Wrzucam fragment powieści, nad którą od dłuższego czasu pracuje. Coś w rodzaju kryminału, ale niekoniecznie czystego gatunkowo. Wiem, że czasy szaleją, to zamierzony zabieg, ale muszę to dopracować. Miłego czytania! I uwaga, wulgaryzmy.
1. 5 lutego
Tej nocy nie padał śnieg. Cały zeszły tydzień był wyjątkowo bezwietrzny, bezśnieżny i słoneczny. Cały tydzień zawieszony w próżni na powierzchni martwej planety. Takie tygodnie mnie przerażają. Cały zeszły tydzień pan Albert, oglądając prognozę pogody po wieczornym dzienniku, wieszczył swojej żonie Alicji fiasko ich zbliżającego się wypadu na narty. Co gorsza, dwójka ich wnuków zaczynała wchodzić w wiek, w którym spędzenie paru dni z dziadkami przestaje być świetną zabawą. W przeddzień wyjazdu pani Alicja, jako osoba, która zawsze przekłada pragmatyczne korzyści nad przyjemność paru godzin snu więcej, postanowiła wyruszyć w drogę o szóstej rano, żeby uniknąć korków.
Wszyscy krzątali się wokół wysłużonego Volkswagena, upychając torby wypełnione rzeczami, z których połowa i tak im się nie przyda.
- Jak tylko przyjedziemy wypijemy gorącą czekoladę na drugie śniadanie i zjemy gofry, z bitą śmietaną – zaproponowała rozespanym wnukom Alicja, wpychając do bagażnika ostatnią torbę.
- Czy wy codziennie tak wcześnie wstajecie? – zapytał w odpowiedzi trzynastoletni Kamil, mocując się z pasami młodszego brata.
- Babcia tak, ja godzinę później – odparł pan Albert z uśmiechem, odpalając samochód. Kamil westchnął i założył słuchawki. Osiedle dziadków o tej porze wydawało mu się nienaturalnie ożywione. Emeryci wyruszyli już na poranne spacery do osiedlowego warzywniaka ze swoimi kuśtykającymi, grubymi pieskami. Na pewno kiedy ruszali z podjazdu jakiś staruszek w kaszkiecie naciągniętym na uszy przystanął, odwrócił się i odprowadził wzrokiem odjeżdżający samochód.
Stary Volkswagen powoli sunął przez budzące się miasto. Pan Albert musiał jak zwykle przyznać rację swojej żonie. Wylotówka była o tej porze niemal pusta.
- Widzisz, o siódmej już zaczęłyby się korki, nie dałoby się stąd wyjechać – pani Alicja chciała przypieczętować swój sukces logistyczny. Mąż tylko pokiwał szybko głową, skupiony na drodze, prawdę mówiąc powinien już zacząć ograniczać długie podróże samochodem, choć i tak spokojna jazda pozamiejską szosą nie była tak dużym wyzwaniem jak przebijanie się przez wąskie, pełne pieszych, rowerów i bezpańskich psów uliczki w centrum miasta.
Z radia sączył się przebój She lost control Joy Division. Państwo Wierzchowscy wśród znajomych uchodzili za prawdziwych melomanów, choć ich zdolność do przyswajania nowości zatrzymała się na latach 90., to i tak kolekcja płyt, gromadzona przez trzydzieści sześć lat ich wspólnego życia budziła respekt gości, którzy pewnie wpadali czasem na coś w rodzaju sernika i herbatki.
Ostatni refren piosenki obudził Bartka, młodszego z braci.
- Chce mi się siku – oznajmił kategorycznym tonem, marszcząc przy tym czoło.
- Za jakiś czas powinniśmy mieć jakąś stację – odparł spokojnie pan Albert i jednocześnie pomyślał: „Zaczyna się”.
- Ale ja chcę teraz! – krzyknął na cały głos chłopiec, na co wszyscy, oprócz brata zareagowali zaskoczeniem.
- On tak ma, mama mówi, że to za niedługo przejdzie, ale lepiej zjedźmy na pobocze, bo zacznie wariować.
- Dobrze, dobrze, już zjeżdżamy… – pan Albert w tym momencie miał już stuprocentową pewność, że w tym roku należało zostać w domu. Włączył kierunkowskaz i zjechał na pobocze. Las ciągnący się wzdłuż szosy składał się głównie z wysokich świerków i innych całorocznych iglaków. Ziemia nie była pokryta grubą warstwą śniegu. Bartek, gdy tylko samochód zatrzymał się, wyskoczył, trzaskając drzwiami i wbiegł między drzewa.
- Idę z nim! – zawołał brat, widząc oburzoną i przerażoną minę babci.
Śnieg chrupał pod butami. Słońce zaczęło wstawać dopiero kilkanaście minut temu. Niebo nad lasem było jeszcze żółto-pomarańczowe. Gdy Kamil zobaczył brata, kucającego między drzewami, jeszcze przez chwilę myślał, że wszystko jest w porządku.
- Dziadku! Chodź tu szybko!
Śnieg był w tym miejscu czerwony od krwi. Pan Albert przybiegł zły i zadyszany, widok krwi zszokował go, ale po chwili odzyskał spokój i wysapał:
- Boże święty, może to jakieś zwierzę wpadło we wnyki. Idźcie gdzieindziej.
- Co się dzieje!? – zawołała z szosy pani Alicja. Nie usłyszała odpowiedzi, bo Kamil zauważył coś jeszcze. Parę metrów dalej, między drzewami leżało nagie ciało kobiety, całe we krwi.
- Patrz tam… - wydusił z siebie chłopiec i zrobił krok do przodu, ale zatrzymał się, słysząc głos dziadka.
- Zabierz małego do samochodu! – rozkazał pan Albert.
Sam ostrożnie podszedł do ciała. Widok z bliska większość ludzi mógłby przyprawić o mdłości. Pan Albert podczas trzydziestu lat pracy w szpitalu widział w życiu wiele zmasakrowanych ciał, ofiar wypadków, pożarów, ale nic nie robiło tak wstrząsającego wrażenia jak widok ciała, które zostało skatowane. Dziewczyna miała wyrwane włosy, każdy centymetr jej skóry pokrywały siniaki albo ślady po oparzeniach. Przeszedł go zimny dreszcz. Ktoś kto to zrobił mógł jeszcze być w pobliżu. Gdzieś po lewej stronie trzasnęła gałąź. Może to był mój nieostrożny krok. Stoję kilkadziesiąt metrów dalej, za drzewami i patrzę na to wszystko, a może leżę w jej łóżku i nie mogę się podnieść. Trzasnęła gałąź. Pan Albert szybko odwrócił głowę i wytężył wzrok. Trzy sarny mignęły mu w oddali między drzewami. Odetchnął z ulgą.
Drżącą ręką wymacał tętnicę na szyi dziewczyny. Tak, nie można ukrywać tego, że kiedy sprawdzał jej puls, na pewno drżały mu ręce. Po chwili odetchnął z ulgą po raz drugi. Jeszcze żyła.
2. 11 lutego
Pan Albert nie nazywał się wcale Pan Albert. Pani Alicja nie była panią Alicją. W notatce prasowej nie pojawiła się też żadna informacja o wieku dwóch chłopców. Na pewno były tam sarny i różowy świt, plamy krwi na śniegu, a może nie było żadnej krwi i żadnych saren. W notatce prasowej nie wspomniano o szczegółach. Z samochodowego radia musiała sączyć się jakaś piosenka, równie dobrze mogło to być „She lost control”. Mroźne powietrze ścinało łzy w kącikach oczu. Pani Alicja stała przy samochodzie i zmarzniętymi palcami wybierała po raz pierwszy w życiu numer alarmowy. Pan Albert biegł przez las z rozłożoną folią termiczną, której nigdy wcześniej nie musiał użyć. Kamil siedział w samochodzie z młodszym bratem i próbował opanować jego histerię. Weronika leżała na śniegu w lesie i umierała powoli, to jest akurat pewne. Poranek był słoneczny i nie padał śnieg. W ciągu kilku sekund w pamięci powstały obrazy nie do wymazania. Takie obrazy, które będą wracać w najbardziej nieodpowiednich momentach.
Bartek, ten młodszy z chłopców, ma 22 lata, studiuje architekturę, w weekendy dorabia jako dostawca pizzy. Jego szef to skąpy gbur. Znowu opieprza go przez telefon za coś absurdalnego, coś czego właściwie nawet nie zrobił. Bartek nie dowozi pizzy na miejsce, podjeżdża skuterem pod Akademię Muzyczną po swoją dziewczynę i jadą nad rzekę. Jedzą pizzę i naśmiewają się z byłego szefa. Jest lato. Dziewczyna zdejmuje bluzkę, kładzie się na trawie i zamyka oczy. W głowie Bartka na ułamek sekundy pojawia się ten obraz. Nagie zakrwawione ciało na śniegu. Nie towarzyszy temu żadna myśl. Żadne najmniejsze ukłucie. Bartek nie pochmurnieje nagle i nie zapada w milczenie. Dziewczyna nie pyta go: „Co się stało?”. Ten obraz po prostu pojawia się w jego głowie na sekundę i znika.
Czuje się jak stary człowiek, czuję się jak pacjent na oddziale ratunkowym zagipsowany od stóp po szyję albo jak nieruchomy punkt. Sufit dalej wisi nade mną, ale jest już coraz niżej. Poruszę się, gdy poczuję zapach starej farby i tynku. Nie mogę zasnąć w jej płaszczu. Śmierdzi kościołem. Tym dziwnym kadzidłowo-pleśniowym zapachem, który nie wiadomo skąd się bierze. Poszłam na jej pogrzeb w jej czarnym płaszczu. Zostanę tu najwyżej miesiąc. Za miesiąc znowu będę nerwowo obgryzać paznokcie. Kombinować, obmyślać plany, spisywać niekończące się listy rzeczy do zrobienia.
Zrobię nowy film, i to będzie taki film, w którym słyszy się myśli głównego bohatera, a myśli innych postaci trzeba odczytywać z wyrazów ich twarzy i słów, których wypowiadają za dużo albo za mało. Czasem wcale się nie odzywają, a czasem mówią tyle ile trzeba, ale to się nie zdarza. Czasem też nie widzi się nawet ich twarzy. Tylko się je pamięta albo po prostu schowane są w ciemności. Ktoś o nich mówi w enigmatycznych słowach i to musi wystarczyć. Będzie jak w kryminałach czyli pięknie. Wszystko się wyjaśni. Po nitce do kłębkach. Do dobrego zakończenia. Do wyjaśnienia wszystkich niejasnych wątków.
Słyszę dzwonek do drzwi i sufit przestaje spadać. Odczekuję chwilę, nie ruszając się z miejsca. Znowu dzwonek do drzwi. Wstaję z łóżka, przechodzę przez mieszkanie. Biały owczarek obserwuje mnie ze swojej bazy pod drzwiami. Czynności, które rejestruję redukują się do najważniejszych punktów, zaglądam przez wizjer, choć zwykle tego nie robię. Przed drzwiami stoi starsza pani w beżowym sweterku. Lux podnosi głowę ze swojego legowiska, on na pewno wie, co zrobić, otworzyć czy nie. Macha ogonem. Otwieram.
- Oo, dzień dobry, ja jestem właścicielką mieszkania i sąsiadką Weroniczki, naszej biednej świętej pamięci – wyrzuca z siebie jednym tchem i od razu badawczym spojrzeniem obrzuca mieszkanie.
- Dzień dobry.
