Trzy Złote Głowy - Rozdział I

1
Przedstawiam pierwszy rozdział mojej powieści fantasy, roboczo zatytułowanej „Trzy Złote Głowy”. Myślę, że okaże się ciekawszy niż nudnawy, choć znacznie krótszy prolog. Już po napisaniu go zauważyłem, że nieświadomie splagiatowałem pewien epizod z „Hobbita”, który jest jedną z moich ulubionych książek, ale mam nadzieję, że nie rzuca się to aż tak w oczy. ;_;

Prolog opowiadał o odwiecznym konflikcie pomiędzy Inverno, panią zimy, a panią wiosny Primaverą oraz o tym, jak Inverno przekazała cząstkę swej magicznej mocy pewnemu śmiertelnikowi. Rozdział pierwszy cofa nas około dziesięciu lat wstecz. Poznajemy w nim pierwszą z tytułowych „trzech złotych głów” – Larsa, głównego bohatera powieści. „Poznajemy” to może za dużo powiedziane, ale nie uprzedzajmy faktów.

Na koniec mała uwaga: moja pierwsza beta-czytelniczka stwierdziła, że tekst jest krwawy, brutalny i w klimacie horroru, nie dla ludzi o słabych nerwach. Nie do końca się z tym zgadzam, ale w razie czego czujcie się ostrzeżeni…

