Ciekawe czy zdąży nim wrota zawrą? A, co tam. Ważne, że nie skąpił grosza – pomyślał, patrząc na idącego, a ten, jakby słyszał myśli, przyspieszył kroku. Musiał zdążyć do bramy miejskiej nim zacznie się ściemniać. Potem do rana wstęp do grodu będą mieli tylko królewscy laufrowie.
Bardzo to zdanie typowe. Szczyty widać przecinek (wyobraźnią widzę góry za miastem),stłoczonych w uliczkach ( konsternacja to brzmi jako kontynuacja poprzedniej myśli więc po co ten przecinek przed?) PRZECINEK (PRZECINEK?!? WTF?) dachów kamieniczek (wyobraźnia robi fikołka).
Okropność.
On nie mówi, on deklamuje. Żywi ludzie tak nie mówią (Martwi też nie, nawet ożywieni przez nekromantów, wtedy co najwyżej mówią "eeeerga argh móóóózg")
Źdźbło "P"
3Na warsztacie się nie znam. Od strony prostego czytelnika: stylizacja i sama historia podobała mi się, dobrze się czytało. Uwagi do fabuły:
- od listu gończego i początku następnej części można się domyśleć zakończenia. Trochę za wcześnie.
- połowę opowiadania prowadzisz na bieżąco, a w pewnym momencie zaczynasz tylko streszczać resztę. Za dużo, mam wrażenie. Chwilkę można powspominać, ale nie tak wiele, i nie tak ważne rzeczy.
- no właśnie, o kluczowych sprawach tylko napomykasz, zamiast pokazać - rozczarowanie miłością, niewierność w małżeństwie i przyjaźni, zabójstwo (zranienie? Nie wiadomo) patrona, ataki wściekłości. A przecież cała jego bieda nie wynikała z tego jaki był za młodu, gdzie go rzetelnie pokazujesz, tylko z tej upychanej we wspomnienia dalszej części.
- od listu gończego i początku następnej części można się domyśleć zakończenia. Trochę za wcześnie.
- połowę opowiadania prowadzisz na bieżąco, a w pewnym momencie zaczynasz tylko streszczać resztę. Za dużo, mam wrażenie. Chwilkę można powspominać, ale nie tak wiele, i nie tak ważne rzeczy.
- no właśnie, o kluczowych sprawach tylko napomykasz, zamiast pokazać - rozczarowanie miłością, niewierność w małżeństwie i przyjaźni, zabójstwo (zranienie? Nie wiadomo) patrona, ataki wściekłości. A przecież cała jego bieda nie wynikała z tego jaki był za młodu, gdzie go rzetelnie pokazujesz, tylko z tej upychanej we wspomnienia dalszej części.
“So, if you are too tired to speak, sit next to me for I, too, am fluent in silence.”
(Zatem, jeśli od znużenia milkniesz, siądź przy mnie, bom i ja biegły w ciszę.)
R. Arnold
(Zatem, jeśli od znużenia milkniesz, siądź przy mnie, bom i ja biegły w ciszę.)
R. Arnold
Źdźbło "P"
4Dziękuję @szopen za uwagi deko zgryźliwe i po części (wg mnie) słuszne. Po części bo;
1/ pazur wg SJP to m.in. ..."pospolicie: paznokieć twardy, gruby, niepielęgnowany"
2 ...Ciekawe czy zdąży nim wrota zawrą? A, co tam. Ważne, że nie skąpił grosza – pomyślał, patrząc na idącego, a ten, jakby słyszał myśli, przyspieszył kroku. - W oryginale myśli były kursywą. Jako lamer nie bardzo potrafiłem przekonać edytor, by wkleił kursywę - mea culpa.
3/ On nie mówi, on deklamuje. Żywi ludzie tak nie mówią - zapewniam, że taką niemal dosłowną wypowiedź słyszałem w okolicach Ełku lat temu pięćdziesiąt i pięć, a dzięki specyficznemu zaśpiewowi utkwiła mi ona w pamięci.
Tyle obron. Reszta... Przyszedłem tu po nauki i dostałem je od Ciebie - dziękuję! Interpunkcja była i pozostaje moją piętą Achillesową - żaden powód do chwały - wiem. Dziękuję więc za czas poświęcony i uwagi.
Added in 16 minutes 44 seconds:
To co byłeś uprzejmy napisać pasuje jak ulał do tego co mi się "udało". No, ale jak się nie przewrócisz, to się nie nauczysz". Dziękuję
Added in 1 minute 28 seconds:
To co byłeś uprzejmy napisać pasuje jak ulał do tego co mi się "udało". No, ale jak się nie przewrócisz, to się nie nauczysz". Dziękuję
1/ pazur wg SJP to m.in. ..."pospolicie: paznokieć twardy, gruby, niepielęgnowany"
2 ...Ciekawe czy zdąży nim wrota zawrą? A, co tam. Ważne, że nie skąpił grosza – pomyślał, patrząc na idącego, a ten, jakby słyszał myśli, przyspieszył kroku. - W oryginale myśli były kursywą. Jako lamer nie bardzo potrafiłem przekonać edytor, by wkleił kursywę - mea culpa.
3/ On nie mówi, on deklamuje. Żywi ludzie tak nie mówią - zapewniam, że taką niemal dosłowną wypowiedź słyszałem w okolicach Ełku lat temu pięćdziesiąt i pięć, a dzięki specyficznemu zaśpiewowi utkwiła mi ona w pamięci.
Tyle obron. Reszta... Przyszedłem tu po nauki i dostałem je od Ciebie - dziękuję! Interpunkcja była i pozostaje moją piętą Achillesową - żaden powód do chwały - wiem. Dziękuję więc za czas poświęcony i uwagi.
Added in 16 minutes 44 seconds:
Witam i dziękuję za wizytę. Taki post jak Twój uświadamia mi jak istotne jest nie tyle zapisanie tego co widzę w wyobraźni, ale uważne przyjrzenie się konstrukcji. Gdym pisał źdźbło, widziałem tego młodzika skrzywdzonego i rozżalonego na ojczyma, ale i znałem go na tyle by wiedzieć, że był raptusem, człowiekiem którego całe życie było pasmem napadów wściekłości i konsekwencji wynikających z tego faktu. Gdyby miało być to opowiadanie bardzo krótkie to jego treść byłaby taka: Był człowiek pełen gniewu, nad którym nie potrafił zapanować. Spotkał sam siebie z nadzieją, że uda mu się zmienić przeznaczenie. Poniósł klęskę.
To co byłeś uprzejmy napisać pasuje jak ulał do tego co mi się "udało". No, ale jak się nie przewrócisz, to się nie nauczysz". Dziękuję

Added in 1 minute 28 seconds:
Witam i dziękuję za wizytę. Taki post jak Twój uświadamia mi jak istotne jest nie tyle zapisanie tego co widzę w wyobraźni, ale uważne przyjrzenie się konstrukcji. Gdym pisał źdźbło, widziałem tego młodzika skrzywdzonego i rozżalonego na ojczyma, ale i znałem go na tyle by wiedzieć, że był raptusem, człowiekiem którego całe życie było pasmem napadów wściekłości i konsekwencji wynikających z tego faktu. Gdyby miało być to opowiadanie bardzo krótkie to jego treść byłaby taka: Był człowiek pełen gniewu, nad którym nie potrafił zapanować. Spotkał sam siebie z nadzieją, że uda mu się zmienić przeznaczenie. Poniósł klęskę.
To co byłeś uprzejmy napisać pasuje jak ulał do tego co mi się "udało". No, ale jak się nie przewrócisz, to się nie nauczysz". Dziękuję