- Widziałam panią dziś na pogrzebie, mogę wejść? Amelia Potoczek – podaje mi rękę, ściskam ją i przechodzi mnie dreszcz, jest zimna jak lód.
- Tak, tak, proszę – dopiero kiedy przepuszczam ją w drzwiach, widzę, że ma ze sobą tekturowe pudełko zaklejone czarną taśmą, które odkłada na komodę w przedpokoju. Przechodzi do kuchennej wysepki wydzielonej z otwartej przestrzeni dziennego pokoju, dalej uważnie lustrując mieszkanie i moją osobę. Zaczynam myśleć, czy zrobiłam coś, co mogłoby ją zaniepokoić. Nie zdążyłam niczego przestawić ani w ogóle naznaczyć swoją obecnością. Zabrałam tylko plecak z laptopem i najpotrzebniejszymi rzeczami, który leżał teraz na kanapie. Wielki stół i wszystkie wolne przestrzenie na szafkach i pod ścianami wypełniały zaschnięte farby, pędzle, pocięte tkaniny, rysunki i obrazy. Weronika malowała swoje koszmary. W wielu pojawiał się Lux w otoczeniu małych dziewczynek bez twarzy, organów bez reszty ciała, wesołych miasteczek, bagien, gabinetów dentystycznych. Żółte światło popołudnia zalewające mieszkanie sprawiało, że wydawały się niezręczne, zagubione, jakby nie mogły powstać w tym słonecznym mieszkaniu.
Pani Potoczek otwarła jedną z kuchennych szafek i wyjęła z niej pudełko z herbatą. Lux dalej leżał przy drzwiach, nie okazując zainteresowania gościem.
- Taka tragedia, to była taka miła dziewczyna – westchnęła, nalewając wodę do czajnika.
- Pani ją dobrze znała? – zapytałam, siadając przy stole.
- Bardzo dobrze, pomagała mi, zakupy zrobić, okna wymyć, zostawiała u mnie czasem pieska – biały owczarek Weroniki na dźwięk swojego imienia podniósł głowę – bardzo była dobra, tylko te rysunki takie mroczne, ech…
Siadła obok mnie, kładąc między wyrwanymi ze szkicownika kartkami dwa kubki z herbatą.
- Pani jest tą jej przyjaciółką, tak? Pani się teraz wszystkim zajmie? – pokiwałam głową. Popijałam herbatę, parząc sobie usta. Pani Amelia mówiła dalej – dużo mi o pani opowiadała. Chyba z panią była najbliżej, chociaż miała tu tylu znajomych – staruszka zamilkła i dodała po chwili - ja myślę, że to któryś z tych jej kolegów jej to zrobił.
- Jakich kolegów? – zapytałam, wbijając w nią wzrok.
- Ja nie chcę nikogo oskarżać, ale do niej tu różni przychodzili. Zresztą już wszystko opowiedziałam policji...
- Ona nie chciała powiedzieć w szpitalu, kto jej to zrobił albo nie wiedziała. Kiedy odzyskała na kilka godzin przytomność była pewna, że przeżyje, tak mi powiedzieli – odłożyłam pusty kubek i wlepiłam spojrzenie w panią Amelię, która wyraźnie posmutniała po moich słowach. Pokręciła głową, jakby miała za chwilę ciężko westchnąć: „ O boże, boże”, jak to miała w zwyczaju moja matka.
- Tak jak mówię. Wszystko powiedziałam policji, ale coś zostawiłam dla pani. – teatralnie zniżyła głos, jakby bała się, że ktoś nas podsłucha.
– Jakiś czas temu przyszła do mnie i powiedziała, że wyjeżdża i chce u mnie coś zostawić – spojrzałam na paczkę, która leżała na komodzie, pani Amelia pokiwała głową i mówiła dalej – mówiła, że są tam „bardzo ważne rzeczy” i woli zostawić je u mnie. Zdziwiłam się, ale wzięłam.
- A mówiła dokąd wyjeżdża? Na jak długo? – zimny dreszcz przebiegł mi pod plecach. Może Weronika miała z kimś wyjechać? Może uciekała?
- Tak, tak, mówiła że jedzie malować fiordy w Norwegii. Może to nie ma nic wspólnego z tym wszystkim? – zapytała, chcąc sama siebie uspokoić. Pani Amelia na pewno nie jest osobą, która chce pakować się w jakieś kryminalne afery.
- Może to zbieg okoliczności – odpowiedziałam, starając się zabrzmieć uspokajająco – Dlaczego nie przekazała pani tego od razu policji? – Pani Amelia zamyśliła się.
- Może trzeba pokazywać, może nie. Weroniczka miała swoje tajemnice jak każdy – stwierdziła i wstała od stołu, żeby pogłaskać Luxa, który dalej nie opuszczał swojego legowiska - dobrze, to w takim razie już pani nie przeszkadzam. Gdyby coś było potrzebne, to jestem pod siódemką – wychodząc rzuciła jeszcze okiem na mieszkanie – Ech, trzeba będzie komuś wynająć. Ale co z tymi wszystkimi rzeczami?
- Nie mam pojęcia na razie – odpowiedziałam cicho.
- Do końca miesiąca jest zapłacone już, może tu pani zostać, a potem pomyślimy. Do widzenia – jak tylko wyszła, przytknęłam oko do wizjera. Podeszła do drzwi naprzeciwko, rzeczywiście z numerem siedem, dotknęła klamki, ale rozmyśliła się i zaczęła wspinać się schodami na wyższe piętro.
Paczka na komodzie wygląda niewinnie. Ciasno owinięta czarną taśmą zawiera pewnie coś, czego pani Amelia nawet nie chciałaby zobaczyć. Jakieś takie mroczne obrazy. Nieostrożnie rozcięłam paczkę małym kuchennym nożem, jakbym spodziewała się, że duża paczka zawiera tylko pierwszy okruszek tej drogi z okruszków, którą przecież zawsze zostawia sprawcy. Okruszek po okruszku, do celu. W środku były tylko zdjęcia. Większość została zrobiona polaroidem. Zdjęcia na samej górze miały najwcześniejsze daty. Zrobiono je 26 stycznia. Piłam wtedy wino na festiwalu filmowym za granicą. Weronikę znaleziono piątego lutego przy wylotówce z miasta. Jej ciało było zmasakrowane. Umarła w szpitalu szóstego lutego. Dziś mamy jedenasty, siedzę w jej mieszkaniu i przeglądam zdjęcia.
Na kilku z nich jest Weronika. Na jednym ma związane w przegubach uda i dwóch mężczyzn polewa jej piersi rozgrzanym woskiem, na drugim ze związanymi z tyłu rękami ssie porządnie zbudowanemu facetowi w średnim wieku, na innym całuje się z krągłą, młodziutką dziewczyną z burzą blond loków. Ostatnie zdjęcie powoduje u mnie dziwne ukłucie, które na pewno nie jest ukłuciem zazdrości, ale to dziwne ukłucie w okolicach żołądka. Odkładam zdjęcia. Siadam na parapecie i zapalam papierosa. Ludzie wracający z warzywniaka, z selerem na zupę w siatce.
Mówiła mi, że też z tym skończyła, zarzekała się, że już od dwóch lat tego nie robi, że przestało ją to bawić, a poza tym, kiedy ja przestałam, całkowicie straciło to sens. Wiedziała, że mimo wszystko dalej nie zmieniłam poglądów, i nie widzę w orgiach BDSM niczego złego, więc dlaczego kłamała?
Wróciłam do zdjęć z pudełka. Jeden z mężczyzn wydał mi się znajomy. To było odległe wrażenie, nie z tego okresu w moim życiu, kiedy sama brałam udział w takich spotkaniach. Spotkałam go jeszcze wcześniej. Na pewno nigdy go nie poznałam, ale gdzieś go widziałam. Łysy, średnio przystojny. Może to nieistotne.
Tej zabawie zawsze towarzyszył jakiś rodzaj niebezpieczeństwa. Umawianie się z anonimowymi facetami z portali dla miłośników pejczy i rażenia prądem na randki w parkach z definicji jest ryzykowne, ale każdy kto wystarczająco długo był „w klimacie” wierzył, że inni kierują się jednak jakimiś zasadami. Właściwie tak samo jak w każdej innej społeczności. Istnieją normy, które trzeba przestrzegać. Nie można przekraczać granicy.
Większość z tych mężczyzn była dokładnie taka jak ci ze zdjęć Weroniki. Mili panowie w średnim wieku, z brzuszkami i zarostem ogolonym na specjalną okazję, z niczego nieświadomymi żonami, które od lat codziennie przygotowują im do pracy kanapki z szynką i serem, jeżdżący od dwudziestu lat tą samą Skodą. Piszący pod stołem na rodzinnym obiedzie sprośne sms-y do swoich suczek z internetu.
Ewentualnie szaleni, samotni biznesmani, skaczący na bungee miłośnicy adrenaliny, lubiący sikać na swoje partnerki. To były dwa najczęściej spotykane typy.
(Zrzut pamięci)
Zakładam konto na portalu dla zboków. Umawiam się z jakimś czterdziestoletnim łysym mięśniakiem. Właściwie nie pamiętam już jego twarzy. Tylko to, że miał wielkie dłonie. Kładka nad rzeką, gdzie zakochani przypinają kłódki, w nocy podświetlona na różowo i fioletowo. Strasznie pretensjonalne miejsce, mówię mu o tym. Gryzie mi się to estetycznie. To miejsce jest jakieś nieadekwatne do sytuacji, w której chodzi o seks analny i rażenie prądem. Mówi mi, że przypominam mu Amelię z tego filmu. Upewnia się, że mam skończone osiemnaście lat. Kłamię, że tak. Masturbuję się w jego samochodzie, on dotyka moich piersi. Mam orgazm. Mówi mi, że mu stanął. Bierze moją rękę i kładzie na swoim kroczu. To jakbym dotykała wielkiego guza, chorego miejsca rozpalonego gorączką. Rozpierający niebieskie jeansy guz. Wysyłam mu zdjęcie swoich stóp zrobione w łazience w szkole. Nie widzimy się już potem. Umawiam się z nim, a potem milczę. Idę powłóczyć się po mieście. Nie mam odwagi. Potem idzie mi coraz lepiej.
W pewnym momencie obie straciłyśmy instynkt samozachowawczy. To było coś w rodzaju uzależnienia. Dostęp do przeżyć, których nie da się z niczym porównać, niczym zastąpić. Utrata kontroli i strach, bycie poza swoim ciałem. Inni brali narkotyki a my tak sprawdzałyśmy granicę wytrzymałości naszych ciał i umysłów, bo o to w tym chodziło. O balansowanie na granicy. Gdzie kończy się maksimum przyjemności, a zaczyna najgorsze upodlenie. Pierwsze ślady zepsucia. Próba przekroczenia siebie, zintegrowania osobowości na wyższym poziomie bez możliwości powrotu. Nieprzepracowane problemy z dzieciństwa powracające w formach nieprzemyślanych, autodestrukcyjnych zachowań.
Zdjęcia zostały zrobione kilka dni przed jej zniknięciem. Zawartość pudełka świadczyła o tym, że Weronika już od roku dokumentowała orgie. Zestawów zdjęć było dokładnie czternaście, z okresu mniej więcej dziesięciu ostatnich miesięcy. Na zdjęciach z kilku poprzednich spotkań rozpoznałam Słonecznego, naszego wspólnego znajomego ze starych czasów, który wprowadził nas do tego towarzystwa zboczeńców. Oprócz tego trzech innych mężczyzn, z którymi spotkałam się raz albo dwa. Co z resztą? Zamknęli pejcze w szafach na strychu? Gdybyśmy spotkali się przypadkowo na ulicy tego miasta, każde odwróciłoby wzrok w inną stronę.