Rozdział I
W wiosce u stóp gór, w nakrytej omszałym dachem chacie na skraju lasu mieszkali Gerda i Sebastian, dwoje zacnych, poczciwych ludzi, z dala od spraw wielkiego świata wiodących życie spokojne i nieskomplikowane. Wspólnie uprawiali maleńkie pólko wydarte dziewiczej puszczy, Sebastian polował, a Gerda zajmowała się obejściem.
Dobrana to była para, zgodna i szczęśliwa. Nikt nigdy nie widział, by się kłócili lub gniewali się na siebie, mieli bowiem w zwyczaju wybaczać sobie wszelkie błędy, przewiny i niedoskonałości. Ilekroć Sebastian wracał z lasu z pustymi rękami i spuszczoną głową, przechytrzony przez zwierzynę, na którą się zasadził, Gerda rzucała mu się na szyję, radując się z jego powrotu, ilekroć zaś Gerda potknęła się o kamień i zbiła jajka lub rozlała trochę mleka, Sebastian zasypywał pocałunkami jej wilgotne od łez policzki, póki na jej obliczu nie zagościł znów uśmiech.
Jedna tylko troska kładła się cieniem na wspólnym pożyciu tych nieskończenie dobrych ludzi, a mianowicie to, że choć mieli w sobie dość miłości, by nią obdarzyć jeszcze jedną istotę, a łącząca ich namiętność płonęła wciąż żywym ogniem, nie mogli dochować się potomka. Lata mijały im na próżnych staraniach i niekończącym się wyczekiwaniu, z żalem i zazdrością spoglądali więc na dzieci sąsiadów pomagające swym ojcom i matkom w polu, spieszące wraz z nimi na niedzielne nabożeństwo i uczące się od nich rodzinnego rzemiosła, a w wolnym czasie zbierające się w grupki, by dokazywać beztrosko i wypróbowywać coraz to nowe psoty i zabawy.
– Ach, jak dobrze byłoby mieć syna! – wzdychała nieraz Gerda, kiedy siedzieli wieczorem w pogrążonej w półmroku izbie, grzejąc nogi przy kominku. – Kochałabym go nad życie, piekła mu ciastka z miodem i opowiadała bajki o rycerzach i uwięzionych w wieży królewnach.
– Ach! – odpowiadał westchnieniem Sebastian. – Dobrze by to było, oj dobrze. Chodziłby ze mną na polowania i całe dnie bawił się z innymi chłopcami, a do domu wracał rozczochrany i śmiesznie umorusany błotem.
Po każdej takiej wymianie zdań zapadało między nimi tęskne, pełne zadumy milczenie. W przepełnionej smutkiem i melancholią ciszy jedno i drugie snuło piękne plany i wyobrażenia, co do których zaczęli tracić już nadzieję, że się kiedykolwiek ziszczą. Myśl, że mogliby nigdy nie doświadczyć uroków i wyzwań rodzicielstwa, sprawiała im wielki ból, lecz jak długo mieli siebie, gotowi byli z pokorą godzić się na wszystko, co im przyniesie przyszłość.
A jednak i ich dom rozbrzmiał w końcu perlistym śmiechem dziecka, choć okoliczności, w jakich do tego doszło, były niespodziewane i dramatyczne.
Sebastian wybrał się tego ranka do lasu, by sprawdzić, czy w którąś z zastawionych niedawno pułapek nie złapał się dziki królik albo kuropatwa w sam raz na kolację. Dzień wstawał chłodny, jesienny, ale słoneczny i piękny, co wprawiło myśliwego w dobry nastrój, kroczył więc ścieżką ochoczo i żwawo, pogwizdując z cicha do taktu wybijanego na jego plecach przez kuszę i kołczan z bełtami. Na twarzy czuł rześki wietrzyk, pierwsze tchnienie nadciągającej zimy, a pod stopami chrzęściły mu zeschłe liście. Humoru nie zepsuło mu nawet to, że pułapki, które dotąd przejrzał, okazały się puste; na szczęście do sprawdzenia pozostało ich jeszcze kilka.
Zdążając na polankę, gdzie je zastawił, przystanął nagle, nasłuchując, wydało mu się bowiem, że słyszy dobiegające stamtąd głosy. Po chwili wiedział już, że słuch go nie mylił – na polanie bez wątpienia rozłożyło się obozem jakieś liczne towarzystwo, zajęte teraz ożywioną rozmową. Z powodu dzielącej go od nich odległości nie był wprawdzie w stanie zorientować się, kim byli ani o czym rozmawiali skryci za drzewami osobnicy, jednak coś w brzmieniu ich głosów, niskim, szorstkim i chrapliwym, obudziło w nim złe przeczucia.
„Kto to może być? – pomyślał, nerwowo skubiąc brodę. – Chyba nie kupcy, bo ci nie zboczyliby ze ścieżki. Prędzej jacyś zbóje, w głębi lasu szukający schronienia przed prawem”.
Zachowując czujność, zwinnie niczym lis zaczął skradać się w kierunku stojącego na skraju polany potężnego dębu, zza którego mógłby przyjrzeć się z bliska nieznajomym bez zwracania na siebie uwagi. Po drodze do upatrzonej kryjówki w nozdrza uderzył go zapach dymu z ogniska; dawała się w nim wyczuć woń pieczonego mięsa, dziwnie drażniąca i nieprzyjemna.
Przywarłszy plecami do sękatego pnia, wychylił się zza niego ostrożnie i zamarł – zgromadzone przy ogniu istoty nie były ludźmi, lecz straszliwymi olbrzymami, potworami rodem z najkoszmarniejszych snów. Miały bladoniebieską skórę, pokrytą gdzieniegdzie skupiskami szarawych plam i odrażających brodawek, wyłupiaste żółte oczy i wielkie nosy, u jednych szerokie i płaskie jak u Etiopów, u innych zaś wąskie i ostre jak ptasie dzioby, nadające im wygląd szczególnie drapieżny i groźny. Z krępych, niekształtnych korpusów wyrastały kończyny długie, kościste, powykręcane jakby artretyzmem, z nieproporcjonalnie dużymi dłońmi i stopami. Każdy z wielkoludów odziany był w wilcze i niedźwiedzie skóry, na głowie nosił żelazny hełm, a u pasa broń – nóż, miecz o krzywym ostrzu lub topór, a niekiedy jakieś inne mordercze narzędzie, którego Sebastian nie umiał nawet nazwać, a które równie dobrze służyć mogło do błyskawicznego odbierania życia w boju, jak i do zadawania cierpień bezbronnej ofierze.
Około tuzina tych stworzeń siedziało w kręgu wokół ogniska, gwarząc w najlepsze i posilając się pieczystym. Większość zdążyła już pochłonąć swoją porcję mięsa i pokładła się na trawie, oblizując usta i klepiąc się z zadowoleniem po obrzydliwie wydętych brzuchach. Jeden rzut oka na pozostałości ich ohydnej uczty wystarczył, by myśliwemu włos zjeżył się na głowie. Oszalały z wściekłości i zgrozy, miał ochotę krzyczeć, na ziemi w wielkiej ilości poniewierały się bowiem ludzkie szczątki – nagie czaszki, ogryzione żebra i piszczele.
– A nie mówiłem? – wołał największy z olbrzymów, najwyraźniej pełniący w grupie rolę herszta. Miał haczykowaty nos i zęby ostre jak krawędź piły, a jego hełm przyozdobiony był parą baranich rogów. – Ludź dobry. Delikatny, kruchy, rozpływa się w ustach.
– Dobry, smaczniusi – potwierdziło skwapliwie kilku innych, patrząc na swego wodza wzrokiem pełnym uwielbienia.
– A jest ich w tej okolicy jeszcze więcej! Widzieliśmy przecież dym za lasem. Kto jest tchórz, może sobie tu zostać i ganiać za sarenkami – to mówiąc, przywódca spojrzał z pogardą na jednego z poczciwiej wyglądających płaskonosych, który natychmiast spuścił wzrok i jakby skulił się w sobie – a reszta niech rusza ze mną polować na prawdziwą zwierzynę i napychać kiesę złotem. – Uniósł w górę obie ręce, w jednej trzymając kość z kawałkiem mięsa, a w drugiej pękaty trzos.
