Początek dłuższego tekstu (proto-powieści?). Tutaj prezentuję prolog i fragment pierwszego rozdziału. Wiem, że to nie jest zalecana przez Was taktyka, ale już trudno, bijcie. To nie jest pierwszy napisany przeze mnie tekst, nie jest też pierwszym, napisanym przez BlancMargot, która jest koncepcyjną współautorką. Cóż, chyba więcej kajania tylko zdenerwuje, niż złagodzi obyczaje.
Tekst zawiera śladowe ilości wulgaryzmów i scen, które mogą zostać uznane za drastyczne.
Bez powrotu (tytuł roboczy, bo jest kwestionowalnie chwytliwy)
PROLOG
– Wy, młodzi, ciągle mylicie te dwie rzeczy. – Stary Lapończyk od niechcenia pogrzebał osmalonym patykiem w ognisku. Ułożył lekkie, wypalone i spękane, tlące się tylko miejscami polana, chcąc wydobyć z nich jeszcze odrobinę ciepła. Gdy mu się udało, rozsiadł się wygodniej, oparł patyk o złożoną na ziemi kulbakę, na której siedział, i zatarł ręce, by się ogrzać. – Nie świętujemy Upadku ani Ostatniej Wojny. Nikt nie świętuje. Dzisiaj pijemy za Dzień Bez Powrotu. Macie tam coś jeszcze?
Młody mężczyzna niechętnie wstał ze swego miejsca. Wydobył zza pazuchy piersiówkę, by wsunąć ją w wyciągniętą z oczekiwaniem dłoń starca. Pociągnąwszy niewielki łyk, Lapończyk podsunął wódkę siedzącej obok kobiecie. Ta potrząsnęła głową.
– Wiecie co? Tak się zastanawiam... - zaczęła sennie. – Dlaczego właściwie oni to zrobili? Jakoś mi się nie chce wierzyć, że dla nas.
Rozległ się cichy trzask, gdy jeden z ostatnich żywych, gwałtownych płomieni posłał w górę snop iskier. Kilkoro z ludzi śpiących w śpiworach i futrzanych posłaniach wokół ogniska poruszyło się niespokojnie.
Starzec w zadumie pokiwał głową.
– Dla nas, nie dla nas, co za różnica? To była jedyna dobra rzecz, jaką jeszcze mogli zrobić.
Młody mężczyzna strząsnął igliwie z ułożonej na pogniecionej karimacie owczej skóry, nim z powrotem usiadł na niej z kolanami podciągniętymi pod brodę.
– Co innego im zostało? – Wzruszył ramionami. – Ich czas się wypełnił. Tak, jak przepowiadano.
Stary Lapończyk zaśmiał się krótko i ochryple.
– A tam przepowiadano. – Machnął ręką. – Nie trzeba było proroka, żeby wiedzieć, że to wszystko pójdzie w diabły. Wymyślili sobie drugi świat, taki, w którym nic nie było prawdziwe, wszystko tworzyło się samo ze słów i obrazów, tak, jak sobie tego zażyczyli. Tam każdy mógł być duchem, a inni widzieli go takim, jakim chciał być widziany. Rozmawiali ze sobą przez szkło, cały świat widzieli przez szkło, a na tym szkle wyświetlały się obrazy, jakie tylko im się zamarzyły. To był świat pełen cudów, ale takie coś nie może trwać...
Kobieta skuliła się, szczelniej owinęła się termoizolacyjną płachtą. Z żalem zapatrzyła się w nikłe, senne płomienie.
– Kurde blaszka, akurat tego mi szkoda. Strasznie bym coś takiego chciała chociaż zobaczyć. – Westchnęła.
Starzec mocno i szybko potarł jej ramiona, by ją rozgrzać. W nocnej ciszy, ożywianej jedynie słabymi głosami rozmawiających, szelest spękanych rękawic, ocierających się o gruzełkowaty, syntetyczny rip-stop zabrzmiał niepokojąco głośno.
– No, niby masz rację, kruszyno. – Lapończyk uśmiechnął się kwaśno. – Kto by nie chciał tak żyć? Nie dziwota, że tak ich do niego ciągnęło. Ale widzisz, było tam też pełno kłamców. Potem kłamstwo wylazło z ich świata i zaczęło zjadać ten prawdziwy. Podobno niektórzy siedzieli w tym sztucznym tak mocno, że zapomnieli, że rzeczywistość się nie składa ze słów, że się nie zmieni tak, jak zechcą. To ich zabiło. Nie żadna wojna. Do końca Wojny dożyło ich podobno jeszcze dużo. Pochowali się w schronach i mieli tam jak w raju, albo jeszcze się trzymali starych miast. Dopiero po Dniu Bez Powrotu wymarli. Nie umieli żyć w prawdziwym świecie, a swojego już nie mieli... - Starzec zastanowił się, poskrobał po pokrytym sztywną szczeciną policzku. Pociągnął kolejny łyk wódki, nim oddał piersiówkę towarzyszowi. - Tak swoją drogą, to to twoje proroctwo coś chyba pokiełbasiło. O ile dobrze pamiętam, tęcza oznaczała przymierze, a nie to, że wszystko idzie w diabły, a tu proszę. Największa tęcza świata zabrała ze sobą do piachu ładne trzy miliardy ludzi.
Młody mężczyzna mruknął z niechęcią. Po chwili zastanowienia wyjaśnił jednak spokojnie, choć ponuro:
– Potop wygubił grzeszników. Przymierze go zakończyło.
Starzec uniósł brwi, powoli pokiwał głową na boki. Nim zdążył odpowiedzieć, kobieta odezwała się z przejęciem:
– Myślisz, że to naprawdę wyglądało tak, jak mówią? – Spojrzała w górę, na pasma zielonkawego światła, falujące leniwie na tle granatu nieba. – Już zwykłe zorze są super, a wtedy tyle atomów na raz wzbudziło... To musiało być niesamowite.
O, tak... – Lapończyk przytaknął z ciepłym uśmiechem. – Tęczowa bomba... – Westchnął, pokręcił głową. – Nie wiem, kto to tak nazwał. Podobno w ogóle tak nie wyglądało. Raczej jakby na raz zaczęły z nieba spadać wszystkie gwiazdy, drobne i kolorowe, albo jak deszcz iskier. Albo jak wielka, naprawdę wielka zorza we wszystkich kolorach. Rodzice opowiadali, że to był widok nie do zapomnienia. Mama była zła, bo babcia, to znaczy jej mama, zaganiała ją do domu, a ona strasznie chciała patrzeć.
Czemu do domu? - Młoda kobieta spytała z zaciekawieniem.
Znów rozległ się chrapliwy, suchy, cichy śmiech.
Czemu do domu... - Stary mężczyzna mruknął pod nosem. - Ciekawe, co ty byś zrobiła? - Zwrócił się do towarzyszki. - Przecież nie rozumieli, co się działo. Dziadkowie domyślali się, że to jakaś nowa broń, ale nie było jak dowiedzieć się, co ten widok znaczył. Wtedy było inaczej, niż teraz. Całą wiedzę mieli prawojenni, a nasi żyli spokojnie na uboczu, uprawiali ziemię, mnożyli zwierzęta. Sprawy prawojennych to nie były nasze sprawy. Jak przyszła Wojna, to podobno z początku nawet nie było tego czuć. Dzień mijał za dniem tak, jak zawsze, aż pewnego dnia świat prawojennych zaczął umierać. Mama mówiła, że dziadkowie oglądali wiadomości, słuchali radia, wiedzieli, że coś niedobrego zaczęło się dziać w Ameryce, Północnej Afryce i Korei, ale jak Wojna rozpętała się na dobre, to dowiedzieli się tylko o pierwszych rakietach transkontynentalnych, a potem wszystko powoli cichło. Radiostacje i stacje telewizyjne milkły jedna po drugiej. Sztuczny świat, wiecie, dziadkowie tam zaglądali, żeby się czegoś dowiedzieć, on jeszcze istniał, ale już był prawie martwy. Tylko w niektórych miejscach pojawiały się nowe słowa. Czasami udało się zdobyć jakieś wiadomości, ale było ich coraz mniej, coraz rzadziej. Za to przyroda się zmieniała. Kobiety roniły, bydło chorowało, ginęły renifery i ryby. Zaczęły przylatywać nieznane ptaki, a znane gdzieś się podziały. Niebo poszarzało. Słońce było zimne. Ostatnie lato przed Dniem Bez Powrotu trwało miesiąc. Ale jakoś się jeszcze dało żyć. Było ciężko, ale się dało. Ludzie mogli dalej hodować zwierzęta i próbować sobie radzić. Dopiero, kiedy pierwszą wioskę w naszej okolicy zniszczył nalot źle zaprogramowanych dronów, można się było zacząć bać. Mama mówiła, że to było najgorsze. Nie zima, nie głód, nie pomory, tylko właśnie te maszyny...
Lapończyk zamyślił się. Nachylił się, oparł dłonie o kij, który wbił w ziemię u swoich stóp.
- Widzicie, jak ktoś jest żywy, nawet najgorszy, ale żywy, wiesz, jak się przed nim bronić, bo wiesz, co może zrobić. Maszyny były całkiem nie do przewidzenia. Zupełnie zwariowały. Nawet prawojenni sobie z nimi nie mogli poradzić, a co dopiero ludzie. Gdyby nie one, wszystko byłoby dobrze. Prawojenni wcześniej bili się między sobą, a prawdziwym ludziom dali spokój. Zresztą nie potrzebowali nas. Mieli te sztuczne inteligencje, drony, boty, tak bardzo im ufali, że zanim je posłali do walki nawet im nie przyszło do głowy, że coś może pójść nie tak. Przez to musieli zginąć. Nieważne, czy wywołali impuls, żeby ratować nas, czy myśleli, że uda im się jeszcze uratować siebie. Ważne, że zniszczyli całą elektronikę, cały swój sztuczny świat. Ten prawdziwy zostawili nam. I za to dziś pijemy.