Na samym dnie były też zdjęcia o innym charakterze zrobione prawdopodobnie lustrzanką z dobrym zoomem. Znowu usiadłam na parapecie. Weronika fotografowała okna kamienicy naprzeciwko. Zdjęcia były niepokojące, ale nie w jednoznaczny sposób. Te zrobione w dzień przedstawiały głównie trzech mężczyzn w średnim wieku, w eleganckich koszulach albo marynarkach, jeden z nich był łysy. Mężczyźni powtarzali się w różnych konfiguracjach na zdjęciach z różnych kondygnacji kamienicy. Zerknęłam przez okno. Cały budynek wydawał się opuszczony. Elewacja była brudna, okna miały stare drewniane ramy, gdzieniegdzie ze ścian wystawały nieużywane kable. Na wszystkich zdjęciach mężczyźni ustawieni byli profilem, oprócz jednego. Na jednej z fotografii najniższy z nich, ten łysy, patrzył prosto w obiektyw aparatu. Weronika została przyłapana na podglądaniu. Nocne zdjęcia przedstawiały tylko zasłonięte okna świecące słabym światłem. Nie było na nich wydrukowanych dat. Właściwie nie było w nich nic specjalnego. Obie prowadziłyśmy taki podglądacki cykl w miejscach, w których mieszkałyśmy. Może Weronika wcale nie wpadła na trop jakiejś kryminalnej afery, co od razu zaczęła podsuwać mi wyobraźnia. Ale w takim razie, dlaczego ukryła akurat te zdjęcia? Może obawiała się, że w czasie jej nieobecności ktoś mógłby włamać się do mieszkania i znaleźć zdjęcia, a może po prostu zaprosiła tu kogoś na czas swojej nieobecności i nie chciała, żeby przypadkowo je zobaczył? Możliwe, że wcale nie są ze sobą powiązane.
Okna kamienicy naprzeciwko dalej były puste. Zsunęłam się z parapetu i sięgnęłam po telefon leżący na stole. Muszę zadzwonić do Karoliny.
- Cześć – ton jej głosu zdradzał, że domyśla się, dlaczego dzwonię. Nie znała Weroniki osobiście, ale wiedziała, że jest moją przyjaciółką.
- Dawno się nie widziałyśmy, na pewno słyszałaś o tym, co się stało...
- Straszna sprawa – weszła mi w słowo – chcesz się spotkać?
- Ale wiesz, dlaczego dzwonię? To była moja przyjaciółka. Właściwie nic nie chcieli mi powiedzieć…
- Rozumiem, ale nie mogę ci pomóc. Nie chcemy żeby wszystko wyciekło do mediów.
- Przecież ja nie polecę z tym do gazet! Chcę po prostu wiedzieć. Nie zamierzam też bawić się w jakieś własne śledztwa – skłamałam – To po prostu dla mnie bardzo ważne…
- Jestem na aplikacji w prokuraturze. Mogę za to wylecieć.
- Rozumiem, że nie chcesz ryzykować. Nie będę cię do niczego nakłaniać, ale daj mi znać, co da się zrobić.
Zamilkła na chwilę i przez chwilę pomyślałam, że się rozłączyła.
- Dobra, a co chcesz zobaczyć? – w końcu zapytała z niechęcią.
- Właściwie to wszystko, co macie. Całą dokumentację, zeznania świadków, zdjęcia z sekcji, z miejsca, w którym ją znaleziono, wszystko, co macie.
- Dam ci znać, co mogę zrobić, cześć – odpowiedziała i rozłączyła się. Odłożyłam telefon. Karolina nie była nigdy typem osoby, która robi cokolwiek bezinteresownie, a jeśli już robi, to ostentacyjnie demonstruje, że jest to z jej strony wyjątkowym aktem łaski.
Zdałam sobie sprawę z tego, że dalej mam na sobie czarny płaszcz Weroniki. Jeszcze pachniał jej perfumami. Poszłam na jej pogrzeb w jej własnym płaszczu. Tak chyba nie powinno się robić. Dlaczego właściwie nic nie zabrałam z Warszawy? Głupie decyzje, podejmowane szybko i bez zastanowienia. Między innymi to nas łączyło. Niedopatrzenia, rozproszenia, które często kończyły się jakimś małym pożarem w sypialni, zagubionymi dokumentami, zniszczonym obrazem, niedogonionym ostatnim pociągiem.
(Zrzut pamięci)
- Jesteśmy jak muchy owocówki – powiedziała kiedyś, chyba latem, kiedy umierałyśmy z gorąca w jej kuchni nad kieliszkami jakiegoś taniego, białego wina.
- Dlaczego? – zapytałam, choć wiedziałam, że czeka mnie jakaś poetycka, mniej lub bardziej trafiona metafora.
- Wszystko chciałybyśmy mieć na już. Nie umiemy na nic cierpliwie czekać. Jakbyśmy myślały, że życie trwa tylko dwadzieścia cztery godziny – wtedy się zaśmiałam.
Zdjęłam płaszcz i odłożyłam go do drewnianej szafy, na drzwiach której sama wycięła kwiatowe wzory. Wszystko w tym mieszkaniu było przesycone nią. Przywiązywała się do miejsc. Gromadziła wokół siebie mnóstwo rzeczy, wszystko ozdabiała, zmieniała. Ja nigdy nie miałam takiej potrzeby. W moim mieszkaniu, które wynajmuję od czterech lat, dalej stoi na parapecie jakaś uschnięta roślina, którą zostawili poprzedni lokatorzy.
Lux podniósł głowę na dźwięk przychodzącego smsa. Ten pies już nigdy chyba nie ruszy się ze swojego legowiska. Zresztą kto się nim zajmował przez ostatnie dni? Może pani Amelia? Na pewno ma swoje zapasowe klucze do tego mieszkania.
Sms od Karoliny:
Przyjdź dzisiaj o 19:00 do Ambasady.
Szybko odpowiedziałam. Może spodobała jej się ta konspiracja. Ktoś kiedyś powiedział mi, że z Karoliną można konie kraść, był pijany i tylko zaśmiałam się złośliwie.
Założyłam swoją skórzaną kurtkę z kożuchem, po chwili zastanowienia schowałam zdjęcia do torby. Pies i tak nie ruszy się z miejsca, więc najlepiej będzie zostawić go w spokoju.
Wychodząc z mieszkania, pomyślałam, że zapytam panią Amelię o opuszczoną kamienicę. Zadzwoniłam pod siódemkę, nikt nie podchodził do drzwi, więc jeszcze raz nacisnęłam dzwonek. Zerknęłam na schody prowadzące na górę.
- Pani tu zostaje? – usłyszałam nagle za plecami chrapliwy głos. Odwróciłam się gwałtownie. Z mieszkania obok wyglądał staruszek po tracheotomii, przez jego nogi w skórzanych kapciach mały, czarny piesek-ochydek usiłował przecisnąć się na korytarz.
- Przepraszam, może pan powtórzyć?
- Pytam, czy pani będzie wynajmować teraz to mieszkanie?
- Możliwe – odpowiedziałam wymijająco – a mogę zapytać, ile tu jest jeszcze pięter? – wskazałam głową na klatkę schodową.
- To jest ostatnie, na górze jest tylko strych – odpowiedział i przyblokował nogą wyrywającego się pieska – ale jak pani chce wynajmować, to niech pani lepiej dzwoni do syna pani Potoczek.
- Dlaczego?
- Ona ma Alzheimera, wszystko jej się już miesza. Ta, co tu mieszkała wcześniej to była latawica, to się doczekała – dodał jeszcze po chwili. Zacisnęłam zęby i nacisnęłam przycisk wzywający windę.
- Do widzenia – rzuciłam sucho i szybko wcisnęłam się do staroświeckiej windy z drewnianymi drzwiczkami. Zjechałam na dół i wyszłam na spokojną, boczną ulicę.
Okno kamienicy naprzeciwko ziały szarością, jakby w środku całą przestrzeń wypełniał zawieszony między ścianami kurz. Przeszłam na drugą stronę. Lista lokatorów była niekompletna i stara jak cały budynek, teraz zauważyłam, że na drzwiach ktoś sprejami graffiti namalował jakieś symbole, przypominające dwie celtyckie runy.
Zadzwoniłam pod pierwszy numer. Nikt się nie zgłosił. Dopiero pod ostatnim numerem ktoś podniósł słuchawkę.
- Dzień dobry, poczta! – zawołałam, używając swojego wypróbowanego sposobu na wchodzenie do miejsc, w których nikt na mnie nie czeka. Drzwi nie otworzyły się, ale ktoś rzeczywiście był na górze i teraz w głośniku domofonu słyszałam jego oddech. Miarowy i ciężki.
Kolejny raz tego dnia poczułam zimny dreszcz i pot na karku.
- Halo? – zapytałam, starając się, żeby mój głos brzmiał pewnie. Odpowiedział mi tylko ten sam oddech i inny zniekształcony przez stary domofon dźwięk, który był brzmiał dla mnie tylko jak nie dające się zidentyfikować buczenie. Przeszłam na drugą stronę ulicy i zadarłam głowę do góry. W kamienicy Weroniki hałaśliwie otworzyło się okno. Zadarłam głowę do góry. Jakaś szalona sąsiadka zaczęła trzepać kołdrę na parapecie, jakby chciała ją wyrzucić na ulicę jak bombę. Wykrzykiwała przy tym jakiś nieskładny monolog.
- Wujek palił całe życie i umarł na raka! Miał 46 lat! Macie krzywe gęby… Stare kurwy… Śmierdzi tu wszystko… Duszę się przez was! – Wytrzepała jeszcze poduszkę, powąchała ją i zamknęła okno. Chwilę później w mieszkaniu zgasło światło.
Z kamienicy naprzeciwko zwisały luźne kable. Jedno okno było wybite. Gołębie zrobiły sobie tam gniazdo między szybami. Okna na ostatnim piętrze nie były zasłonięte, ale tak samo puste jak wszystkie inne nie zdradzały śladu czyjejś obecności. Zaczął zapadać zmrok, a w żadnym z nich nie zapalało się i nie gasło.
3. Gabinet w Wydziale Kultury.
Przestronny gabinet w urzędzie miasta. Na ścianach obrazy. Jelenie na rykowisku, zachód słońca. Dywan w orientalne wzory, który przyprawia sprzątaczki o ból głowy. Kilka oszklonych szaf i regałów. Siedzi przy ciężkim, zdobionym biurku z okrągłymi gałkami przy szufladach. Nazywa się Daniel. Jest łysy i średnio przystojny, ubrany w szary garnitur. Wyjmuje kilka tabletek z pomarańczowej fiolki i popija je szklanką wody. Rozlewa trochę na biurko i nerwowo zaczyna to ścierać rękawem koszuli. Otwierają się drzwi gabinetu. Wchodzi prokurator Remigiusz Huk. Siwiejący, z brodą, o dobrotliwym wyrazie twarzy. Daniel chowa mokry mankiet koszuli w rękawie marynarki.
- Nie zapukałem, wybacz – usprawiedliwia się prokurator. Robi to z poczucia wina, widząc zdenerwowanie Daniela. Zwykle nawet się nie usprawiedliwia, po prostu nie ma w zwyczaju pukać. Pukanie to strata czasu, jeśli ktoś ma coś do ukrycia, powinien zamknąć drzwi na klucz, a nie wierzyć w dobre maniery.