Odpowiedział mu chór podekscytowanych głosów.
„Diabły! Bestie! Potwory! Oby was piekło pochłonęło!” – złorzeczył w myślach Sebastian, czując, jak jego dłonie same zwijają się w pięści.
Najbliżej siedzący olbrzym skończył właśnie posiłek. Beknąwszy potężnie, wytarł pysk w jakieś płótno, które następnie zmiął i zamaszystym ruchem cisnął za siebie z taką siłą, że pofrunąwszy wysoko w górę zawisło smętnie na jednym z niższych konarów dębu, łopocząc nad głową myśliwego niczym upiorny sztandar. Była to zwykła, chłopska sukienka z fartuszkiem z wielką zieloną łatą, porwana, gdy ją brutalnie zdzierano z właścicielki, poplamiona krwią i tłuszczem. Przytulony do drzewa mężczyzna spoglądał na nią ze ściśniętym sercem, nie mogąc oprzeć się wrażeniu, że patrzy na coś znajomego.
Gdy spuścił głowę, by zastanowić się spokojnie, gdzie też widział uprzednio ten charakterystyczny fartuszek, jego zamyślone spojrzenie padło nagle na leżącą o dwa kroki od podnóża dębu rozsznurowaną sakiewkę, najwyraźniej rzuconą tam wcześniej przez tego samego wielkoluda. Potwór musiał do niej zajrzeć, a nie znalazłszy w niej nic cennego, pozbył się jej tak, jak teraz sukienki. A jednak mieszek nie był pusty; wysypywał się z niego na trawę szereg drobnych, czarnych paciorków różańca. Wykorzystując moment, w którym od strony ogniska rozbrzmiała kolejna fala entuzjastycznych okrzyków, Sebastian wychynął niepostrzeżenie ze swej kryjówki, błyskawicznym ruchem pochwycił sakiewkę wraz z zawartością i równie szybko zniknął znów za opasłym dębem.
Przesypując między palcami poczerniałe drewniane paciorki, z przerażeniem uświadomił sobie, że wie, skąd ten przedmiot pochodzi, raz już bowiem zdarzyło mu się trzymać go w ręku. Pamiętał jak przez mgłę wyraz wdzięczności w oczach przemiłej młodej kobiety z sąsiedniej wioski i słowa jej podziękowań, gdy zwracał jej zgubiony przy polnej drodze różaniec… Kobiety, której fartuszek przyozdobiony był wielką zieloną łatą.
– Dobry Boże – wydusił z siebie szeptem, ze wszystkich sił broniąc się przed straszną prawdą. Na samą myśl, że ludzi, których znał, i którym jeździł czasem sprzedawać futra i dziczyznę, spotkał los tak tragiczny i smutny, przemożny żal ścisnął go za gardło, a po ogorzałych policzkach popłynęły dwie strużki łez.
Wzdrygnął się, kiedy z polany ponownie dobiegł go tubalny głos herszta ludożerców, który, uciszywszy swych kamratów, rzekł do nich:
– Coś wam powiem, matoły! Następna wioska ludziów jest blisko, ale nie wiemy, jak długo przyjdzie nam szukać kolejnej, dlatego tym razem musimy zrobić większe zapasy. Chudzielców będziemy suszyć, a tych, co mają więcej tłuszczyku – mlasnął głośno ozorem – uwędzimy!
Sebastian nie był zupełnie pewien, do której z tych dwóch kategorii on sam zostałby zaliczony, i wcale nie chciał się tego dowiedzieć.
– A czy nie moglibyśmy wziąć paru żywcem? – zaskrzeczał jakiś rozczarowany ostronosy. – Dzięki temu mielibyśmy świeże mięsko przez całą drogę.
Wśród wielkoludów rozległ się zbiorowy pomruk aprobaty.
– Głupi! – warknął Barani Hełm. – I co, ciągnąłbyś ich za sobą na postronku? Toż oni mają krótsze od nas nożyny i tylko by nas spowalniali. Gdyby choć jeden z nich zbiegł, a jak znam życie, przy takich strażnikach prędzej czy później któremuś by się to udało, wszyscy w promieniu wielu mil z pewnością dowiedzieliby się o nas. Nie wspominając już o tym, że trzeba by im dawać żreć, a z tym za dużo zachodu. Bęcwał jesteś i osioł pierwszej wody, a wy wszyscy – dodał, omiatając wściekłym spojrzeniem zgromadzonych przy ognisku – niewiele od niego lepsi!
– To może zabralibyśmy chociaż ich młode, jeśli się jakieś znajdą? – bąknął nieśmiało zrugany ludojad. – Nie będą nas spowalniać, nie pouciekają, a i z karmieniem nie powinno być problemu, no bo ile takiemu małemu potrzeba? Łyczek mleka i to wszystko…
– Masz na myśli takie hałaśliwe drobiazgi, jak ten tutaj? – wtrącił gniewnie zwalisty olbrzym o spłaszczonym nosie, wskazując sękatym palcem na spoczywające u stóp wodza zawiniątko, którego Sebastian wcześniej nie zauważył. – Dycha toto jeszcze? Lepiej to ukatrupić, zanim znów się obudzi i narobi krzyku.
Na dźwięk tych słów myśliwy poczuł na karku zimny dreszcz, a serce podeszło mu do gardła. Dziecko! W rękach tych diabłów najwyraźniej znajdowało się ludzkie niemowlę! Czy wciąż jeszcze żyło? Wstrzymał oddech, czekając w napięciu, aż herszt rozstrzygnie tę wątpliwość.
Ten ujął tobołek w szponiaste dłonie i zlustrował go z bliska uważnie, mrużąc swe straszliwe żółte ślepia.
– Dycha! – odparł, zadowolony z wyników oględzin. Po czym, zwracając się do długonosego amatora świeżego ludzkiego mięsa, rzekł: – Jak się więcej takich znajdzie, to weźmiemy ich ze sobą, pewnie, że weźmiemy, ale pamiętaj, że ja, jako wasz kapitan, mam pierwszeństwo do najlepszych kąsków.
Skryty za drzewem mężczyzna przysiadł na trawie, by nieco ochłonąć i zebrać myśli. Wiele oddałby za to, żeby to wszystko okazało się snem, koszmarnym snem, z którego lada moment przebudzi się zlany potem we własnym łóżku, obok kochającej Gerdy, i w jej ramionach na powrót spokojnie zaśnie, aż do rana nieniepokojony żadną przykrą wizją. Niestety, ból w uszczypniętym ramieniu dobitnie uświadomił mu, że groza, z jaką przyszło mu się mierzyć, nie pochodzi bynajmniej z głębi jego umysłu, lecz stanowi przerażającą rzeczywistość.
Zdążył już domyśleć się, że ma do czynienia z jakąś odmianą górskich ogrów, kochających złoto rozbójników i złodziei, z powodu których kupcy z reguły unikali podróżowania przez wyżej położone przełęcze. Wiedziano o tych stworach, że są niezwykle zachłanne, okrutne i dzikie, nigdy jednak nie słyszano, by opuszczały swe siedziby pośród niedostępnych skalistych grani, a tym bardziej, by polowały na ludzi jak na zwierzynę łowną, napotkana przez niego banda musiała zatem składać się z osobników szczególnie zdegenerowanych, dewiantów i odszczepieńców, którzy pod wpływem rozsmakowanego w ludzkim mięsie charyzmatycznego przywódcy postanowili zmienić swe gatunkowe zwyczaje. Nie dalej jak zeszłej nocy – Sebastian wciąż jeszcze trząsł się cały z gniewu, gdy o tym pomyślał – napadli oni i złupili wioskę za lasem, jej niczego niespodziewających się mieszkańców wymordowali i zjedli, a ich nikczemny herszt uprowadził żywcem niemowlę z zamiarem pożarcia go później na deser lub podwieczorek.