Gdy zamilkł, przez dłuższą chwilę jedynym dźwiękiem mącącym ciszę był syk dogasającego ognia. Łagodny podmuch wiatru nadciągnął z daleka. Wypalone ślady drobnych gałązek, białe, delikatne szkielety z popiołu zadrgały, a potem rozsypały się w pył. Gdzieś niedaleko parsknął przebudzony ze snu koń.
Młody mężczyzna wziął głębszy oddech. Z owczego runa obok swojej nogi wydłubał kilka zapomnianych, zeschłych igieł. Zaczął mówić cicho, a jednak po napięciu, nadającemu jego głosowi niskie, metaliczne brzmienie można było poznać, że nie był spokojny:
– „I ujrzałem: gdy otworzył pieczęć szóstą, stało się wielkie trzęsienie ziemi i słońce stało się czarne jak włosienny wór, a cały księżyc stał się jak krew. I gwiazdy spadły z nieba na ziemię, podobnie jak drzewo figowe wstrząsane silnym wiatrem zrzuca na ziemię swe niedojrzałe owoce. Niebo zostało usunięte jak księga, którą się zwija, a każda góra i wyspa z miejsc swych poruszone. A królowie ziemscy, wielmoże i wodzowie, bogacze i możni, i każdy niewolnik, i wolny ukryli się do jaskiń i górskich skał”. – Ożywił się. Wrzucił w ogień zmięte w palcach igły. – Nie wiem, jak możecie tego nie widzieć. Czas się wypełnia.
Drgnął, gdy za jego plecami rozległ się aksamitny, niski, dźwięczny, drgający na granicy słyszalności śmiech.
– A ty co, nadal czekasz na powtórne przyjście? – Jeden z ludzi, leżących w śpiworach pod gołym niebem kilka metrów od ogniska uniósł się na łokciu. Czerwonawy blask płomieni wydobył z ciemności błysk w jego zielonych, kocich oczach. – Nie no, ja nie mogę... Powiedz temu swojemu bogu, żeby sobie lepiej sprawił zegarek, bo trochę mu schodzi. Pieczęcie pootwierane, a Baranka jakoś ani widu, ani słychu.
– Ej! - Kobieta jęknęła z wyrzutem, odwróciwszy się do leżącego. – Nie podsłuchuj. Myśleliśmy, że wszyscy śpicie.
Człowiek czupurnie podrzucił głową.
Diabeł nigdy nie śpi... – Posłał towarzyszce zadziorny uśmiech, nim z powrotem oparł głowę o zwiniętą puchową kurtkę. Kobieta zaśmiała się perliście.
– Akurat – szepnęła do siebie.
Młody mężczyzna przy ognisku poruszył się niespokojnie, jakby chciał wstać, jednak w końcu usiadł wygodniej, pochylony nisko, z łokciami opartymi o kolana.
– Możesz drwić, ile chcesz. – Wolno pokręcił głową. - Obyś nie żałował. Wszystko stanie się w swoim czasie. Nie wiem, czy za naszego życia, ale jeśli tak, to nawet ty uwierzysz. Każdy, kto zobaczy, uwierzy.
ROZDZIAŁ 1
Wybuch wcisnął mu pył w oczy. Żwir, rzucony w jego stronę gorącym podmuchem zdarł naskórek z policzka. Gruz zabębnił o kamizelkę. Odłamek betonu uderzył o jego łydkę, zrywając strup ze świeżej rany; krew znów zaczęła się sączyć przez ubłoconą, poszarpaną tkaninę. Przygryzł wargi, by nie krzyknąć. Na chwilę zrobiło się ciemno.
Nim przyszedł do siebie, rozbrzmiała druga eksplozja - słabsza, ale bliżej. Błysk go oślepił. Z basowym hukiem zmieszał się czyiś krzyk. Poczuł żelazo i sól.
Odskoczył w bok. Przez piekącą, czerwoną mgłę zobaczył, jak jeden z jego ludzi, zalany krwią i wykręcony, zmienia się w martwe ciało. Podczołgał się do zwłok. Ukryty za nimi, mógł wreszcie zdjąć człowieka z granatnikiem, zanim ten przeładował broń. Gorączkowo liczył sekundy. Zdążył w ostatniej chwili. Dopiero, gdy to zrobił dotarło do niego, że wciąż leżał na brunatnym, mokrym, ciepłym piasku.
Chciał uciekać. Czuł to każdym nerwem, każdym mięśniem. Całe jego ciało drżało, wyrywało się, by być jak najdalej od płomieni. Wiedział, że gdyby to zrobił, byłoby po nim. Wciągnął powietrze przez zęby. Próbował zepchnąć jak najgłębiej tę kotłującą się w nim panikę, by móc zebrać myśli i znów ruszyć się, czołgając i kryjąc, aż znalazł się za masywnym wrakiem prawojennego czołgu.
Względnie bezpieczny za płytami z karborundu, rozerwanymi jakąś piekielną bronią – bronią, jakiej już nikt nie umiał produkować – miał wreszcie chwilę, by zebrać myśli. Przerażony jak ptak, był o włos od zerwania się do biegu. Miał jedną szansę, by dotrzeć do niskich, gęstych, przysypanych śniegiem krzewów kosodrzewiny, wśród których mógłby odnaleźć drogę z dala od miejsca bitwy. Nie mógł jej zmarnować, ale zanim spróbował, musiał uciszyć zamęt i tętniący ból w głowie.
Skupił się na kontrolowaniu oddechu. Panika wreszcie zaczęła spływać z niego, zostawiając za sobą jedynie zimny, twardy lęk, ukryty gdzieś głęboko w nim i przyprawiający mięśnie o bolesne skurcze. Mógł wreszcie myśleć. Ręką sprawdził kieszeń na piersi. Wciąż było tam to, po co przyszli. Omiótł wzrokiem otoczenie, by sprawdzić stan grupy. Pięciu z jego ludzi wciąż walczyło, bronili swoich pozycji z rozpaczą zagonionych w pułapkę zwierząt. Wśród nich zobaczył Małego Robbie’ego. Ciemna struga krwi na jasnych, lekkich jak babie lato włosach przykuła jego wzrok, uciszyła myśli.
Poczuł zupełny spokój. Zrozumiał, co musiał zrobić.
Jednak trzeba było biec. Wyschłe koryto rzeki między nimi a szansą na życie nie było szersze, niż trzydzieści metrów, a jednak przebycie go pod gradem pocisków graniczyło z cudem. Mimo to, nie było innego wyjścia.
Zanim opuścił swoje schronienie, musiał się upewnić, że nogi go nie zawiodą. Poczekał, aż nowa fala gorąca rozleje się po jego żyłach - być może już ostatnia, nim wycieńczenie i utrata krwi odbiorą mu siły. Napiął mięśnie i wstał. Musiał teraz dać z siebie wszystko. Skupił się na bólu, promieniującym z łydki, by mieć pewność, że mu nie ulegnie. Nagle, ogień wdarł się w jego ciało. Zapadła ciemność.
*** *** ***
Obudził się zdrętwiały i zimny, pokryty potem, który śmierdział adrenaliną. Ten sam koszmar powtarzał się znowu. Ten sam lodowaty lęk zaciskał palce na jego wnętrznościach i gardle. Sören nie mógł nawet krzyczeć.
Pamiętał tylko tyle - kryjówkę za zniszczonym czołgiem, postrzał, ból w kościach i pod skórą. Mimo to, udało mu się. Nie wiedział, jak, bo nikt inny nie przeżył misji. Nikt nie mógł mu powiedzieć, co zaszło. Domyślił się, że najwyraźniej wykonał zadanie i wrócił sam do punktu zbiórki, skąd został ewakuowany.
Ocknął się w już namiocie medycznym. Tyle rozumiał, choć przez kolejne dni dryfował między przytomnością a powracającym z gorączką piekłem wspomnień, aż któregoś ranka otrząsnął się, spojrzał przytomnie i rozpoznał ludzi wokół jego łóżka. Dziesięć dni później oceniono, że był już w stanie opuścić szpital i dołączyć do swojej jednostki. Sądził, że myśl o powrocie do znanego świata pomoże mu wepchnąć na właściwy tor także własny umysł, jednak tak się nie stało. Ostatnia noc przed opuszczeniem kwater medycznych nie była spokojniejsza, niż poprzednie.
Z nadzieją, że nikt nie widział, jak długo musiał walczyć o odzyskanie kontroli nad swoim ciałem, powoli przesunął dłońmi po twarzy, usiłując pozbyć się zawrotów głowy.
Namiot wciąż spowijały ciemności, nieco rozbielone pierwszymi oznakami świtu. Nie było sensu próbować znów zasnąć. Leżąc na wznak z szeroko otwartymi oczyma, żołnierz liczył minuty do rana, jak co noc do tej pory.
W miarę, jak zbliżał się dzień, coraz jaśniejsza poświata wydobywała z mroku kolejne szczegóły konstrukcji namiotu. Poza kilkoma prześwitami okiennymi, podwójne ściany były teraz nieprzezroczyste. Warstwa odbijająca podczerwień połyskiwała lekko. Sören wiedział, że zwinięcie jej, aby wpuścić promienie słońca i zamknąć je w środku oznaczało początek każdego dnia i moment, w którym można było spokojnie wstać i zachowywać się dowolnie głośno bez prowokowania karcących spojrzeń.
Nienawidził tego porządku dnia. Przez krótki okres, jaki spędził w części szpitala przeznaczonej dla najciężej rannych przyzwyczaił się do braku rytmu dnia i nocy. Teraz, gdy był powoli wypychany ku normalności, jego organizm buntował się przeciwko powrotowi do ustalonego rygoru. Tak przynajmniej lubił sobie tłumaczyć, dlaczego wciąż nie mógł spać mimo zmęczenia, które sprawiało, że prawie cały czas miał mdłości.
Nie mogąc się doczekać technika rearanżującego ściany, Sören ostrożnie usiadł na posłaniu i rozglądnął się.