- Prokurator nie musi pukać – Daniel żartuje. Jest zdenerwowany i nie udaje mu się tego ukryć. Prokurator uśmiecha się dobrotliwie i siada naprzeciwko Daniela.
- Przyszedłem służbowo. Musimy cię znowu wezwać na przesłuchanie.
- Czy tym razem mogę po prostu sam do was przyjść? – Daniel wstaje od biurka i podchodzi do okna.
- Tak. Nie jesteś już podejrzany. Chodzi o uzupełnienie zeznań. Okręgowy chciał mieć winnego, stąd ten cały cyrk.
- Sąsiedzi i koledzy w pracy myślą, że jestem jakimś seryjnym mordercą… Moja żona myśli, że miałem romans.
- Bo miałeś.
- Tak, miałem! – Daniel podnosi głos, ale po chwili dodaje spokojnie. - Ale z tym wszystkim nie mam nic wspólnego
- Przyjdź jutro rano – Prokurator wstaje z krzesła i kieruje się do wyjścia. Daniel nie odpowiada. Dalej stoi przy oknie. Obserwuje ulicę, czeka aż prokurator wyjdzie z budynku. Tramwaje trąbią nerwowo na wlekących się turystów. Jakiś bezdomny wyłudza papierosy od ubranych w krótkie spódniczki studentek. Krótkie spódniczki. Huk pojawia się w zasięgu wzroku. Zaparkował swojego Volkswagena po drugiej stronie ulicy. Wymienia kilka zdań ze strażnikami miejskimi, którzy zabierali się już do zakładania blokady na koła. Daniel siada przy biurku. Chowa twarz w dłoniach i zastyga w tej pozycji.
4. Słoneczny
Daniel jest ważnym elementem układanki. Daniel siedzący w gabinecie. Zamknięty w swojej pomarańczowej fiolce. Jadąc tramwajem układam zeznania, które pójdę jutro złożyć. Staruszka, podobno z Alzheimerem, wręczająca mi pudełko z właściwie nic nie mówiącymi zdjęciami okien kamienicy z naprzeciwka, oddech w głośniku domofonu.
Miasto, w którym się wychowujesz jest jak ludzie, których znasz od dzieciństwa. Mogą kompletnie zmienić swój wygląd, ale dalej pozostają tacy sami. Wiesz, że to oni, wiesz, że tak naprawdę wcale się nie zmienili. Z rogu Placu Inwalidów zniknęła uliczna kwiaciarka i sklep ze sprzętem medycznym, a w jego miejscu wyrosła kolejna kawiarnia. Tramwaj sunął szybko po odremontowanym torowisku, otwarto park, który od lat straszył, szczelnie odgrodzony aluminiowym murem. Może nigdy stąd nie wyjechałam.
Wysiadłam pod teatrem. Niebo było jeszcze ciemno-granatowe ale powietrze w okolicach rynku, przesycone zapachem papierosów i kebabu, zaczynało już gęstnieć od wieczornej mgły i smogu. Zdobione, mosiężne latarnie świeciły mdłym światłem. Ludzie wyłaniali się z mgły i znikali w niej, goniąc odjeżdżające tramwaje.
Nagła chęć ucieczki. Na chodniku pod jakąś meliniarską knajpą, kilka metrów dalej stał Słoneczny, z dziewczyną. Rozmawiali o czymś, gwałtownie gestykulując. Słoneczny odwraca się od niej, żeby zapalić papierosa. Zauważył mnie, nie ma czasu na ucieczkę.
- Mery Malinowska! – zawołał i ruszył w moją stronę, zostawiając towarzyszkę, bardzo chudą nastolatkę, z mocnym makijażem, w krótkiej spódniczce niedopasowanej do pogody a tym bardziej do ciężkiej, skórzanej, brązowej kurtki. Dziewczyna poszła za nim, dość niechętnie. Chyba przerwałam im jakąś poważną rozmowę. Słoneczny uścisnął mnie i ucałował w policzek.
Słoneczny to człowiek, który od lat stara się być charyzmatyczną duszą towarzystwa, pisarzem buntownikiem w stylu bitników. Kalka kalki. Jest bardzo przystojny, ale w ten wyważony sposób, który da się znieść, nie mając ciągle pochłaniającego wrażenia, że ma się do czynienia z ideałem. Przystojny na tyle, że patrzenie na jego twarz sprawia przyjemność. Podejrzewam, że dalej czyta w knajpach fragmenty swojej jedynej, dalej niewydanej, dziewięćset stronnicowej powieści, będącej właściwie niegramatycznym zapisem wszystkich anegdot z jego życia, którą stworzył, siedząc przez trzy miesiące w areszcie śledczym.
- To Mery, moja przyjaciółka – przedstawił mnie dziewczynie, która nie wydała się tym zainteresowana. Nowa kochanka, ich wielka miłość polegająca na ruchaniu jej w dupę, bo prezerwatywy są przecież takie drogie, trwa już od miesiąca. Pewnie uczennica liceum plastycznego, która przed chwilą groziła mu, że popełni jutro samobójstwo, jeśli nie pójdzie z nią na imprezę w internacie.
- Jak się trzymasz? – zapytał, teatralnie zmieniając ton.
- Nie wiem. Jestem wkurwiona – odpowiedziałam zgodnie z prawdą. Już go dziś widziałam. Na pogrzebie Weroniki i na zdjęciach z tekturowego pudełka.
- Może się spotkamy jakoś na dniach? Zostajesz na trochę? – zapytał, widząc zniecierpliwione spojrzenie nastolatki. Zastanowiłam się przez chwilę, oceniając przydatność tego przypadkowe spotkania i ostrożnie zaczęłam mówić:
- Na kilka dni może. Właściwie mam sprawę, bo znalazłam zdjęcia… – Przez chwilę nie wiedział, o czym mówię – zdjęcia dość prywatne, które nie wiem, czy mogę przekazać policji…
- O fuck, lepiej tego nie rób. To znaczy wiesz, tam nie przychodzą jacyś bandyci, to są normalni ludzie, ale większość to ukrywa. Taki jeden gość na przykład jest katechetą, uczy religii w podstawówce. Ludziom czasem odpierdala, kiedy wali się ich światek.
- No właśnie... Zrobiła te zdjęcia 26 stycznia, właściwie tydzień przed zniknięciem – Słoneczny słuchał mnie z badawczym spojrzeniem, po czym zareagował na moje słowa z typową dla siebie przesadą.
- Mnie nie było wtedy w mieście! Widzisz mnie na tych zdjęciach? Nie ma mnie na nich, nie wiem, co się wtedy działo – wyrzucił z siebie jednym tchem.
- To jest twoje alibi? Jesteś podejrzany? – zapytałam, bardziej w tonie zwykłej złośliwości niż poważnego oskarżenia.
- O co podejrzany!? – Nastolatka, do tej pory niezainteresowana naszą rozmową, uruchomiła się dość agresywnie jak na tak drobną osóbkę.
- Nie, kurwa, o co ci chodzi. To znaczy formalnie pewnie tak, przesłuchiwali mnie. Ja zawsze jestem podejrzany…
- No tak, siedziałeś w końcu w areszcie za usiłowanie zabójstwa swojej byłej dziewczyny… - weszłam mu w słowo i było to o jedno zdanie za dużo dla Nastolatki.
- Co? Ona mówi prawdę? – wytrzeszczyła oczy w domagającym się wyjaśnień zdumieniu.
- Nie, to znaczy tak. Trzy miesiące, wypuścili mnie, nie mam nawet wyroku, to znaczy mam, ale w zawieszeniu. To była pomyłka! Przyszedłem do niej z nożem, ale nic nikomu się nie stało. A poza tym nikt nie widział żadnego noża! – Słoneczny tłumaczy się pokrętnie, chociaż widzę, że wcale nie zależy mu na wyjaśnieniu tego nieporozumienia.
- Spierdalaj! Słyszysz? Mój ojciec ma rację. Spierdalaj! - wykrzyczała do niego i wycofała się do kawiarni, licząc na to, że za nią pójdzie.
- To oddaj kurtkę! – zawołał za nią. Spróbowała trzasnąć drzwiami, żeby przypieczętować swoje „spierdalaj”, ale mechanizm blokujący udaremnił jej to spektakularne zakończenie.
- Widzisz co zrobiłaś… - Słoneczny zwrócił się do mnie i wyciągnął z kieszeni płaszcza paczkę papierosów.
- Straszna szkoda. To coś poważnego?
- Oczywiście, że nie – odparł niewyraźnie, wyciągając zębami papierosa z paczki. Odpalił go i dodał po chwili - Ale słuchaj, ja nie mam z tym nic wspólnego.
- Wiem… Ty jesteś frajerem, a nie mordercą psychopatą. Ale możesz wiedzieć, kto to zrobił.
- Tak jasne i go kryję – wypuścił dym z płuc i przeczesał nerwowo jasne włosy, wprawiając je w jeszcze większy nieład. Kalka kalki kalki.
- Albo MÓGŁ zrobić. Mógłby zrobić – Wyciągnęłam zdjęcia z kieszeni kożucha. - Nie było cię tam, ale ty ich wszystkich znasz.
- Ty też ich przecież znasz.
- To było dawno temu… - Zmieszana wcisnęłam mu do ręki plik zdjęć. Gdyby on nie zawołał, minęłabym go na ulicy, odwracając wzrok.
- To jest Bruno. Barman z Red Velvet – wskazał na młodego, umięśnionego brodacza z długimi włosami spiętymi z tyłu głowy.
- I co dalej?
- Wiem tylko tyle, że go olała, a on jest upierdliwy… Chcesz się bawić w śledztwo? – oddał mi zdjęcia, trochę zirytowany.
- Powiedziałeś to policji?
- Nie. Nie pytali mnie o wszystkich kolesi, z którymi nie chciała pójść na spacer… A ja nie mówię niepytany. Pożyczysz mi sto złotych? – zapytał nagle i wbił wzrok w zapalniczkę, którą trzymał dalej w dłoni. Wyciągnęłam z kieszeni pomięty banknot. Był trochę zdziwiony. Noszę pieniądze i dokumenty luzem w kieszeniach, nigdy nie miałam portfela.
- Dzięki, oddam w tym tygodniu. – Uśmiechnął się i bezmyślnie zgasił papierosa o białą elewację budynku. W tym momencie Nastolatka wyszła z kawiarni z jakąś koleżanką, bardzo do niej podobną.
- Poczekaj! Wytłumaczę ci wszystko – Słoneczny ruszył za nimi. Odwrócił się do mnie szybko i rzucił na pożegnanie – Trzymaj się! Dzwoń jak coś! Słoneczny odchodzi ulicą z oburzoną Nastolatką i jej koleżanką. Przez chwilę zamarłam w miejscu, patrząc jak oddalają się. Przejrzałam zdjęcia. Słoneczny nie oddał mi jednego. Zmiął je i schował do kieszeni jak ulotkę reklamową. Nie zauważyłam tego. Zniknęli już za rogiem. Zrezygnowałam z gonienia za nim.