Biedne, bezbronne maleństwo, zdane na łaskę i niełaskę przerażającego ogra-ludojada! Znużone płaczem, zziębnięte i głodne zasnęło, być może po to, by już nigdy się nie obudzić. Niebawem rozewrze się przed nim przepastna, najeżona ostrymi zębami paszcza, a wtedy…
Sebastian zaciął usta, ponury i zdeterminowany jak nigdy. On do tego nie dopuści. On na to nie pozwoli. To nie był zbieg okoliczności, że zjawił się tutaj, kiedy nie jest jeszcze za późno. To nie przypadek i ślepy traf go tu przywiódł, lecz Niebiosa, które w jego osobie zesłały temu biedactwu obrońcę. Choć zdawał sobie sprawę, że powinien był teraz wycofać się chyłkiem i ostrzec swych sąsiadów, aby natychmiast rozpoczęli przygotowania do odparcia niebezpieczeństwa, trwał uparcie na swym posterunku, bez reszty skupiony na świętej misji, którą mu powierzono. Jej cel rysował się przed nim wyraźnie: ocalić to kruche życie, wyrywając je z łap potwornych ludożerców.
No dobrze, ale jak tego dokonać? W pojedynkę nie miał przecież szans w starciu z ogrami. Strzałem z kuszy zdoła może uśmiercić jednego – dwóch, jeśli będzie dość szybki, a nieprzyjaciel nie od razu zorientuje się, skąd przyszedł atak – lecz pozostali spostrzegą go i dopadną w mgnieniu oka, a wtedy zgubi nie tylko siebie i dziecko, ale i całą swoją wioskę. Co więc miał robić? Czekać, aż po nocy spędzonej, jak mniemał, na mordach i grabieży bestie zmorzy sen, i wykraść im niemowlę cichaczem? Nie mógł mieć pewności, czy istoty te w ogóle potrzebują snu, i czy posiliwszy się obfitym śniadaniem nie zechcą zaraz ruszyć w dalszą drogę. Czas działał na jego niekorzyść, jedyną jego nadzieją był zatem sprytny fortel, a sprytu i przemyślności na szczęście mu nie brakowało.
Przypomniał sobie pewną bardzo starą legendę, zasłyszaną przed laty od wędrownego bajarza. Opowiadała ona o starożytnym bohaterze, który, by zdobyć cenny skarb, musiał poddać się kilku strasznym i niebezpiecznym próbom. Jedno z postawionych przed nim zadań polegało na pokonaniu zastępu uzbrojonych po zęby wojowników, których ów bohater zwyciężył podstępem – rzucił pomiędzy nich kamień, a oni, nie wiedząc, kto to zrobił, powycinali się nawzajem w bratobójczej walce. Ach, gdyby tak udało się powtórzyć ten wyczyn tu i teraz i podpuścić jakoś te kreatury, żeby same wzięły się za łby…
Po krótkim namyśle Sebastian uznał tę możliwość za całkiem realną. Daleko mu było wprawdzie do legendarnego herosa, lecz ogry z pewnością dorównywały wojownikom z opowieści brakiem pomyślunku, a sądząc po tym, jak łakomie spoglądały na leżący u stóp herszta tobołek, niewiele było trzeba, aby je skłócić. Co więcej, miał już plan, jak zasiać pomiędzy nimi ziarno niezgody.
Człowiek ten posiadał pewien niezwykły talent, umiał mianowicie naśladować głosy ludzi, zwierząt i innych stworzeń z takim powodzeniem i z taką łatwością, że śmiało można było powiedzieć, iż osiągnął w tym niedoścignione mistrzostwo. Kiedy tylko chciał, ćwierkał jak wróbel, chrząkał jak dzik i ryczał jak niedźwiedź, burczał jak kowal Gustaw, brzmiał uroczo i dźwięcznie niczym młynarzówna Elena i mamlał przekleństwa zupełnie jak stara Inger, a w razie potrzeby potrafiłby wydać z siebie także przejmujący wrzask wiwerny lub złowrogi syk gadzidłaka. Była to, rzecz jasna, umiejętność bardzo przydatna myśliwemu, lecz świetnie nadawała się także do płatania innym figli, co młody Sebastian, psotnik jakich mało, zwykł skwapliwie wykorzystywać. Mogła mu dzisiaj oddać nieocenione usługi, o ile zrobi z niej dobry użytek i wyrządzi swym śmiertelnym wrogom psotę, o jakiej świat nie słyszał.
Pokrzepiony cokolwiek na duchu, zaczął uważniej przysłuchiwać się rozmowie obozujących olbrzymów, próbując zapamiętać brzmienie ich głosów i ucząc się odróżniać je od siebie. Przekonał się niebawem, że choć wszystkie były jednakowo przykre dla jego uszu, każdy miał w sobie coś charakterystycznego – ostronosy, który tak przepadał za świeżym mięsem, skrzeczał, jakby połknął żabę, potężny płaskonos huczał niczym przerośnięty puchacz, Barani Hełm dudnił zaś mrożącym krew w żyłach wielogłosem, jakby to sam Legion głosił przez niego swoją wolę.
Zacisnąwszy palce na różańcu, myśliwy odetchnął głęboko i kiedy pomiędzy wielkoludami zaległa na chwilę cisza, przemówił donośnie zza drzewa, na ofiarę wybierając sobie łakomego ostronosa. Głosem przymilnym i pełnym nadziei spytał:
– A czy kapitan podzieliłby się z nami tym smakowitym kąskiem?
– Tu się nie ma czym dzielić! – fuknął herszt, pochylając się instynktownie nad dzieckiem jak pies warujący nad kością i obrzucając towarzysza gniewnym spojrzeniem. – Taki mały ludź to jedna porcja, i on jest mój! Mój!
Ostronosy zamrugał gwałtownie i z rozdziawioną paszczą zaczął spoglądać po swych kamratach, wodząc od jednego do drugiego wytrzeszczonymi w zdumieniu ślepiami, a tymczasem nie wiadomo skąd ponownie ozwał się głos, który brzmiał zupełnie jak jego własny:
– Jeden… kęs…
– Dopiero co nażarłeś się do syta! Wara mi od mojego ludzia! – Głośny krzyk wodza poniósł się między drzewami, płosząc chmary ptactwa.
Naśladowany przez Sebastiana ogr przybrał minę, jaką mogłoby zrobić dziecko niesłusznie oskarżone o kradzież słodyczy lub zbicie ulubionego wazonu mamusi.
– Ja nic nie mówiłem! – zaprotestował skrzekliwie.
– Jak nie ty, to może twój brzuch – podsunął któryś z jego sąsiadów. Paru innych wybuchło na te słowa chrapliwym śmiechem.
– Na pewno nie – mruknął ostronos, ale jakby bez przekonania. Nie on jeden dyskretnie oblizywał się ze smakiem na widok strzeżonego przez Barani Hełm zawiniątka. Nie było wątpliwości, że niezależnie od tego, jak pełne były ich żołądki, żaden z olbrzymów nie pogardziłby deserem.
Gdy śmiechy ucichły, ukryty za opasłym dębem mężczyzna wcielił się głosem w ogromnego płaskonosego ludojada-puchacza, który uprzednio tak nalegał, by zgładzić niemowlę, i który w razie sporu o przywództwo w grupie wydawał się najpoważniejszym kontrkandydatem na jej lidera. Nabrawszy w płuca potężny haust powietrza, zagrzmiał na całą polanę:
– Na co nam taki kapitan, co ani się dzielić nie chce, ani nie potrafi sprawić, żeby nie zabrakło nam świeżego mięsa? Do diabła z nim!
– Który to powiedział?! – warknął przez zęby herszt, równie wściekły, co zdezorientowany, bo choć zdążył obrócić wzrok na swego potencjalnego rywala zanim jeszcze ta buńczuczna wypowiedź zdołała wybrzmieć do końca, nie zauważył, by ten poruszał ustami. Nie uszło to również uwadze pozostałych, którzy zaczęli popatrywać w zdziwieniu na boki i wymieniać między sobą podejrzliwe spojrzenia; ten i ów podrapał się z zakłopotaniem po głowie w niejasnym przeczuciu, że dzieje się tutaj coś bardzo dziwnego. Puchacz nie zareagował na rzucone pytanie, lecz milczał hardo i spod przymrużonych powiek obserwował czujnie rozwój wydarzeń.