Jego nowe ubrania i sprzęt były już na miejscu. Lśniące nowością ciężkie kamasze, luźne spodnie z licznymi kieszeniami i obcisła, połyskująca koszulka oraz bielizna odcinały się od szorstkości lnu i wełny, z jakich szyło się współczesne ubrania. Zwłaszcza wzmacniana dyneema, z której wykonana była torba na ekwipunek, przyciągała wzrok. Mimo, że w dotyku była idealnie gładka, Sören nie mógł pozbyć się wrażenia, że tkano ją w kształt małych, wklęsłych ostrosłupów.
Broń i amunicja też były prawojenne. Wyróżniały się matowym wykończeniem elementów z żywic i plastików oraz migotaniem kompozytu, lekką, elegancką konstrukcją i perfekcyjnie prostymi liniami laserowo wycinanych numerów seryjnych. Nie było sposobu, by pomylić je z czymkolwiek produkowanym po wojnie, kiedy świat popadł w obłęd. Współczesne skórzane sztylpy, flauszowy szynel, sweter z surowej wełny i kusza z kołczanem stalowych bełtów wyglądały dziwnie w zestawieniu z tym zimnym, seryjnie produkowanym sprzętem.
Żołnierz powoli sięgnął po największy karabin i położył go sobie na podołku. Kolba z ciepłego w dotyku tworzywa wydawała się miękka, ale nie ustępowała pod naciskiem. Futerał wykonany był z grafenowego aerożelu, który wyglądał jak dym zastygły w twardą, lekką substancję. Jedynym współczesnym dodatkiem była mosiężna plakietka z wybitymi literami układającymi się w napis "CPT S. R. Hylander 35B2 SF BritScan ETO".
Odłożywszy broń, mężczyzna pochylił się i potarł skronie. Przeklęte obrazy wciąż powracały. Nie potrafił ani ich zrozumieć, ani całkowicie zapomnieć. Wiedział że lęk, który zatarł w jego pamięci tamtą rzeź był jedynym, co sprawiło, że jeszcze potrafił trzymać się rzeczywistości. Ilekroć zamykał oczy, miał nadzieję, że wszystko okaże się koszmarem, jednak nowy sprzęt przypominał mu, że to jednak wydarzyło się naprawdę. Potrzebował nowych ubrań, bo stary mundur musiał być podarty i zakrwawiony, a stary karabin zapewne został gdzieś na polu bitwy. Jego ciało wciąż było obolałe i osłabione. Wiedział jednak, że żaden ból nie mógł odkupić jego winy. „Jedyny ocalały” znaczyło dla niego coś zupełnie innego, niż dla sanitariuszek i lekarzy, patrzących na niego jak na bohatera. Wiedział tylko, że on przeżył, a inni zginęli. Gdy ich wspominał, nie był pewien, czy czuł żal, czy zazdrość.
Czekał w odrętwieniu, wpatrzony w gładki brezent nad swoją głową, wsłuchując się w odgłosy kwater medycznych powoli budzących się do życia. Gdy mógł już wstać, ubrał się z ociąganiem, przypiął kaburę z Berettą i zostawił resztę rzeczy w stróżówce. Wiedział, że będzie musiał po nie wrócić, dokończyć formalności i oficjalnie się wypisać, ale dyżurny lekarz znał go na tyle, że nawet nie próbował go zatrzymać. W końcu Sören wyszedł z namiotu i mógł odetchnąć świeżym, mroźnym powietrzem. Przez niemal godzinę włóczył się bez celu po obozie, obserwując inżynierów i techników zajętych sprawdzaniem stanu całej baterii czołgów i transporterów, nim w końcu udał się do namiotu dowódcy.
Grabovsky przywitał go z osobliwą mieszaniną uznania i dystansu. Sören poczuł się nieswojo. Po chwili pojął, że sprawiał to jego własny wzrost. Czuł, że nie powinien górować nad dowódcą; że powinien móc się ukryć, zgarbić, zamiast stać na baczność, dumnie wyprostowany, tak, by każdy mógł z daleka widzieć człowieka, który nie miał ani jednego powodu do dumy.
– Spocznij, kapitanie. – Pułkownik wykonał niedbały gest ręką. Hylander zmienił postawę, ale nie rozluźnił ramion.
Grabovsky zmierzył go wzrokiem z wystudiowaną sympatią.
– I jak, synu, jak się czujesz?
– Godzinę temu opuściłem kwatery medyczne.
Dowódca roześmiał się cicho.
– Racja. Zapomniałem, że nie lubisz pieprzenia. – Zdjąwszy beret, cisnął go na służący za biurko składany stolik. – Chodzi o to, ile ci zajmie powrót do formy.
– Nie wiem. Może miesiąc... – żołnierz odpowiedział z ledwie zauważalnym wzruszeniem ramion.
– Dobrze. To dobrze.
Grabovsky usiadł okrakiem na brezentowym hamaku. Kaszlnął kilka razy, nim udało mu się zapalić skręta. Nieco odprężony po pierwszym zaciągnięciu się spojrzał z ciekawością w twarz Hylandera, ale coś, co w niej zobaczył sprawiło, że odwrócił wzrok i skupił się na ogniku tlącego się w jego palcach papierosa.
– Zbieramy ochotników na coś naprawdę dużego. Byłbyś jednym z pięciu ludzi, którzy dostaną własne kompanie. Sami goście z sił specjalnych, jajca ze stali, kuśki tak wielkie, że co rano muszą zdecydować, do której cholewy sobie włożyć. Zgłosiło się koło tysiąca ludzi. Potrzebujemy znacznie mniej, więc trochę powybrzydzaliśmy.
Dowódca uniósł wzrok. Wpatrując się badawczo w swojego podkomendnego, mówił nieco głośniej:
– Pomyśl. Bravo, Charlie, Delta, Echo. Nic poza tym. No, i paru Yankee. – Na widok lekkiego drgnienia brwi Hylandera, pułkownik ze znaczącą miną pokiwał głową. – Tak, tak. Dostałbyś najlepszych, jakich ziemia nosi. Major Sören Rikard Hylander. I co, jak to brzmi?
Wraz z ostatnim zdaniem dowódca uniósł podbródek. Rzucił Sörenowi pytające, żywe spojrzenie.
Hylander pozostał obojętny.
– Tak samo, jak każde inne imię i ranga, panie pułkowniku. Co miałbym zrobić?
Grabovsky westchnął.
– Widzisz, chłopcze, jest coś, co musimy zrobić dużo szybciej, niż myśleliśmy. Mamy szansę wyrwać się z patu, ale nawet, jeśli nasza linia posuwałby się tak szybko, jak to możliwe, nadal byłoby za późno. Potrzebujemy ludzi na tyłach. Daleko wgłąb ziemi wroga.
– Po co?
– Dostaniesz wszystko na papierze, jak się zgodzisz. Rozkazy, mapy, protokoły.
Sören zorientował się, że coraz trudniej mu było się skupić. Instynktownie rozglądnął się po wnętrzu namiotu w poszukiwaniu czegoś, na czym mógłby usiąść. Czuł, że zaczynał słabnąć, robiło mu się zimno i niedobrze. Choć w jego sytuacji nie byłoby niczego niewłaściwego w poproszeniu o pozwolenie na odpoczynek, nie zrobił tego.
– To jak będzie, synu? – Ton starszego mężczyzny nadal był przyjazny, choć zaczynała w nim pobrzmiewać niecierpliwość.
– Dlaczego pan pyta? Czy to nie jest rozkaz? – Hylander spytał, patrząc na dowódcę z ukosa.
Grabovsky prychnął.
– Rozkaz, nie rozkaz... od kiedy ci to robi różnicę?
Żołnierz wyprostował się, zaciskając szczęki.
– Wiem, wiem... – Grabovsky mówił dalej beztrosko. – Nie lubisz, jak się to wyciąga, ale widzisz, właśnie dlatego utknąłeś na kapitanie i nie idziesz dalej, a mógłbyś. Trzeci na roku, same sukcesy, prowadzenie się bez zarzutu, odwaga, oddanie, osobiste zaangażowanie, bla bla bla, i przez ten jeden mały wybryk masz teraz łatkę narwańca nie do opanowania. – Dowódca spoważniał. Rozglądnął się niespokojnie po namiocie, nim podjął ciszej: – Ja widzę, że teraz się pilnujesz, ale to tak nie działa. Wcześniej też chodziłeś jak w zegarku, a potem ni z tego ni z owego wywinąłeś taki numer. Wiesz, że ja jestem zawsze za tobą, ale nikt z góry już nie uwierzy, że czegoś znowu nie wymyślisz.
– Tam byli cywile – Hylander wycedził, niemal nie poruszając ustami.
– Wiem, i oficjalnie dlatego cię oczyszczono z zarzutów, chociaż powiem ci, że chyba nawet nie wiesz, jak było blisko, żeby cię wywlekli na majdan w opasce na oczach. Gdyby nie twój ojciec i to, że razem z sędzią zawsze byli cięci na Egelanda, cholera wie, jak by się to skończyło...
Grabovsky zamilkł na chwilę. Spojrzał na podkomendnego, zmarszczył brwi i przechylił głowę. Uśmiechnął się krzywo.
– Już nie bądź takim sztywniakiem. Kto jak kto, ale ja ci tego nie mogę mieć za złe. W końcu między innymi dzięki temu wygryzłem Egelanda. Ech, żałuję, że nie widziałem jego gęby, kiedy mu powiedziałeś, że nie jesteś jego najemnikiem.
Złość i wstyd paliły skórę Sörena. Dopiero po chwili był w stanie odpowiedzieć gardłowym głosem:
– Z całym szacunkiem, jeśli mogę odmówić, to odmawiam, o ile nie powie mi pan wszystkiego teraz.
Dowódca na chwilę zamilkł, unosząc brwi. Nie dał się zbić z tropu na długo. Po chwili uśmiechnął się szeroko i wycelował w pierś Sörena wciąż tlącym się papierosem, którego nie uniósł do ust od początku rozmowy.
– I właśnie dlatego cię lubię, chłopcze – przyznał żywo. – Wiedziałem, że mi się nadasz do tej roboty.