3. Sny
Miał sen. Znowu ma sny. Gra w grę. To idzie za nim i chce go zabić. Zabij to, zanim zabije ciebie. Pojawia się nagle, wyskakuje z plamy krwi na podłodze. Któreś z nich zaraz zginie. To jest gra i jest kolejna szansa. Zapomnij o tym, że masz kolejną szansę inaczej znowu przegrasz. Ona wyskakuje z plam krwi na podłodze. Ma długie włosy, które zakrywają jej twarz. Ma oczy zaklejone jak ślepy koń w kopalni. I nie ma ust, bo też ma zaklejone. Nie ma już twarzy. Mogła mieć, ale nie chciała. Zapytał ją: czy chcesz mnie widzieć? Czy chcesz na mnie patrzeć? Wiesz, że muszę zrobić ci to wszystko, to dla twojego dobra. Czy chcesz na mnie patrzeć? Nie chciała. Trzeba omijać plamy krwi na podłodze, bo ona z nich wyskakuje. Chodzi po ścianach jak pająk, ma sześć nóg. Boi się ognia. Można ją spalić, ale jak już cię dopadnie to giniesz. Trzeba ją oblać benzyną i spalić. Kiedyś była ładna i miła, śmiała się tak ładnie, ale zamknęli ją w stodole i spalili. A teraz wraca i nie rozumie, że ja nie chcę zrobić jej krzywdy. Ja chcę jej tylko pomóc.
- Halo?
- Ty głupi skurwielu.
- Nie dzwoń do mnie.
- Jak się rozłączysz to cię znajdę i wsadzę ci ten telefon w dupę.
- Po co dzwonisz?
- Jak nie wiesz, po co dzwonię, to czemu kurwa nie odbierasz od tygodnia?!
- Dostałeś pieniądze. Czego jeszcze chcesz?
- Chcę cię tylko poinformować uprzejmie, że już nie żyjesz, kurwa.
- Nie obchodzi mnie to.
- Ty jesteś skończonym pojebem. Mówiłeś, że ją zajebiesz, jak skończysz się zabawiać, taka była umowa. Ona mnie widziała.
- Umarła.
- I co kurwa, że umarła. Umarła w szpitalu. Zdążyła sobie pogadać z pałami, na pewno. Myślisz, że jak masz kasę, to jesteś nie do ruszenia, co? To się kurwa, mylisz, gówniarzu. Halo! Nie rozłączaj się! Lepiej nie wychodź z domu skurwielu. Halo!
4. Ambasada
Ja jeden i ja dwa. Schizofrenik. Tylko jeden czy było ich dwóch, a może trzech. Istnieje wiele dostępnych wariantów tej historii. Rzeczywistość podrzuca ci niezrozumiałe znaki. Pomóc mogą tylko ludzie, którzy mówią zagadkami. Dopiero po latach masz narzędzia, żeby je odczytać.
Ambasada w prawdzie nie zasługiwała jeszcze na miano meliny, ale jak każdy lokal otwarty całą dobę przyciągała ćmy barowe i dziwaków. Często przychodząc na śniadanie o dziewiątej, spotykało się przy barze zalanych, smutnych facetów, którzy wisieli nad ostatnim piwem zeszłej nocy i jednocześnie pierwszym w nowym dniu.
Było to właściwie jedyne miejsce, które zawsze odwiedzałam, wracając do tego miasta. Dalej spotykałam tu trzech stałych bywalców, do których należał między innymi wyglądający jak menel pan Lesiu, tak do niego mówili, który nosił okulary o grubości den od słoików i grał na flecie za rogiem. Za zebrane pieniądze kupował czarną kawę i przez resztę dnia czytał gazety.
Był też Niemiec, blondyn w czarnym golfie, około czterdziestki, który przychodził wypić jedno piwo i wypalić kilka papierosów na cienkimi książeczkami, pewnie z poezją. Czytał fragment, odkładał książkę i zastygał w skupieniu, przyglądając się innym gościom albo ulicy za oknami.
Ostatnim ze stałych bywalców Ambasady była owinięta w szale, chusty i paciorki emerytowana wróżka, jeśli wróżki w ogóle przechodzą na emeryturę. Też przeważnie czytała gazety i paliła papierosy przy dużej herbacie albo soku pomarańczowym. Często opowiadała klientom o swoich ręcznie malowanych złotymi pisakami kartonikach, czasem je sprzedawała, ale przeważnie rozdawała je jako prezenty.
Zdarzało się, że w różnych konfiguracjach siadali razem przy stoliku. Musieli raz na jakiś czas odbyć naradę. Dzięki temu, że kiedy wszyscy gdzieś biegają i machają rękami, załatwiając tak zwane sprawy, oni pozostają nieruchomi jak głazy, Ziemia nie wypadła jeszcze ze swojej orbity.
Zawsze, niezależnie od pory roku, zamawiam w Ambasadzie kawę mrożoną. Zaraz zacznę odgryzać filtry i wypluwać je na podłogę, przeklinając byłą żonę i polski wymiar sprawiedliwości. Karolina czekała już na mnie w drugiej sali dla palących. Wybrała stolik na samym końcu w najciemniejszym kącie. Wstała, żeby mnie przywitać.
- Nie wiedziałam, że tu bywasz.
- Chyba żartujesz, dlatego wolałam się tu spotkać. Jak prokurator się o tym dowie… – zaczęła z ironią w głosie i wyciągnęła z paczki cienkiego papierosa. Prawie nie zmieniła się od czasu, kiedy ostatni raz ją widziałam. Szczupła blondynka z ładnym nosem. Dobre nazwisko, dobre ciuchy, wszystko dobre.
- Prokurator to stary idiota.
- To porządny człowiek, przyjaciel moich rodziców i robi w tej sprawie wszystko, co na tym etapie śledztwa da się zrobić.
- Wygląda jak alkoholik ze sklerozą… - Karolina zirytowana moimi słowami zgasiła niedopalonego papierosa i przybrała konkretną minę, znudzonej narzekaniem na polski wymiar sprawiedliwości prawniczki.
- Dobra, chcesz się czegoś dowiedzieć – Pokiwałam głową. - Zgromadzono już dwa tomy akt.
- Czyli ile to jest?
- Jakieś czterysta stron.
- To chyba dużo…
- Jak na ten etap śledztwa to sporo – odpowiedziała wymijająco. - Zacznijmy od początku. Mniej więcej około 06:30, za miastem, w lesie przy wylotówce znalazło ją małżeństwo, jadące na urlop z wnukami.
- Masz współrzędne tego miejsca? Ich dane, adres?
- Naoglądałaś się chyba jakichś seriali…
- Chcę tylko zostawić znicz w tym miejscu i porozmawiać z ludźmi, którzy ostatni raz widzieli ją żywą. Tylko tyle.
- Nie wierzę ci, a jeśli nawet to i tak, nie. Sprawca przywiózł ją tam po prostu samochodem. Zostawił ją właściwie przy samej drodze. Nie znaleziono żadnego materiału genetycznego. W ogóle nie znaleziono kompletnie nic. Żadnych rodowych sygnetów, żadnego lakieru samochodowego za paznokciami, nic.
- Tak, zrozumiałam.
- Złożyła bardzo krótkie zeznania. Powiedziała, że umówiła się z porywaczem na kolację, w Malinie. Nie zdążyła podać jego rysopisu, nawet nazwiska, to była naprawdę krótka rozmowa… Zaproponował, że ją odwiezie. Pojechał boczną drogą, twierdził, że w centrum są korki. Uśpił ją w samochodzie chloroformem. Potem znęcał się nad nią ktoś inny.
- Czyli sprawców było dwóch?
- Tak… Nie widziała tego drugiego. Powiedziała coś o jego głosie, że cytuję: „Jak się obudzi, to sobie przypomni”. I tylko tyle – w tym momencie Karolina straciła pewność. Obraz faktów zależny od interpretacji. Żałuję, że nie było mnie wtedy przy Weronice.
- Pamiętała jego głos, czyli to był ktoś kogo znała?
- Możliwe, ale to mógł być nawet ktoś z kim rozmawiała tylko raz w ciągu ostatniego roku. W kolejce w sklepie, barman w kawiarni, znajomy znajomych na imprezie. To jest jakaś poszlaka, ale nie zawęża kręgu podejrzanych.
- To było wszystko zaplanowane. To nie był przypadek. Nie była przypadkową ofiarą. To była psycholska, skurwysyńska dopracowana zbrodnia.
- Tak można to nazwać.
- A co znaleźli w mieszkaniu?
- Telefon i komputer najprawdopodobniej miała w torbie, którą zabrała na kolację. Widzisz, to nie jest jak w filmach. Nie ma psycholi, którzy zostawiają trop z okruszków i wycinają w polu kukurydzy swój herb rodowy. To byli zwykli skurwiele, a nie jacyś wyrafinowani miłośnicy matematycznych zagadek.
- A ta restauracja? Nie robił rezerwacji? – zapytałam. Karolina wydawała się coraz bardziej zirytowana tą rozmową.
- W Malinie nie trzeba robić rezerwacji. Może myślisz, że tam pójdziesz i akurat spotkasz tę samą kelnerkę, a ona powie: „Dopiero teraz sobie przypomniałam, widziałam tutaj taką dwójkę, mężczyzna dziwnie się zachowywał, był zdenerwowany, wie pani co, teraz sobie przypomniałam, że wyrzucił do kosza w toalecie świstek papieru, o proszę, tu mam wszystkie śmieci z zeszłego tygodnia, to ten świstek, jest na nim napisane: „Chata w lesie, obok przystani dla jachtów, nad zalewem”. Pojedziesz tam, znajdziesz super dowody i bang, bang, dwa zboki idą do paki. Nie, moja droga, to tak nie działa. Oczywiście, obsługa została przesłuchana – dodała asekuracyjnie po chwili.
- Wszystko zostawia ślady.
- Oczywiście, że tak, ale takie sprawy mogą ciągnąć się latami. To może być jakaś drobna pierdoła, która nas do nich doprowadzi. Nawet jakiś obraz z monitoringu, do którego ktoś dokopie się za pięć lat. Mogą ich znaleźć równie dobrze za tydzień, a równie dobrze za 20 lat, ale to nie jest zabawa w skakanie po dachach, to jest mrówcza robota, a ja nie mogę ci zapewnić pełnego dostępu do akt. Z resztą o czym my w ogóle rozmawiamy.
- A czy ktoś zeznał, że miała w planach jakiś wyjazd?
- Tak, miała wyjechać do Norwegii. – Amelia Potoczek też wspominała o Norwegii. Po chwili zastanowienia wyciągnęłam zdjęcia.
- Weronika ukryła te zdjęcia. Dlaczego to zrobiła? To jakieś typki w kamienicy naprzeciwko. Może coś zobaczyła? Może chciała przed kimś uciec, ale nie zdążyła.
- Dobra, starczy. Zaniesiesz te zdjęcia jutro do wojewódzkiej komendy policji i jutro zobaczę je po raz pierwszy. Naprawdę, nie pakuj się w nic. Wy obie zawsze miałyście posrane pomysły, ale to naprawdę nie jest zabawa. To nie jest łażenie po nawiedzonych domach… – Karolina chciała jeszcze coś dodać, ale wstałam od stolika i szybko wyszłam z sali. Niemiec podniósł wzrok znad swojego tomiku poezji i wzrokiem odprowadził mnie do drzwi.
5. Prokurator Remigiusz Huk
Szklanka brandy z lodem zawsze pomagała na wieczorny ból głowy i karku. Pół butelki usuwało go zupełnie. Pięćdziesięcioletni prokurator Huk w samotności swojego odziedziczonego po babce mieszkania przy Rynku Podgórskim kończył właśnie kolację. Paluszki rybne, buraczki ze słoika i frytki smakowały całkiem nieźle z brandy.