– Do diabła z nim! Do diabła! Do diabła! – powtórzył jak echo Sebastian, perfekcyjnie imitując głosy kilku kolejnych ogrów.
Barani Hełm podniósł się na równe nogi, a za nim stopniowo uczynili to jego kamraci.
– Łajdaki! – syknął. Jego niebieska twarz pociemniała z gniewu, skronie nabrzmiały ohydnymi zygzakami pulsujących żył, a wyłupiaste oczy ciskały gromy. – Słyszę wasze myśli. A więc już wam nie odpowiada wasz kapitan, hę? Niech no który odważy się powiedzieć mi to prosto w twarz!
W pełnej napięcia ciszy szponiaste palce potworów zaczęły wędrować ukradkiem ku wiszącej u pasa broni.
– Patrzcie go – zawołał z ukrycia myśliwy. – Nie dość, że głupi jak but z lewej nogi, to jeszcze coś mu we łbie gada!
– Więc to tak! Podli zdrajcy, już ja was nauczę moresu… – Zwinniej, niż można by się tego spodziewać po istocie tak wielkiej i niezgrabnej, wódz przeskoczył nad dogasającym ogniskiem, dopadł ogra, od którego, jak mniemał, wyszedł ten zuchwały komentarz, i z całej siły grzmotnął go pięścią w szczękę. Uderzony olbrzym zatoczył się do tyłu i upadł na plecy, a ledwie zdążył podźwignąć się do pozycji siedzącej, napastnik dwoma błyskawicznymi cięciami krzywej szabli rozpłatał mu wydatne odsłonięte brzuszysko. Okrzykowi bólu towarzyszył – o zgrozo! – obrzydliwy plusk wylewających się na ziemię wnętrzności.
– Może ktoś ma ochotę na flaczki?! – ryknął herszt. – Bo ja tak. Są świeżutkie!
Natychmiast przyskoczyło do niego trzech innych, kierując przeciwko niemu swój oręż. Pozostali, niezdecydowani, trzymali dystans.
Rozgorzała zacięta walka, w której pomimo przewagi liczebnej przeciwnika górę brał Barani Hełm. Jakby podniecony wonią świeżej krwi, wielkolud młócił swą szablą z niesłychaną energią, parując cios za ciosem i samemu hojnie rozdając razy. Zakrwawione zwłoki dwóch oponentów rychło legły u jego stóp, jednak w momencie, gdy natarł na trzeciego, płaskonosy rywal zaszedł go niepostrzeżenie od tyłu i poczęstował sztyletem między łopatki. Śmiertelnie raniony potwór osunął się na kolana z rozrzuconymi rękami i wzrokiem utkwionym gdzieś wysoko w górze, jakby w ostatniej chwili swego nikczemnego życia błagał Stwórcę o zmiłowanie, po czym padł z głuchym jękiem na trawę.
„Czterech z głowy – pomyślał Sebastian. – Nieźle, jak na początek, ale to jeszcze za mało, by móc odtrąbić zwycięstwo”.
Dalej, na szczęście, wypadki potoczyły się bardzo szybko i dokładnie tak, jak na to liczył. Pozostałe wielkoludy, z Puchaczem na czele, jak jeden mąż spojrzały najpierw na dziecko które, o dziwo, nieprzejęte całą tą wrzawą wciąż smacznie spało, a potem przeniosły wzrok na siebie nawzajem; w ciszy mierzyły się tak krótką chwilę, po czym jak na komendę rzuciły się sobie do gardeł.
Ponownie w ruch poszły krzywe miecze, ciężkie topory, maczugi i cała reszta morderczego sprzętu, którym te wielkie i groźne, lecz bezdennie głupie istoty okładały się i kaleczyły bez litości. Zaślepione chciwością walczyły ze sobą na śmierć i życie, skacząc wokół wygasłego ogniska w jakimś szalonym tańcu, aż myśliwy zaczął się bać, że w ferworze walki zadepczą leżące w trawie maleństwo. Gotowy w każdym momencie porwać je na ręce i uciekać, gdzie pieprze rośnie, z rosnącym niepokojem śledził ich dzikie pląsy, ze zdziwieniem odnotował jednak, że ciężkie buciory ogrów szczęśliwie omijają dziecko, zupełnie jakby chroniła je niewidzialna tarcza albo sam Anioł Stróż czuwał nad nim, otuliwszy je swymi skrzydłami. Przerażony i trzęsący się z podniecenia, lecz w głębi duszy dziwnie spokojny obserwował to straszliwe widowisko ze swej kryjówki, od czasu do czasu szczując swych wrogów na siebie tak, jak to robił dotychczas.
– Bij, zabij! Ono jest moje! A właśnie, że moje! – krzyczał, starając się zabrzmieć zarazem jak każdy i żaden z nich.
Niebawem wszyscy leżeli na polanie jak głazy, martwi lub ledwo żywi, dyszący ciężko i broczący z otwartych ran. Pełznąc po trawie niczym ogromna larwa, zostawiająca za sobą na ziemi lśniący krwawy ślad, ranny Puchacz zdołał się jeszcze doczołgać do spoczywającego wciąż w tym samym miejscu tobołka, lecz w chwili, gdy z wątłym okrzykiem triumfu wyciągał ku niemu rozcapierzoną dłoń, nagle wydał z siebie dziki charkot i znieruchomiał z utkwionym pośrodku czoła bełtem. Sebastian opuścił kuszę, a z jego piersi wyrwało się westchnienie ulgi.
Podbiegł zaraz do niemowlęcia i upewnił się, że wciąż żyje. Wydawało mu się niepojęte, że pomimo zgiełku bitwy nie zbudziło się, wyglądało jednak na to, że ma się dobrze i nic mu nie dolega. Bardzo go to ucieszyło, miał tutaj bowiem jeszcze coś do zrobienia.
Podniósł z ziemi upuszczony przez jednego z ogrów długi sztylet, podobny do tego, który tkwił wciąż w ciele Baraniego Hełmu, i przełamując obrzydzenie zagłębił go kolejno aż po rękojeść w sercach tych, którzy dawali jakiekolwiek oznaki życia. Dopiero wtedy, gdy ostatnia z tych podłych kreatur ponad wszelką wątpliwość wyzionęła ducha, jego zadanie było naprawdę skończone.
Wtem nieoczekiwanie powietrze rozdarł płacz niemowlęcia, jakby w jakiś tajemny sposób wyczuło ono, że wreszcie nadszedł po temu właściwy czas. Sebastian natychmiast przypadł do łkającego biedactwa i pochylił się nad nim z troską. Naciągnięty na czoło fałd tkaniny, którą było dotąd szczelnie opatulone, zsunął się, odsłaniając jasną główkę. Mężczyzna pogładził je czule po włosach, z najwyższą delikatnością odgarniając palcami z czoła cieniutkie żółte kosmyki.
„Włosy jak złoto – przemknęło mu przez myśl. – Zupełnie jak u tamtej biednej dziewczyny!...”.
Na widok poczciwej, wąsatej twarzy swego wybawcy dziecko przestało kwilić i rozchyliło usteczka w bezzębnym uśmiechu.
– No już, chodźmy stąd – szepnął Sebastian, biorąc je ostrożnie na ręce i przygarniając do piersi. – Będzie ci u nas dobrze, zobaczysz…
Pragnął jak najszybciej zabrać je z tego przeklętego miejsca, usłanego trupami potworów i szczątkami ich nieszczęsnych ofiar, poprzysiągł sobie jednak, że niebawem tu wróci i z pomocą sąsiadów urządzi tym ludziom namiastkę godnego pochówku, a ogrowe truchła spali na stosie.
Oddalając się, raz jeszcze rzucił okiem na wiszącą na drzewie sponiewieraną sukienkę. Czy kobieta, która ją nosiła, mogła być matką ocalonego dziecka? Nie wiedział tego na pewno i nigdy już się nie dowie, było to jednak całkiem prawdopodobne. Jeśli zginęła opłakując niedolę swojego maleństwa, miał nadzieję, że aniołowie w niebie niosą jej właśnie radosną nowinę.