Mierzyli się wzrokiem przez chwilę – Hylander poważny i spięty, Grabovsky z uśmiechem, który wkrótce zgasł i przerodził się w dziwny grymas, jak gdyby niepewności.
Nim przerwał milczenie, pułkownik wrzucił niedopałek do stojącego u jego stóp słoika z wodą, w której pływało już sporo petów.
– Wiesz, że wszyscy mają za pewnik, że w Dniu Bez Powrotu impuls zniszczył całą elektronikę, prawda? – Spojrzał na swoje własne, duże dłonie. – Prawojenni zdetonowali głowice w stratosferze. Impuls przeszedł, ciach, jako w niebie, tak i na ziemi, wszystko poszło w diabły. Widzisz, problem polega na tym, że to nieprawda. Piąty jeździec apokalipsy zapomniał zejść do piekła. Trochę elektroniki przetrwało. Niedużo, i dopiero jakiś czas temu w czarne rejony mogła wejść odkrywka i dało się to odgrzebać, ale jest. Nie zgadniesz, co się zachowało najlepiej.
Zawiesił głos, jakby oczekiwał na pytanie, jednak odpowiedziało mu jedynie głuche milczenie. Sören zareagował dopiero, gdy Grabovsky, mrużąc oczy, naprowadził go:
– Impuls nie dosięgnął tego, co nie było aktywne ani podpięte do sieci i znajdowało się pod ziemią, w dobrze izolowanych pomieszczeniach.
Hylander drgnął. Choć nadal nic nie mówił, dowódca najwyraźniej zauważył jego zdziwienie.
– Tak, tak – ciągnął. – Systemy naprowadzania głowic nuklearnych. Wiesz, ja wiem, że to głupota, ale czasami myślę, że może faktycznie jest jakiś bóg, który całymi dniami tylko kombinuje, jakby tu jeszcze zrobić nas w chuja. Do niedawna myśleliśmy, że nie da się z nimi skomunikować i ich przeprogramować, ale powiedzmy, że są pewne postępy. Niestety, nie my byliśmy pierwsi.
Sören był pewien, że dobrze ukrył szok, ale dowódca musiał go dostrzec. Wskazał na stos skrzyń po amunicji.
– Masz, siadaj. – Odwrócił się w hamaku, by nadal być przodem do podkomendnego. – Trudno powiedzieć, ile to potrwa. Może całe lata, a może nie. W każdym razie zaczął się wyścig. Fanty, które przyniosłeś, bardzo się przydadzą, ale to nie wystarczy. Nie ma mowy o przegranej. Tego byśmy nie przeżyli.
– Co miałbym zrobić? – Kapitan spytał niepewnym, ochrypłym głosem.
Grabovsky odchrząknął.
– Widzisz, inżynierowie, odkrywka, wywiad, techniczni... to jest jeden sposób. Zostaje jeszcze stary dobry trotyl. Jeśli możemy fizycznie zniszczyć centra kontroli wyrzutni pocisków balistycznych albo rozbroić głowice, będziemy bezpieczni.
– Zepchnęli nas na zachód tak daleko, jak jeszcze nigdy. Są w ofensywie. Jak ktokolwiek w tych warunkach mógłby choćby prześlizgnąć się na ich teren, nie mówiąc o operowaniu na tyłach wroga?
Dowódca pokręcił głową.
– Jesteśmy zdesperowani, ale nie szaleni. Synu, wiele głów lepszych niż twoja obmyślało tą strategię przez wiele dni. Lepszej nie będzie.
Hylander przygryzł wargi. Od dnia bitwy trudno mu się było skupić i zebrać myśli, wciąż o czymś zapominał, coś mu się wymykało, coś odwracało jego uwagę. Teraz zauważył, że niedopałek papierosa Grabovsky'ego nie wpadł do wody, lecz osiadł na pływających po jej powierzchni petach i nie zgasł. Widok smużki dymu unoszącej się nad słoikiem był tak hipnotyzujący, że Sören długo próbował znaleźć słowa, by wyrazić to, co go zaniepokoiło. W końcu odezwał się:
– Po co unieszkodliwiać broń, której i tak pewnie nie użyją? Przecież już nie ma czego niszczyć. Miasto sztabowe zawsze można przenieść. Ze starych baz wynieśliśmy, co się dało. Przemysłu jako takiego nie ma. W co mieliby celować?
– Broń jądrowa zawsze jest dużym zagrożeniem. Trzeba ją zniszczyć.
– Naszą też? – Hylander spojrzał na Grabovsky'ego gniewnie. Przez chwilę pułkownik starał się wytrzymać ten wzrok z nieprzeniknionym wyrazem twarzy. W końcu Sören opuścił głowę. Nachylił się i oparł łokcie o uda. W namiocie zapadła niemal całkowita cisza, gdy próbował ułożyć sobie w głowie to, co właśnie usłyszał. Wstał i znów spojrzał dowódcy w oczy.
– Właśnie straciłem piętnastu świetnych żołnierzy i dobrych ludzi. Jeśli mam poprowadzić kolejną grupę na pewną śmierć, to muszę wiedzieć, dlaczego.
– Cholera, zawsze musi być po twojemu, co? – Pułkownik mruknął pod nosem, zniechęcony. Lekko drżącymi rękoma zaczął zapalać drugi papieros, ale Hylander ponaglił go zanim mu się udało.
– Za pozwoleniem... Głowice. Dlaczego ktoś miałby je wystrzelić? Co mogliby zyskać?
Odpowiedź, która przyszła po chwili ciszy, zelektryzowała powietrze w namiocie, rozbrzmiewając pełnią swoich znaczeń.
– Lebensraum.
Hylander zmarszczył brwi.
– Tylko pomyśl. – Głos Grabovsky'ego był żywszy, choć Sören nie umiał powiedzieć, czy ożywiała go ekscytacja, czy zniecierpliwienie. – Właśnie dlatego wybuchła ostatnia wojna i właśnie dlatego ta nie może się skończyć. Ciągle jest ten sam problem. Populacja spadła do niecałego miliarda, ale nadal walczymy o miejsce do życia, czystą wodę, ziemię pod uprawy, powietrze, którym da się oddychać. Opad prawie się rozłożył, ale nawet, jak się rozłoży, nadal będzie problem, bo przyroda nieprędko się pozbiera. Ciągle coś wyskakuje, a to skażenie wód gruntowych, a to załamanie ekosystemu, a to coś spustynnieje, a to zmiana prądu morskiego, bo sobie wracają do dawnych tras po zimie nuklearnej... Wiesz przecież. Masz rację, przemysłu nie ma i nie będzie, dopóki ekosfera jest tak rozchwiana, że większość ludzi musi się zajmować rolnictwem, ale nadal jest o co się zabijać. Woda, muł i gówno, to są teraz najcenniejsze surowce. Ludzie muszą się dostosować i migrować. Teraz są ofiary, ale pewnego dnia staniemy na obu nogach i ziemia odzyska równowagę.
– Rozumiem, ale po co w tym wszystkim głowice?
– Żeby nas usunąć z tego równania.
– Nas? Czyli kogo? – Sören uniósł lekko podbródek. Był pewien, że Grabovsky'ego zaskoczy to pytanie, ale pułkownik tylko pokiwał głową z namysłem i wstał, podszedł do rozłożonego na kozłach stołu i rozwinął na nim brudną, wytartą od częstego używania mapę Eurazji.
Poza rzekami, jeziorami, górami i wąwozami ukazywała sieć czarnych, niebieskich i żółtych linii. Hylander znał ten wzór na pamięć. Stanowił on najważniejszy element każdej współczesnej mapy. Izoradiaty, czyli czarne, koncentryczne linie odchodzące od kropek niczym kręgi na wodzie wskazywały miejsca, w których promieniowanie nie opadło jeszcze do bezpiecznego poziomu. Niebieskie kreskowane plamy wyznaczały miejsca skażone metalami ciężkimi, zubożonym uranem i trytem. Kolor żółty oznaczał ślady skażenia bronią chemiczną. Niektóre rejony były wolne od tych wzorów, w innych tworzyły one gęstą sieć.
– Popatrz – Grabovsky wskazał na linię czerwonych kropek. W połączeniu z brązem, oznaczającym wysokie góry, oraz czernią, błękitem i żółcienią tworzyły niemal całkowicie ciągłą linię od morza Karskiego aż do Kaspijskiego. – Przechwyciliśmy te współrzędne jakiś czas temu, ale nie wiedzieliśmy, co mogą znaczyć, dopóki nie dowiedzieliśmy się, że żółtki biorą pod uwagę możliwość wystrzelenia głowic. Tylko pomyśl. Pewnie nadal mają te wielkie dziadostwa, które na raz przerzucają dwadzieścia, trzydzieści kilometrów piachu. Wokół pełno skażenia, potem góry, Wołga, tam już prawie jest ściana. Trzeba tylko zamknąć najszersze przejścia.
– Przecież to szaleństwo... – Hylander zaoponował niepewnie.
– A czy oni są normalni?
Sören wahał się przez chwilę. W końcu pochylił nieznacznie głowę. Grabovsky tymczasem zapalał się coraz bardziej.
– Pieprzone żółtki mają o co walczyć. – Uderzył pięścią w stół. – Wezmą sobie całe centralne równiny, czyste pastwiska i żyzną ziemię, a nas zamkną w tym pogorzelisku, między ruinami a lejami po bombach, które nadal świecą w ciemnościach. Teraz właśnie widzisz, czemu tak się zarzynali, żeby nas zepchnąć za Ural. Jeśli uderzą teraz, to po nas. Chcą, żebyśmy pozdychali na trupie Matki Europy.
Sören z powrotem opadł na skrzynkę po amunicji.
– Ale dlaczego ja? – spytał ciszej.