Tego wieczoru wypił odrobinę więcej. Od dobrych paru lat nie przydarzyła mu się taka sprawa. Ostatni raz miał z czymś takim do czynienia jeszcze w Kielcach, zanim po śmierci babki przeniósł się do Krakowa, ale nawet tamta sprawa miała inny charakter. Sprawców było wtedy czterech, przez tydzień przetrzymywali dziewczynę w piwnicy, pod nieobecność żony jednego z nich. Ofierze udało się uciec, ale nie zmarła z powodu odniesionych obrażeń, tylko popełniła samobójstwo pół roku później. Wszystko właściwie było od początku jasne. Sprawcy byli znani i szybko postawiono zarzuty, dwóch z nich odpowiadało później z wolnej stopy. Na stole, oprócz zdjęć roześmianej Weroniki wymieszanych z dokumentacją z sekcji zwłok i opróżnionej do połowy butelki brandy, stał jeszcze stary, kasetowy magnetofon. Huk nacisnął przycisk nagrywania i taśma zaczęła się kręcić.
- To będzie pewnie moja ostatnia sprawa. Przechodzę na emeryturę. Jestem już za miękki. Rozmawiałem z nią w szpitalu. Nie znajdziemy ich. Ja ich na pewno nie znajdę. To będzie się ciągło przez lata. Miała całą głowę zabandażowaną. Potem zobaczyłem zdjęcia. Nie mogłem uwierzyć, że była taka piękna. Dwa lata starsza od naszej córki. Ucałuj ją ode mnie.
Taśma przestała się kręcić. Prokurator wyjął kasetę. Nakleił na jej bok materiałowy plaster, taki którego używa się do opisywania słoików z konfiturami i cienkim, czarnym flamastrem napisał na nim: „Dla Matyldy. 11 luty 2018 roku”. Kasetę włożył do porośniętego kurzem segregatora. Nalał sobie kolejną szklankę brandy i usiadł w wytartym fotelu przed telewizorem.
6. Policjantka
W poczekalni panowała cisza przerywana tylko klekotaniem ciągle otwieranych i zamykanych drzwi. Na ławeczce z oddzielnymi, plastykowymi siedziskami po mojej lewej stronie siedziała tylko dziewczynka w błyszczącym diademie założonym na jasne, rozpuszczone włoski. Bawiła się gołą lalką Barbie. Co robiła tam dziewczynka i dlaczego lalka była goła? Nie czekam długo. Wchodzi młoda policjantka w jeansach i szarej koszuli.
- Pani Maria Malinowska? Proszę za mną.
Idziemy przez ciemny, wąski korytarz wyłożony brązową boazerią. Przepuszcza mnie w drzwiach. Pokój przesłuchań jest szary jak jej koszula. Zlewają się ze sobą w jedną plamę koloru.
- A więc ma pani dla nas nowe dowody? – Wzięła jeden z protokołów z równego stosiku w rogu stołu i nacisnęła guzik długopisu. Wyczekujące kliknięcie. Wyciągnęłam zdjęcia z kieszeni kurtki.
- To jest widok z okna mieszkania Weroniki.
Policjantka przegląda zdjęcia. Zatrzymuje wzrok na ujęciu z łysym mężczyzną wpatrzonym w obiektyw.
- A to zdjęcia z takich…zamkniętych spotkań, w których Weronika brała czasem udział. Na tym zdjęciu jest Bruno, barman z kawiarni Red Velvet. Weronika podobno weszła z nim w jakiś konflikt. – Policjantka zapisuje coś na swoim protokole.
- Skąd ma pani te zdjęcia? – pyta uprzejmie, podnosząc wzrok z nad kartki papieru.
- Znalazłam je w mieszkaniu, pewnie przeoczyliście w czasie przeszukania.
- Pewnie tak, ale znaleźliśmy dużo zdjęć tego typu w mieszkaniu ofiary. - wskazuje na zdjęcia z orgii. - Dobrze, dziękuję bardzo. Dołączymy to do materiału dowodowego.
- Czy pani prowadzi to śledztwo?
- Może za kilka lat… - Zbywa mnie i podpisuje kilka zdań, które skreśliła na formularzu. Nie mogę odcyfrować jej podpisu.
- Czy mogę porozmawiać z prowadzącym śledztwo albo z prokuratorem?
- Obawiam się, że jest to niemożliwe. – klika długopisem i odkłada go na stół. Mówi to z wystudiowanym: „Przepraszam, ale nic nie możemy zrobić”. Czego od niej właściwie oczekuję. Ma udawać, zachowywać pozory maksymalnego zaangażowania w sprawę. Ile spisała już protokołów do niewyjaśnionych spraw.
- Bardzo mi na tym zależy.
- Została pani już przecież przesłuchana.
- Ale chciałabym porozmawiać z prokuratorem. – Policjantka patrzy na mnie jak na wariatkę. Może słusznie.
- Pan prokurator jest zajęty, ale proszę mi uwierzyć, że to śledztwo jest dla nas obecnie sprawą priorytetową – recytuje.
- Tak? Myślę, że dla pana prokuratora priorytetową sprawą jest wyciąganie z aresztu kolegów z klubu brydżowego. Minęły trzy tygodnie i nie macie nic. Gówno robicie i tyle. Gówno w papierku z pieczątką. Do widzenia.
W poczekalni nie ma już dziewczynki. Dlaczego lalka była goła?
7. Tomek
Mijam go na schodach, kiedy wracam do kamienicy Weroniki. Ma może około trzydziestu lat. Wyszedł z mieszkania wynieść śmieci. Na czerwony podkoszulek założył czarną puchową kurtkę. Jest wysoki. Czarne włosy zaczesuje do tyłu. Pod nosem ma dziwnego wąsa, który przypomina pierwszy zarost nastolatka, a nie wypielęgnowane przez barbera dzieło współczesnej sztuki fryzjerskiej. Mijamy się na schodach. On idzie na dół, ja na górę. Pół piętra niżej wychyla się przez barierkę, żeby mi się przyjrzeć. Zamykam drzwi i zastygam przy wizjerze. Za minutę wraca i znika w drzwiach mieszkania Amelii Potoczek. Syn, który nie ma sklerozy.
Idzie do kuchni. Starannie myje ręce. Robi to tak jak teoretycznie zawsze powinno się to robić. Dokładnie między palcami, nie omijając zagłębień dłoni i nadgarstków. Kuchnia jest jak beżowy sweter pani Amelii. Elegancka, staroświecka, urządzona bez zbędnego przepychu. Kremowy blaty dębowych mebli kuchennych błyszczą czystością. Stół z dwoma krzesłami. W oknach koronkowe firanki. Na parapecie rząd ziół, bazylia, mięta, tymianek w małych fioletowych doniczkach. Tomek otwiera lodówkę. Jego wzrok zatrzymuje się na dużym talerzu z krwistymi, cielęcymi wątróbkami. Przebiega go dreszcz obrzydzenia. Wyciąga talerz. Wącha wątróbki i dostaje niewspółmiernego do sytuacji odruchu wymiotnego. Kaszle bardzo długo, jakby się dusił. Siada na podłodze koło lodówki. Do kuchni przybiega Amelia.
- Tomasz! Co się dzieję? Zadławiłeś się?! Możesz oddychać? – Zaczyna klepać syna po plecach. Próbuje podnieść go z podłogi. Tomek odpycha ją. Amelia zatacza się, ale nie upada.
- Tak mnie traktujesz…
- Nie potrzebuję żadnej pomocy… Chcesz mnie zabić. Nienawidzę wątróbki. Dlaczego ciągle kupujesz wątróbkę. Chcesz mnie wykończyć. – Tomek dalej siedzi skulony pod lodówką. Amelia siada przy stole i chowa twarz w dłoniach.
- To zostaw mnie tutaj z tym wszystkim, jak ci tak źle. Zostaw matkę i idź do obcych, niech ci obcy pomogą.
- To jest wszystko twoja wina, twoja wina… - Tomek mamrocze coś pod nosem. Nie rozumiem o co mu chodzi, Amelia też nie.
- O czym ty mówisz? – Amelia orientuje się, że u syna zaczyna się atak. - Uspokój się… Zaraz dostaniesz lekarstwo. I nie tak głośno…
Tomek podchodzi do otwartej lodówki. Amelia nie powstrzymuje go i wychodzi szybko z kuchni. Tomek łapie otwartą dłonią jedną wątróbkę i rzuca nią ze złością w zamknięte okno. Wątróbka spływa na parapet, zostawiając na szybie krwistą smugę. Tomek wyciąga z lodówki słoiki, miski, talerze. Ciska nimi o podłogę. Robi to bez wściekłości, w milczeniu z mechanicznym spokojem. Amelia wraca ze strzykawką. Zaczyna szamotać się z synem. Nie trwa to długo. Udaje jej się wbić strzykawkę w jego przedramię. Ma bardzo wątłe i chude przedramiona. Uspokaja się. Opada na matkę. Przechodzą przez kuchnie w pokracznym uścisku. Szkło chrupie pod podeszwami cienkich, skórzanych kapci. Amelia sadza syna na krześle. Tomek wtula się w nią jak dziecko.
- Już dobrze. Dobrze. Tobie nikt nie zrobi krzywdy. Mama nie pozwoli. Trzeba zapomnieć już. Dobrze, już, cicho. Zrobię ci herbatki. Położysz się. – Głaska go po głowie. Układa cienkie, czarne włosy za uszami. Starannie przyklepuje wyrywające się kosmyki.
Lux podnosi głowę ze swojego posłania. Nakładam złotą klapkę na wizjer i odchodzę od drzwi. Cisza mieszkania Weroniki drąży w mojej głowie puste tunele. Kładę się na podłodze. Lux obserwuje mnie pustymi, brązowymi oczami. W jego głowie są tylko puste tunele, przez które bezwolnie przepływają elektryczne impulsy.
Zaglądam do szuflad drewnianej toaletki z lustrem. Między pudełkami sztucznych rzęs, tandetnych diamencików do przyklejania na twarzy i pudełek różnokolorowego brokatu leży krótka blond peruka z grzywką. Weronika wymyśliła sobie swoje alter ego. Nazwała ją Rita. Nie miało to żadnego schizofrenicznego podłoża. Rita była czymś w rodzaju scenicznej osobowości, postaci, w którą Weronika wcielała się, by wszystkiemu nadać charakter performance`u. Zaczęło się od tego, że poznałyśmy kiedyś Darka. Darek był barmanem w jednej z knajp, które często odwiedzałyśmy. Po kilku kieliszkach wódki zdradził nam swój sekret. Występował w nocnym kabarecie jako drag queen. Od lat budował postać Samanty, ćmy barowej, uwodzicielki, Marleny Dietrich, która zabłądziła w pedalskiej dzielnicy. W knajpie przy stoliku pod ścianą siedziała jakaś męska drużyna pływacka. Tak wyglądali, wszyscy byli blondynami, kiedy podnosili kufle ich muskularne ramiona naprężały się. Dyskretnie wskazał na nich głową i powiedział, że Samanta nie miałaby problemu z tym, żeby do nich podejść i zagadać, a Darek tego nie zrobi. Weronika nie mówiła o niczym innym przez najbliższy tydzień i tak narodziła się Rita.