Trzy Złote Głowy - Rozdział I

2
Ogólnie - fajne i sprawnie napisane.
Pierwsza uwaga - bardzo emocjonalny narrator. Jak w bajce. Nie mówię, że to źle, ale jaki masz target wiekowy? Dla dzieci byłoby OK, dla dojrzalszych robi się łopatologia, czytelnik sam sobie powinien wyrobić stosunek do bohaterów. Zresztą pokazujesz to - Seba jest dobry, szlachetny i poczciwy, niemowlę biedne i nieszczęsne a ogry złe, plugawe, ohydne, pokręcone, zwyrodniałe, zdewiałe i omszałe. A nie, sorry, omszały jest dach chaty :P
Dialogi też masz bajkowe.
A jeśli dla dzieci - cóż, masz opis ludożerstwa. Wiem, wilkowi też rozpruto brzuch a siostrom Kopciuszka wydziobano oczy - ale w nowych adaptacjach tego nie ma :P
Druga uwaga - zmieszałeś świat fantasy, z olbrzymami, wiwernami i gadzidlakami oraz wiarę chrześcijańską. I nie kupuję argumentu "podobna do" - masz i różaniec, i Anioła Stróża, i nabożeństwo niedzielne.
Drobiazgi:
BollyBoss pisze: uprawiali maleńkie pólko
poletko
BollyBoss pisze: wytarł pysk w jakieś płótno
w kawał płótna. Jakisioza jest zła.
BollyBoss pisze: z osobników szczególnie zdegenerowanych, dewiantów i odszczepieńców
trochę Trudne Słowa w porównaniu do reszty narracji.
BollyBoss pisze: wielkie nosy, u jednych szerokie i płaskie jak u Etiopów
czy w Twoim świecie jest Etiopia? Jeśli tak, to czy Seba wie jak wyglądają jej mieszkańcy?

Ale ogólnie na tak. Powodzenia.
Ostatecznie zupełnie niedaleko odnalazłem fotel oraz sens rozłożenia się w nim wygodnie Autor nieznany. Może się ujawni.
Same fakty to kupa cegieł, autor jest po to, żeby coś z nich zbudować. Dom, katedrę czy burdel, nieważne. Byle budować, a nie odnotowywać istnienie kupy. Cegieł. - by Iwar
Dupczysław Czepialski herbu orka na ugorze

Trzy Złote Głowy - Rozdział I

3
maleńkie pólko
napisałeś, że maleńkie i serio nie ma potrzebny podkreślać tego dodatkowo tym dziwnym zdrobnieniem; prędzej poletko, jak pisał Misieq79 wyżej;
– Ach, jak dobrze byłoby mieć syna!
No nie! Taka idealna para, a on nie odpowiedział, że z córki też byłby szczęśliwy? Widać nie taka idealna :D
A tutaj widzę jakąś dziwną skłonność do szukania trochę na siłę po dwa określenia, bo jedno to za mało (według Ciebie, według mnie wręcz odwrotnie); nie zrozum mnie źle - nie chcę czepiać się na siłę i to nie znaczy, że masz oszczędzać na słowach i zawsze używać po 1 określeniu, ale zauważyłam to w wielu miejscach w tekście i w niektórych przypadkach to zupełnie zbędne moim zdaniem; tutaj kilka przykładów:
plany i wyobrażenia
uroków i wyzwań rodzicielstwa
niespodziewane i dramatyczne
chłodny, jesienny, ale słoneczny i piękny
ochoczo i żwawo
i wiele innych ;) Mógłbyś przejrzeć tekst pod kątem wywalenia zbędnych słów.
a pod stopami chrzęściły mu zeschłe liście. Humoru nie zepsuło mu nawet to
powtórzenie zaimka
Wykorzystując moment, w którym od strony ogniska rozbrzmiała kolejna fala entuzjastycznych okrzyków, Sebastian wychynął niepostrzeżenie ze swej kryjówki, błyskawicznym ruchem pochwycił sakiewkę wraz z zawartością i równie szybko zniknął znów za opasłym dębem.
głupi on czy aspirujący samobójca? :D