– Bo zrobiłeś to, co zrobiłeś, i jeszcze ci nie odwaliło. Wiesz, o co w tym wszystkim chodzi. – Dowódca wykonał szeroki gest, wskazując na skrzynki z bronią ułożone w stos przed namiotem, na krzątających się po majdanie techników i saperów. – Rozumiesz, że są sprawy ważniejsze, niż ludzie. Znam wielu gości, którzy mieliby umiejętności i jaja, ale tu trzeba czegoś więcej, i ty to masz. – Grabovsky podrapał się po nosie. – Wybieram ciebie, ale to nie jest rozkaz. Tam idą tylko ochotnicy. To ważne. To jak, zrobisz to?
Hylander bez słowa pokiwał głową.
– No, więc dobrze. – Dowódca ciężko opadł na swój hamak. – Teraz dostaniesz przepustkę, jedź do domu, wykuruj się. Pozdrów ode mnie staruszka. Wezwiemy cię, jak przyjdzie czas.
Młody mężczyzna niechętnie wstał ze swego miejsca. Wydobył zza pazuchy piersiówkę, by wsunąć ją w wyciągniętą z oczekiwaniem dłoń starca. Pociągnąwszy niewielki łyk, Lapończyk podsunął wódkę siedzącej obok kobiecie. Ta potrząsnęła głową.
– Wiecie co? Tak się zastanawiam... - zaczęła sennie. – Dlaczego właściwie oni to zrobili? Jakoś mi się nie chce wierzyć, że dla nas.
Rozległ się cichy trzask, gdy jeden z ostatnich żywych, gwałtownych płomieni posłał w górę snop iskier. Kilkoro z ludzi śpiących w śpiworach i futrzanych posłaniach wokół ogniska poruszyło się niespokojnie.
Starzec w zadumie pokiwał głową.
– Dla nas, nie dla nas, co za różnica? To była jedyna dobra rzecz, jaką jeszcze mogli zrobić.
Młody mężczyzna strząsnął igliwie z ułożonej na pogniecionej karimacie owczej skóry, nim z powrotem usiadł na niej z kolanami podciągniętymi pod brodę.
– Co innego im zostało? – Wzruszył ramionami. – Ich czas się wypełnił. Tak, jak przepowiadano.
Stary Lapończyk zaśmiał się krótko i ochryple.
– A tam przepowiadano. – Machnął ręką. – Nie trzeba było proroka, żeby wiedzieć, że to wszystko pójdzie w diabły. Wymyślili sobie drugi świat, taki, w którym nic nie było prawdziwe, wszystko tworzyło się samo ze słów i obrazów, tak, jak sobie tego zażyczyli. Tam każdy mógł być duchem, a inni widzieli go takim, jakim chciał być widziany. Rozmawiali ze sobą przez szkło, cały świat widzieli przez szkło, a na tym szkle wyświetlały się obrazy, jakie tylko im się zamarzyły. To był świat pełen cudów, ale takie coś nie może trwać...
Kobieta skuliła się, szczelniej owinęła się termoizolacyjną płachtą. Z żalem zapatrzyła się w nikłe, senne płomienie.
– Kurde blaszka, akurat tego mi szkoda. Strasznie bym coś takiego chciała chociaż zobaczyć. – Westchnęła.
Starzec mocno i szybko potarł jej ramiona, by ją rozgrzać. W nocnej ciszy, ożywianej jedynie słabymi głosami rozmawiających, szelest spękanych rękawic, ocierających się o gruzełkowaty, syntetyczny rip-stop zabrzmiał niepokojąco głośno.
– No, niby masz rację, kruszyno. – Lapończyk uśmiechnął się kwaśno. – Kto by nie chciał tak żyć? Nie dziwota, że tak ich do niego ciągnęło. Ale widzisz, było tam też pełno kłamców. Potem kłamstwo wylazło z ich świata i zaczęło zjadać ten prawdziwy. Podobno niektórzy siedzieli w tym sztucznym tak mocno, że zapomnieli, że rzeczywistość się nie składa ze słów, że się nie zmieni tak, jak zechcą. To ich zabiło. Nie żadna wojna. Do końca Wojny dożyło ich podobno jeszcze dużo. Pochowali się w schronach i mieli tam jak w raju, albo jeszcze się trzymali starych miast. Dopiero po Dniu Bez Powrotu wymarli. Nie umieli żyć w prawdziwym świecie, a swojego już nie mieli... - Starzec zastanowił się, poskrobał po pokrytym sztywną szczeciną policzku. Pociągnął kolejny łyk wódki, nim oddał piersiówkę towarzyszowi. - Tak swoją drogą, to to twoje proroctwo coś chyba pokiełbasiło. O ile dobrze pamiętam, tęcza oznaczała przymierze, a nie to, że wszystko idzie w diabły, a tu proszę. Największa tęcza świata zabrała ze sobą do piachu ładne trzy miliardy ludzi.
Młody mężczyzna mruknął z niechęcią. Po chwili zastanowienia wyjaśnił jednak spokojnie, choć ponuro:
– Potop wygubił grzeszników. Przymierze go zakończyło.
Starzec uniósł brwi, powoli pokiwał głową na boki. Nim zdążył odpowiedzieć, kobieta odezwała się z przejęciem:
– Myślisz, że to naprawdę wyglądało tak, jak mówią? – Spojrzała w górę, na pasma zielonkawego światła, falujące leniwie na tle granatu nieba. – Już zwykłe zorze są super, a wtedy tyle atomów na raz wzbudziło... To musiało być niesamowite.
O, tak... – Lapończyk przytaknął z ciepłym uśmiechem. – Tęczowa bomba... – Westchnął, pokręcił głową. – Nie wiem, kto to tak nazwał. Podobno w ogóle tak nie wyglądało. Raczej jakby na raz zaczęły z nieba spadać wszystkie gwiazdy, drobne i kolorowe, albo jak deszcz iskier. Albo jak wielka, naprawdę wielka zorza we wszystkich kolorach. Rodzice opowiadali, że to był widok nie do zapomnienia. Mama była zła, bo babcia, to znaczy jej mama, zaganiała ją do domu, a ona strasznie chciała patrzeć.
Czemu do domu? - Młoda kobieta spytała z zaciekawieniem.
Znów rozległ się chrapliwy, suchy, cichy śmiech.
Czemu do domu... - Stary mężczyzna mruknął pod nosem. - Ciekawe, co ty byś zrobiła? - Zwrócił się do towarzyszki. - Przecież nie rozumieli, co się działo. Dziadkowie domyślali się, że to jakaś nowa broń, ale nie było jak dowiedzieć się, co ten widok znaczył. Wtedy było inaczej, niż teraz. Całą wiedzę mieli prawojenni, a nasi żyli spokojnie na uboczu, uprawiali ziemię, mnożyli zwierzęta. Sprawy prawojennych to nie były nasze sprawy. Jak przyszła Wojna, to podobno z początku nawet nie było tego czuć. Dzień mijał za dniem tak, jak zawsze, aż pewnego dnia świat prawojennych zaczął umierać. Mama mówiła, że dziadkowie oglądali wiadomości, słuchali radia, wiedzieli, że coś niedobrego zaczęło się dziać w Ameryce, Północnej Afryce i Korei, ale jak Wojna rozpętała się na dobre, to dowiedzieli się tylko o pierwszych rakietach transkontynentalnych, a potem wszystko powoli cichło. Radiostacje i stacje telewizyjne milkły jedna po drugiej. Sztuczny świat, wiecie, dziadkowie tam zaglądali, żeby się czegoś dowiedzieć, on jeszcze istniał, ale już był prawie martwy. Tylko w niektórych miejscach pojawiały się nowe słowa. Czasami udało się zdobyć jakieś wiadomości, ale było ich coraz mniej, coraz rzadziej. Za to przyroda się zmieniała. Kobiety roniły, bydło chorowało, ginęły renifery i ryby. Zaczęły przylatywać nieznane ptaki, a znane gdzieś się podziały. Niebo poszarzało. Słońce było zimne. Ostatnie lato przed Dniem Bez Powrotu trwało miesiąc. Ale jakoś się jeszcze dało żyć. Było ciężko, ale się dało. Ludzie mogli dalej hodować zwierzęta i próbować sobie radzić. Dopiero, kiedy pierwszą wioskę w naszej okolicy zniszczył nalot źle zaprogramowanych dronów, można się było zacząć bać. Mama mówiła, że to było najgorsze. Nie zima, nie głód, nie pomory, tylko właśnie te maszyny...
Lapończyk zamyślił się. Nachylił się, oparł dłonie o kij, który wbił w ziemię u swoich stóp.
- Widzicie, jak ktoś jest żywy, nawet najgorszy, ale żywy, wiesz, jak się przed nim bronić, bo wiesz, co może zrobić. Maszyny były całkiem nie do przewidzenia. Zupełnie zwariowały. Nawet prawojenni sobie z nimi nie mogli poradzić, a co dopiero ludzie. Gdyby nie one, wszystko byłoby dobrze. Prawojenni wcześniej bili się między sobą, a prawdziwym ludziom dali spokój. Zresztą nie potrzebowali nas. Mieli te sztuczne inteligencje, drony, boty, tak bardzo im ufali, że zanim je posłali do walki nawet im nie przyszło do głowy, że coś może pójść nie tak. Przez to musieli zginąć. Nieważne, czy wywołali impuls, żeby ratować nas, czy myśleli, że uda im się jeszcze uratować siebie. Ważne, że zniszczyli całą elektronikę, cały swój sztuczny świat. Ten prawdziwy zostawili nam. I za to dziś pijemy.
Gdy zamilkł, przez dłuższą chwilę jedynym dźwiękiem mącącym ciszę był syk dogasającego ognia. Łagodny podmuch wiatru nadciągnął z daleka. Wypalone ślady drobnych gałązek, białe, delikatne szkielety z popiołu zadrgały, a potem rozsypały się w pył. Gdzieś niedaleko parsknął przebudzony ze snu koń.