Peruka była splątana i gdzieniegdzie przerzedzona. Jedno miejsce wyglądało, jakby ktoś celowo wyrwał kępę włosów. Widocznie Weronika schowała Ritę do szuflady. Nie potrzebowała jej już. Granica między performancem a rzeczywistością zatarła się. Mój ojciec często powtarzał, że „życie to nie teatr”. W jego ustach nie brzmiało to jak przemyślane filozoficzne stwierdzenie, sformułowane po odrzuceniu wielu innych koncepcji. Raczej jak frazes do grożenia palcem. Weronice mówił to częściej, kiedy odwiedzała nas na niedzielnych obiadkach. Tam odgrywałyśmy jeszcze inny rodzaj teatru pod tytułem „Grzeczne dziewczynki”. Nienawidziłam grać tego spektaklu, ale Weronika zawsze bawiła się przy tym świetnie. W swoim domu nie musiała tego robić. Przychodziła do nas, żeby jeść obiad z deserem w małych pucharkach, pilnować pozycji łokci względem stołu i nie mówić z pełnymi ustami. Opowiadałyśmy o szkole i chłopcach, którzy w ogóle nas nie interesują, bo są zbyt wulgarni i nieokrzesani i to akurat było prawdą. Moi rodzice nawet w najgorszym koszmarze nie spodziewaliby się tego, co było konsekwencją braku zainteresowania rówieśnikami.
Podobno dziewczynki w późniejszej fazie dzieciństwa interesują się końmi, by zaspokoić psychologiczne potrzeby o podłożu seksualnym. „Młoda dziewczyna może mieć na przykład poczucie, że kontrolując tak silne zwierzę, kontroluje istotę płci męskiej czy też to, co wydaje jej się seksualną zwierzęcością w niej samej”. Podobno dziewczynki, którym nie umożliwiono realizacji tych potrzeb, mogą mieć pewne problemy w niektórych sferach życia. Pragnienia które nie znajdują bezpiecznej realizacji.
Ja też chciałam jeździć konno. Ojciec mi nie pozwolił. Uważał, że jazda konna jest zbyt niebezpieczna.
Nie widziałam go na cmentarzu. Zresztą pogrzebowi Weroniki towarzyszyły takie okoliczności, że nawet, gdyby była ona dla niego bliższą osoba niż starą przyjaciółką córki, nie zjawiłby się tam za żadne skarby. Zadzwonił do mnie kilka dni temu, ale nie odebrałam. Napisał smsa. „Może wpadniesz do domu?”. Jeszcze nie odpisałam. Nie wiem, jakich słów miałabym użyć po dwóch latach milczenia między nami. Może wpadnę, ale zaskoczę go, żeby nie miał czasu rozstawić scenografii i przygotować się do tego występu. Będzie musiał improwizować i wtedy wygram.
Przymierzyłam perukę Weroniki. Zmarszczyłam brwi, przyglądając się swojemu odbiciu. W rogu lustra dostrzegłam Tomka. Ściągnęłam perukę z głowy, jakby przyłapał mnie na jakiejś zakazanej czynności.
- Drzwi były otwarte – usprawiedliwił się szybko.
- A nie mógł pan zapukać?
- Pukałem, ale przez te drzwi nic nie słychać, a dzwonek jest zepsuty – nie pukał, na pewno.
- Tomasz – podał mi rękę. Wiem, jak się nazywasz. - Jestem synem właścicielki. Mam pani pomóc z rzeczami, jakby pani potrzebowała pomocy. Coś wynieść, zapakować.
- Może zostawi pan swój numer?
- Jestem w mieszkaniu. Rzadko wychodzę. Pójdę już. – Przez chwilę stał w milczeniu, po czym szybko wycofał się do drzwi i zniknął za nimi. Wstałam i zamknęłam je na wszystkie zamki. Dwa razy przekręciłam klucz.
8. Red velvet
Siedzę przy barze, piję jakiś niebieski drink z lodem. Jedna z mnóstwa takich samych knajp. Zimna i śmierdząca pleśnią. Ta ulica składa się wyłącznie z przyklejonych do siebie knajp, chodnika na który się rzyga, zaparkowanych przy nim ciasno drogich samochodów, na które strzepywałyśmy popiół z papierosów i z wąskiego pasa asfaltu po środku, gdzie można urządzić motocyklowy rajd od jednej przecznicy do drugiej.
Cała kawiarnia jest pusta. Przy barze siedzi jeszcze tylko typowy kawiarniany dziadek. Czekam aż sobie pójdzie. Przyklepuje łysinę z przylizaną przerzutką i zabiera się do skręcania papierosa. Bruno ze znudzeniem czyści kufle za barem. Wysoki brodacz, muskularny typ. Wygląda dokładnie tak samo jak na zdjęciach. Długie, brązowe włosy związane w koński ogon nad szyją. Dziadek przywołuje Bruna ruchem dłoni.
- Ty znałeś tę dziewczynę, co o niej piszą w gazetach?
- A czemu miałbym znać? – Bruno obruszył się, jakby został o coś oskarżony.
- Barmani wszystkich znają. Zdradzę ci taki sekret. Trzeba zdawać sobie
sprawę z tego, że wszystko co się robi prowadzi do śmierci, bo śmierć to cel życia. – Bruno zaśmiał się i wrócił do czyszczenia kufli.
- Może się pan jeszcze napije?
- Nie śmiej się głupkowato, tylko pomyśl. Jak już umrzesz, to zakładając istnienie duszy i tego całego życia pozagrobowego, co będzie dla ciebie najważniejsze? Moment śmierci. Jak do tego doszło? Umierasz naturalnie i ze starości, masz prostą sprawę, ale jak nie… - Dziadek zatopił się w swoich myślach i zapalił papierosa.
- W środku nie wolno palić – Bruno zmarszczył brwi i zaczął ostentacyjnie rozganiać dym ręką. Dziadek zaczął coś burczeć i niechętnie zbierać się do wyjścia.
- Nowe czasy, nowe porządki. NUDA, mój drogi, NUDA! W tym mieście można umrzeć z nudów. Od nudy i złego powietrze ludzie tutaj wariują! Żegnam ozięble – założył kaszkiet i wyszedł, przedrzeźniając barmana. Bruno obrzucił wzrokiem pustą szklankę.
- I nie zapłacił. – Stwierdził ten fakt beznamiętnie i wrócił do czyszczenia kufli. Zaśmiałam się. Uśmiechnął się ironicznie i zapalił papierosa.
- Podobno nie wolno tu palić.
- Już wolno. Właśnie zamykam. Zamierzasz tu częściej przychodzić?
- Raczej nie.
- Tak myślałem. Nie ma się, co dziwić. Szkoda, dostałabyś zniżkę dla stałych klientów. Pijesz i wychodzisz, nie płacąc. Tak to działa.
- Moja przyjaciółka chyba często tu bywała.
- Milutko, to wpadnijcie razem – zgasił papierosa w kuflu, który przed chwilą pucował. Patrzę jak żar na końcu zgniecionego papierosa dogasa powoli.
- Umarła ostatnio, w szpitalu, a właściwie ktoś jej w tym pomógł. – Bruno milczy przez chwilę.
- Ty też o tym… Jesteś z policji? – pyta kpiąco i dodaje po chwili - dziadka znam, on jest raczej niewspółpracujący z nikim, ale ty, z policji jesteś?
- Słyszałam, że cię spławiła.
- Nie mam z tym nic wspólnego.
- To chyba możesz mi opowiedzieć, jak to było z wami. – Lustruje mnie spojrzeniem.
- Nie wyglądasz jak policjantka, raczej jak jakaś zdesperowana młoda dziennikarka.
- A ty nie wyglądasz jak psychol, który porzuca zmasakrowaną dziewczynę pod lasem. Ale może… Jak chcesz… - Wstaje i zbieram się do wyjścia.
- Dobra, czekaj.
- Jestem jej przyjaciółką. Przyjechałam na pogrzeb. Trochę wypytuję ludzi o różne sprawy…
- Nieważne kim jesteś. Pewnie jakąś dziennikarką. Jak nasmarujesz o mnie jakieś pierdoły, to przynajmniej będę mógł cię pozwać i wygram. Ja nie mam z tym nic wspólnego. Znaliśmy się, stąd, z jakichś wernisaży i innych… spotkań. Zapraszałem ją do siebie, tak tylko my i ciągle odmawiała. Kiedyś się upiłem i zwyzywałem ją na ulicy, przed tą knajpą. I tyle. Nie miałbym powodu. Nie byłem w niej nawet zakochany czy coś, zresztą to się zdarzyło z pół roku temu. Miałem potem z pięć takich lasek. – Zdziwiło mnie to, ze nagle zmienił zdanie i opowiedział mi całą historyjkę, ale nie wydało mi się to podejrzane. Nie tłumaczył się, nie zmyślał.
- Miała wtedy kogoś innego?
- Miała. Stary, ustawiony, łysy. Obleśny typ, moim zdaniem. Płacił jej czynsz za to mieszkanko, tak to musiałaby żyć w jakiejś norze z ćpunami. No, nie zarabiała za dużo na tych swoich obrazkach. Wszystko wydawała na chlanie i wiesz na co…
- Nie, nie wiem…
- A jesteś jej przyjaciółką podobno… Na kasyna. Ze Słonecznym. Słonecznego znasz?
- Znam…
- No… Taka była z niej właśnie szmata, ale ja jej nie zabiłem. Jak jesteś taka mądra, to pewnie wiesz, na jakie Weronika lubiła chodzić imprezki. Tam go poznała. Mam na niego namiary. – Łysy, obleśny typ. Typ, którego już gdzieś widziałam. Wyciągnęłam jedno ze zdjęć.
- To on? – Bruno pokiwał głową.
9. Kasyno
Weronika nie była przyjaciółką, z którą spędza się czas na niewinnych, dziewczyńskich zabawach takich jak wspólne chodzenie na zakupy czy siedzenie w maseczkach przed telewizorem z miską popcornu. Nie chodziła do kina na modne filmy, nie umawiała się na randki z kolegami ze szkoły, nie pisała pamiętnika, nie lubiła plotek przy kawie. Wszystko ją nudziło. Obgryzała paznokcie do krwi i czytała książki najwyżej do połowy. Poznałyśmy się w dziwnych okolicznościach. Obie wpadłyśmy na pomysł pokazywania cycków za pieniądze pijanym, niemieckim turystom w barach. Miałyśmy po 16 lat i łączyło nas to, że akurat, jeśli chodzi o rozmiar biustu zostałyśmy wyjątkowo szczodrze obdarzone przez naturę. Potem nie zdarzało mi się już zawierać przyjaźni w wyniku podobnie absurdalnych zbiegów okoliczności. Może Słoneczny był wyjątkiem, ale Słoneczny nie był nigdy moim przyjacielem. Niemieccy turyści byli hałaśliwi, ale też flegmatyczni i zupełnie nieszkodliwi. Mieli mnóstwo pieniędzy. Właściwie dopiero zaczęli w masowych ilościach odwiedzać nasze miasto. Anglicy i Hiszpanie pojawili się znacznie później. Obie miałyśmy jakiś dziwny defekt. Budziłyśmy się nad ranem, zawstydzone tym, że całą noc śniłyśmy o chodzeniu nago po mieście, o obcych, bezosobowych dłoniach przesuwających się po naszym ciele. To były oczywiście tylko sny. W rzeczywistości nie pozwalałyśmy sobie na tak wiele. Zaczęłyśmy robić to razem. Przysiadałyśmy się do stolików i zaczynałyśmy rozmowę w ryzykownej mieszaninie polskiego, angielskiego i niemieckiego. Nie chciałyśmy pić z nimi alkoholu, nie chciałyśmy iść w żadne ustronne miejsca. Proponowałyśmy transakcję, realizowałyśmy ją i kiedy oni czekali na więcej, ściskając sobie fiuty w gaciach, nas już nie było w kawiarni. To był rodzaj szalonej zabawy. Tylko raz przydarzyło się nam coś nieprzyjemnego, nie licząc tych sytuacji, kiedy nie zadbałyśmy o odpowiednią dyskrecję i barmani wyrzucali nas z knajpy, wyzywając od „dziwek”. Raz, jeden z grubych, wąsatych Hansów złapał mnie za pierś, właściwie uderzył. Był pijany i nie czuł ciężkości swoich rąk. Zachwiałam się. Trwało to może ułamek sekundy. Weronika chwyciła kufel i rozbiła go na głowie Niemca. Uciekłyśmy z knajpy, biegłyśmy przez kilka ulic. Zdyszane zatrzymałyśmy się w jakiejś bramie. Zaczęłam płakać. Obiecywałyśmy sobie, że z tym skończymy.