Moje ogólne wrażenia są podobne do Misieq79. Narracja ma klimat bajkowy, a przez to mnie, jako starszego czytelnika, drażni swoją tendencyjnością, że wszystko jest black or white, nie ma szarości, bo Gerda jest ideałem dobrej kobiety, Sebuś to taki dobry, sprytny, waleczny, uzdolniony, a nawet wielojęzyczny! :P Ogry to oczywiście czyste zło, no i wszystko, dosłownie wszystko idzie po myśli poczciwego Sebastiana, bo jakżeby inaczej! A przez to, że wszystko idzie po jego myśli, to i ani mnie nie wciągnęło, ani nie zaskoczyło. Ot, dosyć zgrabnie napisane, ale pewnie po kolejny rozdział bym nie sięgnęła, nie zainteresowałeś mnie, nie moje gusta. ;)
„Words create sentences; sentences create paragraphs; sometimes paragraphs quicken and begin to breathe.” – Stephen King

Trzy Złote Głowy - Rozdział I

4
Misieq79 pisze:Pierwsza uwaga - bardzo emocjonalny narrator. Jak w bajce.
Misieq79 pisze:Dialogi też masz bajkowe.
Kareen pisze: Narracja ma klimat bajkowy
Bo to właśnie jest baśń. :) Nie mogłem dodać takiego taga, bo system tagowania nie przyjmuje polskich znaków.
Misieq79 pisze:Seba jest dobry, szlachetny i poczciwy, niemowlę biedne i nieszczęsne a ogry złe, plugawe, ohydne, pokręcone, zwyrodniałe, zdewiałe i omszałe.
Misieq79 pisze: Wiem, wilkowi też rozpruto brzuch a siostrom Kopciuszka wydziobano oczy
Ciepło, ciepło. Celuję właśnie w klimat starych baśni i podań ludowych, gdzie dobry bohater jest dobry, zły jest zły, krew się leje, a odcięte kończyny latają na wszystkie strony. :P Z tym dobrem i złem to w zasadzie nie będzie u mnie takie oczywiste, ale nie chcę z góry sypać spoilerami. Ogólnie rzecz biorąc, jeśli szukasz czegoś mniej obfitującego w łopatologię, z bardziej wieloznacznymi moralnie bohaterami, to pewnie mój drugi utwór bardziej Ci się spodoba.
Misieq79 pisze:ale w nowych adaptacjach tego nie ma :P
A szkoda. Biorąc pod uwagę aktualne ciągoty do "ugrzeczniania" klasycznych baśni, moje ogry pewnie zagilgotałyby się na śmierć piórkami, a z ich rozciętych brzuchów wyskoczyliby cali i zdrowi mieszkańcy wioski.
Misieq79 pisze:Nie mówię, że to źle, ale jaki masz target wiekowy?
A bo ja wiem? Może dorośli, którzy, tak jak ja, lubią baśnie? Zdaniem mojej pierwszej beta-czytelniczki nadawałoby się to też na młodzieżówkę. No ale przede wszystkim jest to wprawka, która ma mi pomóc nauczyć się pisać, póki co piszę więc tak, jak umiem i tak, jak lubię.
Misieq79 pisze:Druga uwaga - zmieszałeś świat fantasy, z olbrzymami, wiwernami i gadzidlakami oraz wiarę chrześcijańską. I nie kupuję argumentu "podobna do" - masz i różaniec, i Anioła Stróża, i nabożeństwo niedzielne.
Ale ja nie zamierzam się takim argumentem zasłaniać, bo to JEST chrześcijaństwo - dalej będzie i wzmianka o Chrystusie, i jeden z bohaterów będzie się spowiadał przed... Ekhm, na razie bez spoilerów. Tłumaczyłem się z tego już w innym temacie, o tutaj:
http://weryfikatorium.pl/forum/viewtopi ... 76&t=20227
Misieq79 pisze:czy w Twoim świecie jest Etiopia? Jeśli tak, to czy Seba wie jak wyglądają jej mieszkańcy?
W starożytności i średniowieczu nazwą "Etopia" określano całą czarną Afrykę. Sebek jest wprawdzie niepiśmienny i mieszka na prowincji, ale skoro słyszał od wędrownego bajarza mit o Jazonie, to pewnie słyszał też, że gdzieś tam, daleko na południu, jest tajemniczy kraj ludzi o czarnych obliczach i szerokich, spłaszczonych nosach.
Kareen pisze:No nie! Taka idealna para, a on nie odpowiedział, że z córki też byłby szczęśliwy? Widać nie taka idealna
Już od jednej osoby usłyszałem coś podobnego. Treść tej wymiany zdań pomiędzy Gerdą i Sebastianem powtarza się w narracji w drugim rozdziale, co w zamierzeniu miało dać sympatyczny efekt - ot, tak sobie wymarzyli, i tak mają, ale rzeczywiście nie stawia ich to w najlepszym świetle. Dotąd tłumaczyłem to sobie tym, że Gerda i Sebastian są dziećmi swojej epoki, a w dawnych czasach, czy to w Europie, czy gdzie indziej, to z reguły syn był tym bardziej pożądanym potomkiem. Cóż, chyba dla świętego spokoju dodam jeszcze te dwa zdania o córce.
Kareen pisze:A tutaj widzę jakąś dziwną skłonność do szukania trochę na siłę po dwa określenia, bo jedno to za mało
Ano mam taką manierę, sam to zauważyłem. :)
Kareen pisze: głupi on czy aspirujący samobójca? :D
Sama odpowiedz sobie na to pytanie. Z pewnością dodaje to jego płaskiej postaci trzeciego wymiaru! :mrgreen:

Trzy Złote Głowy - Rozdział I

5
Mnie ta konwencja baśni przypadła do gustu. Od razu widać, że odwołujesz się do braci Grimm czy jeszcze wcześniejszych, funkcjonujących przez stulecia w ustnym przekazie ludowych historii, które były takie, jakie były - prezentujące bezwzględne zasady, krwawe i mroczne - bo po pierwsze nie miały służyć rozrywce, a po drugie odzwierciedlały realia życia przeciętnego człowieka, dla którego śmiertelna choroba dziecka, śmierć z głodu, zagryzienie przez dzikie zwierzę albo padnięcie ofiarą gwałtu lub zabójstwa nie było czymś niewyobrażalnym.

Jeśli chodzi o krwawość to tak, zgadzam się - współczesne wersje baśni, mające chronić delikatne umysły dzieci to wymysł ostatnich stu czy dwustu lat. A szkoda, bo kastrując te opowieści (lub tworząc zupełnie nowe, niespełniające pierwotnej funkcji baśni) wypaczamy podejście do tych historii i zapominamy o ich pierwotnym znaczeniu. (Nie wiem, dlaczego dorośli ciągle ulegają złudzeniu, że dzieci nie potrafią odróżnić prawdy od baśni i że są jakoś szczególnie wrażliwe... wręcz przeciwnie, mając ograniczoną wyobraźnię i zerową empatię o wiele lepiej, niż niektórzy dorośli znoszą opisy drastycznych scen).