Młody mężczyzna wziął głębszy oddech. Z owczego runa obok swojej nogi wydłubał kilka zapomnianych, zeschłych igieł. Zaczął mówić cicho, a jednak po napięciu, nadającemu jego głosowi niskie, metaliczne brzmienie można było poznać, że nie był spokojny:
– „I ujrzałem: gdy otworzył pieczęć szóstą, stało się wielkie trzęsienie ziemi i słońce stało się czarne jak włosienny wór, a cały księżyc stał się jak krew. I gwiazdy spadły z nieba na ziemię, podobnie jak drzewo figowe wstrząsane silnym wiatrem zrzuca na ziemię swe niedojrzałe owoce. Niebo zostało usunięte jak księga, którą się zwija, a każda góra i wyspa z miejsc swych poruszone. A królowie ziemscy, wielmoże i wodzowie, bogacze i możni, i każdy niewolnik, i wolny ukryli się do jaskiń i górskich skał”. – Ożywił się. Wrzucił w ogień zmięte w palcach igły. – Nie wiem, jak możecie tego nie widzieć. Czas się wypełnia.
Drgnął, gdy za jego plecami rozległ się aksamitny, niski, dźwięczny, drgający na granicy słyszalności śmiech.
– A ty co, nadal czekasz na powtórne przyjście? – Jeden z ludzi, leżących w śpiworach pod gołym niebem kilka metrów od ogniska uniósł się na łokciu. Czerwonawy blask płomieni wydobył z ciemności błysk w jego zielonych, kocich oczach. – Nie no, ja nie mogę... Powiedz temu swojemu bogu, żeby sobie lepiej sprawił zegarek, bo trochę mu schodzi. Pieczęcie pootwierane, a Baranka jakoś ani widu, ani słychu.
– Ej! - Kobieta jęknęła z wyrzutem, odwróciwszy się do leżącego. – Nie podsłuchuj. Myśleliśmy, że wszyscy śpicie.
Człowiek czupurnie podrzucił głową.
Diabeł nigdy nie śpi... – Posłał towarzyszce zadziorny uśmiech, nim z powrotem oparł głowę o zwiniętą puchową kurtkę. Kobieta zaśmiała się perliście.
– Akurat – szepnęła do siebie.
Młody mężczyzna przy ognisku poruszył się niespokojnie, jakby chciał wstać, jednak w końcu usiadł wygodniej, pochylony nisko, z łokciami opartymi o kolana.
– Możesz drwić, ile chcesz. – Wolno pokręcił głową. - Obyś nie żałował. Wszystko stanie się w swoim czasie. Nie wiem, czy za naszego życia, ale jeśli tak, to nawet ty uwierzysz. Każdy, kto zobaczy, uwierzy.
ROZDZIAŁ 1
Wybuch wcisnął mu pył w oczy. Żwir, rzucony w jego stronę gorącym podmuchem zdarł naskórek z policzka. Gruz zabębnił o kamizelkę. Odłamek betonu uderzył o jego łydkę, zrywając strup ze świeżej rany; krew znów zaczęła się sączyć przez ubłoconą, poszarpaną tkaninę. Przygryzł wargi, by nie krzyknąć. Na chwilę zrobiło się ciemno.
Nim przyszedł do siebie, rozbrzmiała druga eksplozja - słabsza, ale bliżej. Błysk go oślepił. Z basowym hukiem zmieszał się czyiś krzyk. Poczuł żelazo i sól.
Odskoczył w bok. Przez piekącą, czerwoną mgłę zobaczył, jak jeden z jego ludzi, zalany krwią i wykręcony, zmienia się w martwe ciało. Podczołgał się do zwłok. Ukryty za nimi, mógł wreszcie zdjąć człowieka z granatnikiem, zanim ten przeładował broń. Gorączkowo liczył sekundy. Zdążył w ostatniej chwili. Dopiero, gdy to zrobił dotarło do niego, że wciąż leżał na brunatnym, mokrym, ciepłym piasku.
Chciał uciekać. Czuł to każdym nerwem, każdym mięśniem. Całe jego ciało drżało, wyrywało się, by być jak najdalej od płomieni. Wiedział, że gdyby to zrobił, byłoby po nim. Wciągnął powietrze przez zęby. Próbował zepchnąć jak najgłębiej tę kotłującą się w nim panikę, by móc zebrać myśli i znów ruszyć się, czołgając i kryjąc, aż znalazł się za masywnym wrakiem prawojennego czołgu.
Względnie bezpieczny za płytami z karborundu, rozerwanymi jakąś piekielną bronią – bronią, jakiej już nikt nie umiał produkować – miał wreszcie chwilę, by zebrać myśli. Przerażony jak ptak, był o włos od zerwania się do biegu. Miał jedną szansę, by dotrzeć do niskich, gęstych, przysypanych śniegiem krzewów kosodrzewiny, wśród których mógłby odnaleźć drogę z dala od miejsca bitwy. Nie mógł jej zmarnować, ale zanim spróbował, musiał uciszyć zamęt i tętniący ból w głowie.
Skupił się na kontrolowaniu oddechu. Panika wreszcie zaczęła spływać z niego, zostawiając za sobą jedynie zimny, twardy lęk, ukryty gdzieś głęboko w nim i przyprawiający mięśnie o bolesne skurcze. Mógł wreszcie myśleć. Ręką sprawdził kieszeń na piersi. Wciąż było tam to, po co przyszli. Omiótł wzrokiem otoczenie, by sprawdzić stan grupy. Pięciu z jego ludzi wciąż walczyło, bronili swoich pozycji z rozpaczą zagonionych w pułapkę zwierząt. Wśród nich zobaczył Małego Robbie’ego. Ciemna struga krwi na jasnych, lekkich jak babie lato włosach przykuła jego wzrok, uciszyła myśli.
Poczuł zupełny spokój. Zrozumiał, co musiał zrobić.
Jednak trzeba było biec. Wyschłe koryto rzeki między nimi a szansą na życie nie było szersze, niż trzydzieści metrów, a jednak przebycie go pod gradem pocisków graniczyło z cudem. Mimo to, nie było innego wyjścia.
Zanim opuścił swoje schronienie, musiał się upewnić, że nogi go nie zawiodą. Poczekał, aż nowa fala gorąca rozleje się po jego żyłach - być może już ostatnia, nim wycieńczenie i utrata krwi odbiorą mu siły. Napiął mięśnie i wstał. Musiał teraz dać z siebie wszystko. Skupił się na bólu, promieniującym z łydki, by mieć pewność, że mu nie ulegnie. Nagle, ogień wdarł się w jego ciało. Zapadła ciemność.
*** *** ***
Obudził się zdrętwiały i zimny, pokryty potem, który śmierdział adrenaliną. Ten sam koszmar powtarzał się znowu. Ten sam lodowaty lęk zaciskał palce na jego wnętrznościach i gardle. Sören nie mógł nawet krzyczeć.
Pamiętał tylko tyle - kryjówkę za zniszczonym czołgiem, postrzał, ból w kościach i pod skórą. Mimo to, udało mu się. Nie wiedział, jak, bo nikt inny nie przeżył misji. Nikt nie mógł mu powiedzieć, co zaszło. Domyślił się, że najwyraźniej wykonał zadanie i wrócił sam do punktu zbiórki, skąd został ewakuowany.
Ocknął się w już namiocie medycznym. Tyle rozumiał, choć przez kolejne dni dryfował między przytomnością a powracającym z gorączką piekłem wspomnień, aż któregoś ranka otrząsnął się, spojrzał przytomnie i rozpoznał ludzi wokół jego łóżka. Dziesięć dni później oceniono, że był już w stanie opuścić szpital i dołączyć do swojej jednostki. Sądził, że myśl o powrocie do znanego świata pomoże mu wepchnąć na właściwy tor także własny umysł, jednak tak się nie stało. Ostatnia noc przed opuszczeniem kwater medycznych nie była spokojniejsza, niż poprzednie.
Z nadzieją, że nikt nie widział, jak długo musiał walczyć o odzyskanie kontroli nad swoim ciałem, powoli przesunął dłońmi po twarzy, usiłując pozbyć się zawrotów głowy.
Namiot wciąż spowijały ciemności, nieco rozbielone pierwszymi oznakami świtu. Nie było sensu próbować znów zasnąć. Leżąc na wznak z szeroko otwartymi oczyma, żołnierz liczył minuty do rana, jak co noc do tej pory.
W miarę, jak zbliżał się dzień, coraz jaśniejsza poświata wydobywała z mroku kolejne szczegóły konstrukcji namiotu. Poza kilkoma prześwitami okiennymi, podwójne ściany były teraz nieprzezroczyste. Warstwa odbijająca podczerwień połyskiwała lekko. Sören wiedział, że zwinięcie jej, aby wpuścić promienie słońca i zamknąć je w środku oznaczało początek każdego dnia i moment, w którym można było spokojnie wstać i zachowywać się dowolnie głośno bez prowokowania karcących spojrzeń.
Nienawidził tego porządku dnia. Przez krótki okres, jaki spędził w części szpitala przeznaczonej dla najciężej rannych przyzwyczaił się do braku rytmu dnia i nocy. Teraz, gdy był powoli wypychany ku normalności, jego organizm buntował się przeciwko powrotowi do ustalonego rygoru. Tak przynajmniej lubił sobie tłumaczyć, dlaczego wciąż nie mógł spać mimo zmęczenia, które sprawiało, że prawie cały czas miał mdłości.
Nie mogąc się doczekać technika rearanżującego ściany, Sören ostrożnie usiadł na posłaniu i rozglądnął się.
Jego nowe ubrania i sprzęt były już na miejscu. Lśniące nowością ciężkie kamasze, luźne spodnie z licznymi kieszeniami i obcisła, połyskująca koszulka oraz bielizna odcinały się od szorstkości lnu i wełny, z jakich szyło się współczesne ubrania. Zwłaszcza wzmacniana dyneema, z której wykonana była torba na ekwipunek, przyciągała wzrok. Mimo, że w dotyku była idealnie gładka, Sören nie mógł pozbyć się wrażenia, że tkano ją w kształt małych, wklęsłych ostrosłupów.
Broń i amunicja też były prawojenne. Wyróżniały się matowym wykończeniem elementów z żywic i plastików oraz migotaniem kompozytu, lekką, elegancką konstrukcją i perfekcyjnie prostymi liniami laserowo wycinanych numerów seryjnych. Nie było sposobu, by pomylić je z czymkolwiek produkowanym po wojnie, kiedy świat popadł w obłęd. Współczesne skórzane sztylpy, flauszowy szynel, sweter z surowej wełny i kusza z kołczanem stalowych bełtów wyglądały dziwnie w zestawieniu z tym zimnym, seryjnie produkowanym sprzętem.
Żołnierz powoli sięgnął po największy karabin i położył go sobie na podołku. Kolba z ciepłego w dotyku tworzywa wydawała się miękka, ale nie ustępowała pod naciskiem. Futerał wykonany był z grafenowego aerożelu, który wyglądał jak dym zastygły w twardą, lekką substancję. Jedynym współczesnym dodatkiem była mosiężna plakietka z wybitymi literami układającymi się w napis "CPT S. R. Hylander 35B2 SF BritScan ETO".
Odłożywszy broń, mężczyzna pochylił się i potarł skronie. Przeklęte obrazy wciąż powracały. Nie potrafił ani ich zrozumieć, ani całkowicie zapomnieć. Wiedział że lęk, który zatarł w jego pamięci tamtą rzeź był jedynym, co sprawiło, że jeszcze potrafił trzymać się rzeczywistości. Ilekroć zamykał oczy, miał nadzieję, że wszystko okaże się koszmarem, jednak nowy sprzęt przypominał mu, że to jednak wydarzyło się naprawdę. Potrzebował nowych ubrań, bo stary mundur musiał być podarty i zakrwawiony, a stary karabin zapewne został gdzieś na polu bitwy. Jego ciało wciąż było obolałe i osłabione. Wiedział jednak, że żaden ból nie mógł odkupić jego winy. „Jedyny ocalały” znaczyło dla niego coś zupełnie innego, niż dla sanitariuszek i lekarzy, patrzących na niego jak na bohatera. Wiedział tylko, że on przeżył, a inni zginęli. Gdy ich wspominał, nie był pewien, czy czuł żal, czy zazdrość.
Czekał w odrętwieniu, wpatrzony w gładki brezent nad swoją głową, wsłuchując się w odgłosy kwater medycznych powoli budzących się do życia. Gdy mógł już wstać, ubrał się z ociąganiem, przypiął kaburę z Berettą i zostawił resztę rzeczy w stróżówce. Wiedział, że będzie musiał po nie wrócić, dokończyć formalności i oficjalnie się wypisać, ale dyżurny lekarz znał go na tyle, że nawet nie próbował go zatrzymać. W końcu Sören wyszedł z namiotu i mógł odetchnąć świeżym, mroźnym powietrzem. Przez niemal godzinę włóczył się bez celu po obozie, obserwując inżynierów i techników zajętych sprawdzaniem stanu całej baterii czołgów i transporterów, nim w końcu udał się do namiotu dowódcy.
Grabovsky przywitał go z osobliwą mieszaniną uznania i dystansu. Sören poczuł się nieswojo. Po chwili pojął, że sprawiał to jego własny wzrost. Czuł, że nie powinien górować nad dowódcą; że powinien móc się ukryć, zgarbić, zamiast stać na baczność, dumnie wyprostowany, tak, by każdy mógł z daleka widzieć człowieka, który nie miał ani jednego powodu do dumy.
– Spocznij, kapitanie. – Pułkownik wykonał niedbały gest ręką. Hylander zmienił postawę, ale nie rozluźnił ramion.
Grabovsky zmierzył go wzrokiem z wystudiowaną sympatią.
– I jak, synu, jak się czujesz?
– Godzinę temu opuściłem kwatery medyczne.
Dowódca roześmiał się cicho.
– Racja. Zapomniałem, że nie lubisz pieprzenia. – Zdjąwszy beret, cisnął go na służący za biurko składany stolik. – Chodzi o to, ile ci zajmie powrót do formy.
– Nie wiem. Może miesiąc... – żołnierz odpowiedział z ledwie zauważalnym wzruszeniem ramion.
– Dobrze. To dobrze.
Grabovsky usiadł okrakiem na brezentowym hamaku. Kaszlnął kilka razy, nim udało mu się zapalić skręta. Nieco odprężony po pierwszym zaciągnięciu się spojrzał z ciekawością w twarz Hylandera, ale coś, co w niej zobaczył sprawiło, że odwrócił wzrok i skupił się na ogniku tlącego się w jego palcach papierosa.
– Zbieramy ochotników na coś naprawdę dużego. Byłbyś jednym z pięciu ludzi, którzy dostaną własne kompanie. Sami goście z sił specjalnych, jajca ze stali, kuśki tak wielkie, że co rano muszą zdecydować, do której cholewy sobie włożyć. Zgłosiło się koło tysiąca ludzi. Potrzebujemy znacznie mniej, więc trochę powybrzydzaliśmy.
Dowódca uniósł wzrok. Wpatrując się badawczo w swojego podkomendnego, mówił nieco głośniej:
– Pomyśl. Bravo, Charlie, Delta, Echo. Nic poza tym. No, i paru Yankee. – Na widok lekkiego drgnienia brwi Hylandera, pułkownik ze znaczącą miną pokiwał głową. – Tak, tak. Dostałbyś najlepszych, jakich ziemia nosi. Major Sören Rikard Hylander. I co, jak to brzmi?
Wraz z ostatnim zdaniem dowódca uniósł podbródek. Rzucił Sörenowi pytające, żywe spojrzenie.
Hylander pozostał obojętny.
– Tak samo, jak każde inne imię i ranga, panie pułkowniku. Co miałbym zrobić?
Grabovsky westchnął.
– Widzisz, chłopcze, jest coś, co musimy zrobić dużo szybciej, niż myśleliśmy. Mamy szansę wyrwać się z patu, ale nawet, jeśli nasza linia posuwałby się tak szybko, jak to możliwe, nadal byłoby za późno. Potrzebujemy ludzi na tyłach. Daleko wgłąb ziemi wroga.
– Po co?
– Dostaniesz wszystko na papierze, jak się zgodzisz. Rozkazy, mapy, protokoły.
Sören zorientował się, że coraz trudniej mu było się skupić. Instynktownie rozglądnął się po wnętrzu namiotu w poszukiwaniu czegoś, na czym mógłby usiąść. Czuł, że zaczynał słabnąć, robiło mu się zimno i niedobrze. Choć w jego sytuacji nie byłoby niczego niewłaściwego w poproszeniu o pozwolenie na odpoczynek, nie zrobił tego.
– To jak będzie, synu? – Ton starszego mężczyzny nadal był przyjazny, choć zaczynała w nim pobrzmiewać niecierpliwość.
– Dlaczego pan pyta? Czy to nie jest rozkaz? – Hylander spytał, patrząc na dowódcę z ukosa.
Grabovsky prychnął.
– Rozkaz, nie rozkaz... od kiedy ci to robi różnicę?
Żołnierz wyprostował się, zaciskając szczęki.
– Wiem, wiem... – Grabovsky mówił dalej beztrosko. – Nie lubisz, jak się to wyciąga, ale widzisz, właśnie dlatego utknąłeś na kapitanie i nie idziesz dalej, a mógłbyś. Trzeci na roku, same sukcesy, prowadzenie się bez zarzutu, odwaga, oddanie, osobiste zaangażowanie, bla bla bla, i przez ten jeden mały wybryk masz teraz łatkę narwańca nie do opanowania. – Dowódca spoważniał. Rozglądnął się niespokojnie po namiocie, nim podjął ciszej: – Ja widzę, że teraz się pilnujesz, ale to tak nie działa. Wcześniej też chodziłeś jak w zegarku, a potem ni z tego ni z owego wywinąłeś taki numer. Wiesz, że ja jestem zawsze za tobą, ale nikt z góry już nie uwierzy, że czegoś znowu nie wymyślisz.
– Tam byli cywile – Hylander wycedził, niemal nie poruszając ustami.
– Wiem, i oficjalnie dlatego cię oczyszczono z zarzutów, chociaż powiem ci, że chyba nawet nie wiesz, jak było blisko, żeby cię wywlekli na majdan w opasce na oczach. Gdyby nie twój ojciec i to, że razem z sędzią zawsze byli cięci na Egelanda, cholera wie, jak by się to skończyło...
Grabovsky zamilkł na chwilę. Spojrzał na podkomendnego, zmarszczył brwi i przechylił głowę. Uśmiechnął się krzywo.
– Już nie bądź takim sztywniakiem. Kto jak kto, ale ja ci tego nie mogę mieć za złe. W końcu między innymi dzięki temu wygryzłem Egelanda. Ech, żałuję, że nie widziałem jego gęby, kiedy mu powiedziałeś, że nie jesteś jego najemnikiem.
Złość i wstyd paliły skórę Sörena. Dopiero po chwili był w stanie odpowiedzieć gardłowym głosem:
– Z całym szacunkiem, jeśli mogę odmówić, to odmawiam, o ile nie powie mi pan wszystkiego teraz.
Dowódca na chwilę zamilkł, unosząc brwi. Nie dał się zbić z tropu na długo. Po chwili uśmiechnął się szeroko i wycelował w pierś Sörena wciąż tlącym się papierosem, którego nie uniósł do ust od początku rozmowy.
– I właśnie dlatego cię lubię, chłopcze – przyznał żywo. – Wiedziałem, że mi się nadasz do tej roboty.
Mierzyli się wzrokiem przez chwilę – Hylander poważny i spięty, Grabovsky z uśmiechem, który wkrótce zgasł i przerodził się w dziwny grymas, jak gdyby niepewności.
Nim przerwał milczenie, pułkownik wrzucił niedopałek do stojącego u jego stóp słoika z wodą, w której pływało już sporo petów.