Mam jednak wrażenie, że wchodzisz na teren, na którym może być trudno stworzyć złożoną, długą, wielowątkową historię z interesującymi postaciami. Konwencja baśni wymaga, aby postacie były płaskie i stereotypowe. Symbolizują pewne cnoty lub przywary, siły natury, zasady, los, a główny bohater przeważnie jest Everymanem rodem ze średniowiecznego moralitetu. Taka konwencja wystarczy na opowieść na jeden wieczór, ale czy można na niej oprzeć powieść? Nie twierdzę, że to niemożliwe, ale z pewnością bardzo trudne (choć można przeplatać postaci symboliczne i stereotypowe z pogłębionymi i wieloznacznymi postaciami drugoplanowymi licząc na kompetencję czytelnika w odróżnianiu jednych od drugich). Jeśli Ci się uda, będę zachwycona.

Jest jeszcze problem ze stylizacją. Było kilka wyrażeń, które mi "nie zagrały", wybiły z gawędziarskiego tonu lekko archaizowanej opowieści.
Po każdej takiej wymianie zdań
okoliczności, w jakich do tego doszło, były niespodziewane i dramatyczne.
Artretyzmem [/quote]– może paraluszem?
kolejna fala entuzjastycznych okrzyków
stanowi przerażającą rzeczywistość.
na deser lub podwieczorek.
Niepotrzebny komizm, nadaje groteskowy charakter scenie, która chyba miała być poważna.

pozycji siedzącej,

ze zdziwieniem odnotował [/quote]

Oprócz tego jeszcze dwie uwagi:
na deser lub podwieczorek.
Niepotrzebny komizm, nadaje groteskowy charakter scenie, która chyba miała być poważna.
cieniutkie żółte kosmyki.
Nie wiem, co chciałeś przekazać, chciałam tylko zauważyć, że cieniutkie kosmyki to nie to samo, ci kosmyki cieniutkich włosów. Cieniutki kosmyk to taki, w którym włosów (jakichkolwiek) jest mało. Chciałeś pewnie uniknąć powtarzania słowa "włosy", ale w takim razie może zamiast "cieniutki" napisać "miękki" albo "delikatny"? Te cechy charakteryzujące kosmyk jednocześnie charakteryzują też włosy wchodzące w jego skład.

Trzy Złote Głowy - Rozdział I

6
Konwencja baśni super ale nie wiem czy w dłuższej historii nie stanie się za płasko i postaci staną się jednowymiarowe i przez to zwyczajnie nie ciekawe. Zresztą one już w tym fragmencie są czarno-białe. Sposób narracji k bardzo fajny, ale chyba żeby napisać w taki sposób całą książkę to trzeba dużych umiejętności. Przypomniało mi się jak mama czytała oryginalne bajki, w których siostry Kopciuszka cięły palce by zmieścić stopy w pantofelek, a wilkowi wszywano kamienie do brzucha :)

Trzy Złote Głowy - Rozdział I

7
MargotNoir pisze: może paraluszem?
Chyba przesada - ja staram się pisać prostym językiem, a taki archaizm zanadto by odstawał.
MargotNoir pisze: Niepotrzebny komizm, nadaje groteskowy charakter scenie, która chyba miała być poważna.
I tak, i nie. Element groteski był zamierzony - w końcu dla ogrów, podobnie jak dla niejakiego Hannibala, to "tylko" podwieczorek.
MargotNoir pisze:Nie wiem, co chciałeś przekazać, chciałam tylko zauważyć, że cieniutkie kosmyki to nie to samo, ci kosmyki cieniutkich włosów. Cieniutki kosmyk to taki, w którym włosów (jakichkolwiek) jest mało. Chciałeś pewnie uniknąć powtarzania słowa "włosy", ale w takim razie może zamiast "cieniutki" napisać "miękki" albo "delikatny"? Te cechy charakteryzujące kosmyk jednocześnie charakteryzują też włosy wchodzące w jego skład.
Niemowlę ma chyba raczej rzadkie i cienkie włosy i właśnie o to mi chodziło. Choć "miękkie" kosmyki też mogą być.
MargotNoir pisze: Mam jednak wrażenie, że wchodzisz na teren, na którym może być trudno stworzyć złożoną, długą, wielowątkową historię z interesującymi postaciami.
natiania pisze: Konwencja baśni super ale nie wiem czy w dłuższej historii nie stanie się za płasko i postaci staną się jednowymiarowe i przez to zwyczajnie nie ciekawe.
Mam asa w rękawie w postaci dwóch pozostałych "złotych głów" - o ile główny bohater, Lars, będzie faktycznie everymanem i ucieleśnieniem wszelkich cnót, tak dwójka jego towarzyszy na pewno ubarwi tę historię. W trzecim rozdziale pożegnamy się też z płaskimi Gerdą i Sebastianem. Ogólnie rzecz biorąc, schemat tej opowieści będzie questowy - jak w "Królowej Śniegu", do której będę zresztą mocno nawiązywał, czy "Towarzyszu Podróży". W tej ostatniej baśni, jednej z moich ulubionych, Janek też nie jest przecież zbyt ciekawą postacią, to jego bezimienny kompan ciągnie całą historię.

Trzy Złote Głowy - Rozdział I

8
BollyBoss pisze:
I tak, i nie. Element groteski był zamierzony - w końcu dla ogrów, podobnie jak dla niejakiego Hannibala, to "tylko" podwieczorek.
Dla ogrów tak, dla narratora nie. Dlatego to zestawienie wydało mi się niezgrabne.

Jeśli chodzi o kosmyki to zwróć uwagę, że to słowo nie jest synonimem słowa "włosy". W niektórych sytuacjach można ich używać zamiennie, ale nie zawsze. Cieniutkie kosmyki mogą być złożone też z włosów grubych i sztywnych.

Mam asa w rękawie w postaci dwóch pozostałych "złotych głów" .
W takim razie czekam z niecierpliwością na dalszy ciąg.
ODPOWIEDZ

Wróć do „Opowiadania i fragmenty powieści”