– Wiesz, że wszyscy mają za pewnik, że w Dniu Bez Powrotu impuls zniszczył całą elektronikę, prawda? – Spojrzał na swoje własne, duże dłonie. – Prawojenni zdetonowali głowice w stratosferze. Impuls przeszedł, ciach, jako w niebie, tak i na ziemi, wszystko poszło w diabły. Widzisz, problem polega na tym, że to nieprawda. Piąty jeździec apokalipsy zapomniał zejść do piekła. Trochę elektroniki przetrwało. Niedużo, i dopiero jakiś czas temu w czarne rejony mogła wejść odkrywka i dało się to odgrzebać, ale jest. Nie zgadniesz, co się zachowało najlepiej.
Zawiesił głos, jakby oczekiwał na pytanie, jednak odpowiedziało mu jedynie głuche milczenie. Sören zareagował dopiero, gdy Grabovsky, mrużąc oczy, naprowadził go:
– Impuls nie dosięgnął tego, co nie było aktywne ani podpięte do sieci i znajdowało się pod ziemią, w dobrze izolowanych pomieszczeniach.
Hylander drgnął. Choć nadal nic nie mówił, dowódca najwyraźniej zauważył jego zdziwienie.
– Tak, tak – ciągnął. – Systemy naprowadzania głowic nuklearnych. Wiesz, ja wiem, że to głupota, ale czasami myślę, że może faktycznie jest jakiś bóg, który całymi dniami tylko kombinuje, jakby tu jeszcze zrobić nas w chuja. Do niedawna myśleliśmy, że nie da się z nimi skomunikować i ich przeprogramować, ale powiedzmy, że są pewne postępy. Niestety, nie my byliśmy pierwsi.
Sören był pewien, że dobrze ukrył szok, ale dowódca musiał go dostrzec. Wskazał na stos skrzyń po amunicji.
– Masz, siadaj. – Odwrócił się w hamaku, by nadal być przodem do podkomendnego. – Trudno powiedzieć, ile to potrwa. Może całe lata, a może nie. W każdym razie zaczął się wyścig. Fanty, które przyniosłeś, bardzo się przydadzą, ale to nie wystarczy. Nie ma mowy o przegranej. Tego byśmy nie przeżyli.
– Co miałbym zrobić? – Kapitan spytał niepewnym, ochrypłym głosem.
Grabovsky odchrząknął.
– Widzisz, inżynierowie, odkrywka, wywiad, techniczni... to jest jeden sposób. Zostaje jeszcze stary dobry trotyl. Jeśli możemy fizycznie zniszczyć centra kontroli wyrzutni pocisków balistycznych albo rozbroić głowice, będziemy bezpieczni.
– Zepchnęli nas na zachód tak daleko, jak jeszcze nigdy. Są w ofensywie. Jak ktokolwiek w tych warunkach mógłby choćby prześlizgnąć się na ich teren, nie mówiąc o operowaniu na tyłach wroga?
Dowódca pokręcił głową.
– Jesteśmy zdesperowani, ale nie szaleni. Synu, wiele głów lepszych niż twoja obmyślało tą strategię przez wiele dni. Lepszej nie będzie.
Hylander przygryzł wargi. Od dnia bitwy trudno mu się było skupić i zebrać myśli, wciąż o czymś zapominał, coś mu się wymykało, coś odwracało jego uwagę. Teraz zauważył, że niedopałek papierosa Grabovsky'ego nie wpadł do wody, lecz osiadł na pływających po jej powierzchni petach i nie zgasł. Widok smużki dymu unoszącej się nad słoikiem był tak hipnotyzujący, że Sören długo próbował znaleźć słowa, by wyrazić to, co go zaniepokoiło. W końcu odezwał się:
– Po co unieszkodliwiać broń, której i tak pewnie nie użyją? Przecież już nie ma czego niszczyć. Miasto sztabowe zawsze można przenieść. Ze starych baz wynieśliśmy, co się dało. Przemysłu jako takiego nie ma. W co mieliby celować?
– Broń jądrowa zawsze jest dużym zagrożeniem. Trzeba ją zniszczyć.
– Naszą też? – Hylander spojrzał na Grabovsky'ego gniewnie. Przez chwilę pułkownik starał się wytrzymać ten wzrok z nieprzeniknionym wyrazem twarzy. W końcu Sören opuścił głowę. Nachylił się i oparł łokcie o uda. W namiocie zapadła niemal całkowita cisza, gdy próbował ułożyć sobie w głowie to, co właśnie usłyszał. Wstał i znów spojrzał dowódcy w oczy.
– Właśnie straciłem piętnastu świetnych żołnierzy i dobrych ludzi. Jeśli mam poprowadzić kolejną grupę na pewną śmierć, to muszę wiedzieć, dlaczego.
– Cholera, zawsze musi być po twojemu, co? – Pułkownik mruknął pod nosem, zniechęcony. Lekko drżącymi rękoma zaczął zapalać drugi papieros, ale Hylander ponaglił go zanim mu się udało.
– Za pozwoleniem... Głowice. Dlaczego ktoś miałby je wystrzelić? Co mogliby zyskać?
Odpowiedź, która przyszła po chwili ciszy, zelektryzowała powietrze w namiocie, rozbrzmiewając pełnią swoich znaczeń.
– Lebensraum.
Hylander zmarszczył brwi.
– Tylko pomyśl. – Głos Grabovsky'ego był żywszy, choć Sören nie umiał powiedzieć, czy ożywiała go ekscytacja, czy zniecierpliwienie. – Właśnie dlatego wybuchła ostatnia wojna i właśnie dlatego ta nie może się skończyć. Ciągle jest ten sam problem. Populacja spadła do niecałego miliarda, ale nadal walczymy o miejsce do życia, czystą wodę, ziemię pod uprawy, powietrze, którym da się oddychać. Opad prawie się rozłożył, ale nawet, jak się rozłoży, nadal będzie problem, bo przyroda nieprędko się pozbiera. Ciągle coś wyskakuje, a to skażenie wód gruntowych, a to załamanie ekosystemu, a to coś spustynnieje, a to zmiana prądu morskiego, bo sobie wracają do dawnych tras po zimie nuklearnej... Wiesz przecież. Masz rację, przemysłu nie ma i nie będzie, dopóki ekosfera jest tak rozchwiana, że większość ludzi musi się zajmować rolnictwem, ale nadal jest o co się zabijać. Woda, muł i gówno, to są teraz najcenniejsze surowce. Ludzie muszą się dostosować i migrować. Teraz są ofiary, ale pewnego dnia staniemy na obu nogach i ziemia odzyska równowagę.
– Rozumiem, ale po co w tym wszystkim głowice?
– Żeby nas usunąć z tego równania.
– Nas? Czyli kogo? – Sören uniósł lekko podbródek. Był pewien, że Grabovsky'ego zaskoczy to pytanie, ale pułkownik tylko pokiwał głową z namysłem i wstał, podszedł do rozłożonego na kozłach stołu i rozwinął na nim brudną, wytartą od częstego używania mapę Eurazji.
Poza rzekami, jeziorami, górami i wąwozami ukazywała sieć czarnych, niebieskich i żółtych linii. Hylander znał ten wzór na pamięć. Stanowił on najważniejszy element każdej współczesnej mapy. Izoradiaty, czyli czarne, koncentryczne linie odchodzące od kropek niczym kręgi na wodzie wskazywały miejsca, w których promieniowanie nie opadło jeszcze do bezpiecznego poziomu. Niebieskie kreskowane plamy wyznaczały miejsca skażone metalami ciężkimi, zubożonym uranem i trytem. Kolor żółty oznaczał ślady skażenia bronią chemiczną. Niektóre rejony były wolne od tych wzorów, w innych tworzyły one gęstą sieć.
– Popatrz – Grabovsky wskazał na linię czerwonych kropek. W połączeniu z brązem, oznaczającym wysokie góry, oraz czernią, błękitem i żółcienią tworzyły niemal całkowicie ciągłą linię od morza Karskiego aż do Kaspijskiego. – Przechwyciliśmy te współrzędne jakiś czas temu, ale nie wiedzieliśmy, co mogą znaczyć, dopóki nie dowiedzieliśmy się, że żółtki biorą pod uwagę możliwość wystrzelenia głowic. Tylko pomyśl. Pewnie nadal mają te wielkie dziadostwa, które na raz przerzucają dwadzieścia, trzydzieści kilometrów piachu. Wokół pełno skażenia, potem góry, Wołga, tam już prawie jest ściana. Trzeba tylko zamknąć najszersze przejścia.
– Przecież to szaleństwo... – Hylander zaoponował niepewnie.
– A czy oni są normalni?
Sören wahał się przez chwilę. W końcu pochylił nieznacznie głowę. Grabovsky tymczasem zapalał się coraz bardziej.
– Pieprzone żółtki mają o co walczyć. – Uderzył pięścią w stół. – Wezmą sobie całe centralne równiny, czyste pastwiska i żyzną ziemię, a nas zamkną w tym pogorzelisku, między ruinami a lejami po bombach, które nadal świecą w ciemnościach. Teraz właśnie widzisz, czemu tak się zarzynali, żeby nas zepchnąć za Ural. Jeśli uderzą teraz, to po nas. Chcą, żebyśmy pozdychali na trupie Matki Europy.
Sören z powrotem opadł na skrzynkę po amunicji.
– Ale dlaczego ja? – spytał ciszej.
– Bo zrobiłeś to, co zrobiłeś, i jeszcze ci nie odwaliło. Wiesz, o co w tym wszystkim chodzi. – Dowódca wykonał szeroki gest, wskazując na skrzynki z bronią ułożone w stos przed namiotem, na krzątających się po majdanie techników i saperów. – Rozumiesz, że są sprawy ważniejsze, niż ludzie. Znam wielu gości, którzy mieliby umiejętności i jaja, ale tu trzeba czegoś więcej, i ty to masz. – Grabovsky podrapał się po nosie. – Wybieram ciebie, ale to nie jest rozkaz. Tam idą tylko ochotnicy. To ważne. To jak, zrobisz to?
Hylander bez słowa pokiwał głową.
– No, więc dobrze. – Dowódca ciężko opadł na swój hamak. – Teraz dostaniesz przepustkę, jedź do domu, wykuruj się. Pozdrów ode mnie staruszka. Wezwiemy cię, jak przyjdzie czas.