Szukam kasyna. Znajduje je wciśnięte w róg Placu Szczepańskiego. Ukryte w bramie, ale wchodzi się zaledwie po kilku schodkach. Przed wejściem siwy mężczyzna pali tanie, śmierdzące papierosy, a może to drogie papierosy, ale i tak pachną mechanikiem, taksówkarzem, murarzem, facetem, który odgryza filtr i wypluwa go na chodnik. Nie widzę, czy obrzuca mnie podejrzliwym spojrzeniem, szybko popycham drzwi. W środku ciemność rozjaśniają tylko żółte i niebieskie punktowe światła. Nie wiem, które z nich oznacza wygraną. Jest południe, o tej porze stoły są puste, przy maszynach siedzą tylko ci, którzy muszą tu być. Łapię spojrzenie kobiety po pięćdziesiątce. Znowu wypadły tylko dwie cytryny. Pomarszczonymi dłońmi wygrzebuje drobne z kieszeni swetra w srakowatym kolorze, mam wrażenie, że brązowy kaszkiet przekrzywia się na jej głowie. Cała jest srakowata i obrośnięta pleśnią jak stara cytryna. Przypomina mi moją matkę. Chciałabym ją stąd zabrać, na lody albo na spacer po Plantach albo do kina, na film, którym będzie zdegustowana. Jest nerwowa jak moja matka.
- Witam panią. Mogę prosić o dowód osobisty? – pyta uprzejmie krupierka zza ekranu komputera. Mam na dowodzie zdjęcie jeszcze z czasów szkoły, ale data urodzenia się zgadza. To jak rejestracja w poczekalni u lekarza.
- Pani pierwszy raz u nas – stwierdza i zabiera się do wypełniania formularza. Przyglądam się innym pacjentom, na razie nigdzie go nie widzę, ale musi tu gdzieś być. Starszy mężczyzna po drugiej stronie sali przygląda mi się z zaciekawieniem. Paląc papierosa przy specjalnej, przeznaczonej do tego wysepce, mruczy coś pod nosem jakby dodawał sobie otuchy, a jego głowę i ramię co kilka sekund przyciąga do siebie nerwowy tik. Mogę stąd wyjść i za rogiem będzie inny świat, będzie knajpa z francuskim pieczywem i pomarańczowym dżemem.
- Jako nowej klientce przysługuje pani powitalny drink – krupierka oddaje mi dowód. Nie jest nachalnie uprzejma, jak ekspedientki w sklepach odzieżowych, nie szczerzy się, nie przeciąga wyrazów, podnosząc ton na końcu zdania. Podchodzę do baru i zamawiam colę z rumem. Bar jest oświetlony na niebiesko, może to jest kolor zwycięstwa.
- Kochana! – słyszę jego głos i nie udaje mi się uniknąć ucałowania w policzek.
Mówi tak, jakby to miejsce należało do niego, jakby to było Las Vegas i jakby kawa tutaj wcale nie była darmowa i paskudna. Nawet przez chwilę mu wierzę. Z niechęcią patrzę jak zapala papierosa przy wysepce, którą przed chwilą opuścił mężczyzna z tikiem. Ciekawe która z jego kobiet podarowała mu niebieskie Gauloises`y, papierosy pachnące wolnością. Musiała być podobna do mnie sprzed kilku lat. Też kiedyś takie ode mnie dostał, miesiąc po tym jak się poznaliśmy. Wysłałam mu je razem z listem w zastępstwie spotkania, które postanowiłam odwlekać jak najdłużej.
- Nie zostanę tu długo. Chcę pogadać.
- Poczekaj na mnie. Ja też stąd zaraz idę. – Palił szybko, a wolną ręką wprowadzał swoje jasne włosy w jeszcze większy chaos. Miał bardzo rozbiegane spojrzenie. Zdawał się czymś roztrzęsiony, wyprowadzony z równowagi, ale często taki jest.
- Ile już przegrałeś?
- Dlaczego zakładasz, że przegrałem? – uśmiecha się i odwraca wzrok – Wygrałem trzysta złotych. To znaczy wcześniej wprawdzie przegrałem osiemset, ale za godzinę się odkuję. - Podał mi wyciągnięty z kieszeni banknot. Cała pożyczona suma.
- Nie musisz oddawać, jeśli nie masz teraz pieniędzy – powiedziałam zapominając, że on nigdy, przenigdy nie ma pieniędzy. Stan jego konta zawsze wynosi minus osiemnaście złotych. Pochylił się w moją stronę i pociągnął przez słomkę łyk mojego drinka.
- Dobre – uśmiechnął się szeroko, radośnie, jakby prowokacyjnie mówił: „No, co mi jeszcze powiesz ciekawego, dawaj, nic mi to nie robi”. Zrobił ten ruch głową, tę minę, jakby to mówił. Uśmiechnęłam się. Przyglądamy się sobie badawczo przez chwilę. Zgasił papierosa. Krupier zza pustego stołu do pokera zerkał na nas z zaciekawieniem. Nie, spokojnie nie jestem jego dziewczyną, która przyszła tu zrobić awanturę.
- Spróbuję jeszcze tylko jeden raz. Przyniesiesz mi szczęście. Jeszcze raz i wyjdziemy stąd razem. – Nie czekał na moją odpowiedź, wyminął dziadka z tikami, który wrócił do wysepki zapalić kolejnego papierosa, i zajął swoje stałe miejsce przy stole do ruletki. Zaznaczał jakieś pola, strefy, kolory na małym ekranie. Zapytałam go, czy ma jakiś system i skąd wie, na co postawić. Zaczął mi tłumaczyć z poważną miną zasady swojej taktyki. W pewnym momencie wyciągnął z torby grubą książkę zatytułowaną „Jak odnieść sukces w ruletce?”. Odmierzał coś dłonią, jakby wyznaczał kurs na morzu, mrużył oczy, marszczył brwi. Odprawiał magiczne rytuały, które miały przeciągnąć szalę szczęścia na jego stronę.
- Znasz tych ludzi? – zapytałam i obrzuciłam wzrokiem emerytów przy maszynach.
- Jasne. Są tu ciągle. Żyją z tego – odpowiedział z przekonaniem.
- Wiesz, że będziesz jak oni. Kompletnie szalony. – Czasem nie mogę się powstrzymać. Uśmiechnął się do mnie z politowaniem. Kulka wiruje po czarno czerwonym kole. Trzeba przyznać, że ta gra wygląda szatańsko. Ćwiartka taka a taka, sukces, porażka, szybka śmierć, bolesna śmierć. Możesz postawić wszystko na sukces, możesz postawić na porażkę. Ale lepiej stawiać na wszystko po równo. Przynajmniej nie zostaniesz z niczym. Kulka zatrzymuje się na jednym z czerwonych pól.
- Wygrałeś czy przegrałeś?
- No, przegrałem. – Przez chwilę siedział w milczeniu, potem poderwał się z miejsca i nerwowo zaczął zakładać swój płaszcz – Dobra, idziemy stąd.
W tym wszystkim było coś całkowicie dla mnie niezrozumiałego. Znasz koniec tego scenariusza, ale dalej w to grasz. Za każdym razem w końcu przegrywasz wszystko. Może nie chodzi o finał, tylko o ten krótki moment, kiedy kulka wiruje po kole i jest jeszcze nadzieja.
Krupierka nie powiedziała nam do widzenia. Rozbłysk dzienne światła na zewnątrz jak podróż między innymi rzeczywistościami. Mroźne powietrze szczypie w policzki. Słoneczny na zewnątrz dalej zirytowany, wyciąga papierosa. Nie może go odpalić, zapalniczka pstryka i pstryka, a Słoneczny coraz bardziej się denerwuje.
- O czym chcesz porozmawiać? – zapytał i przybrał wyczekującą, trochę znudzoną minę.
- Dlaczego nie powiedziałeś mi o tym kochanku Weroniki? Był na zdjęciach.
- Daniel jest w porządku. Pytałaś mnie o podejrzanych.
- Każdy jest podejrzany. Ty też. Weronika miała za dużo kłopotów…
- To znaczy? – zapytał, wydmuchując na mnie dym.
- Z pieniędzmi, alkoholem i z hazardem.
- To tak jak ja. A moim zdaniem, radzę sobie całkiem nieźle. Jeszcze żyję – odpowiedział trochę rozdrażniony, a trochę rozbawiony i wybuchnął śmiechem. Szybko zamilkł i dodał zmieszany: - To akurat było niesmaczne.
- Ona kiedyś nie była taka… - Po moich słowach, Słoneczny nagle zupełnie spoważniał.
- Kiedy taka nie była? Kiedy ją tu zostawiłaś? Dla ładnego mieszkanka i imprezek z fontanną czekolady.
- Nie zostawiłam jej. Nie chciała ze mną wyjechać.
- I bardzo dobrze. Miała tu swoje życie. Radziła sobie świetnie. Mi też ciebie brakowało… A teraz widzisz, jesteśmy dwójką obcych ludzi, ale to akurat nieważne. – Ostatnie zdanie powiedział bez cienia wątpliwość. Tak, to teraz akurat najmniej ważne. Po prostu, nie ma w tym nic, co boli albo denerwuje. To nieważne i tyle. Nie odpowiedziałam.
- Wiesz co, śpieszę się. Właściwie nie wiem, po co tu przylazłaś. Idę już. Cześć. Trzymaj się. – Podchodzi i całuje mnie w czoło. Szybko odchodzi, przecinając plac na ukos. Znika w bocznej ulicy. Tak, to teraz akurat najmniej ważne.
Dziwka
2Dzień dobry, Rozental!
Cały zeszły tydzień był wyjątkowo bezwietrzny, bezśnieżny i słoneczny.
Może bezchmurny? Pasowałoby
zapytał w odpowiedzi trzynastoletni Kamil
Dość niezgrabne mi się to wydaje.
Śnieg chrupał pod butami.
Chrupał? Nie jestem pewna, ale chyba lepiej będzie trzeszczał lub skrzypiał.
Śnieg był w tym miejscu czerwony od krwi. - Boże święty, może to jakieś zwierzę wpadło we wnyki. Idźcie gdzieindziej.
- Co się dzieje!? – zawołała z szosy pani Alicja. Nie usłyszała odpowiedzi, bo Kamil zauważył coś jeszcze. Parę metrów dalej, między drzewami leżało nagie ciało kobiety, całe we krwi.
A tu ładny element zaskoczenia.
Sam ostrożnie podszedł do ciała. Widok z bliska większość ludzi mógłby przyprawić o mdłości. Pan Albert podczas trzydziestu lat pracy w szpitalu widział w życiu wiele zmasakrowanych ciał, ofiar wypadków, pożarów, ale nic nie robiło tak wstrząsającego wrażenia jak widok ciała, które zostało skatowane.
Powtórzenia
Bartek, ten młodszy z chłopców
Ale to już wiemy. Informacje można powtarzać dla mojego oczka w głowie, śpiącego czytelnika, ale ta była akurat stosunkowo niedawno.
Bardzo dobrze, pomagała mi, zakupy zrobić, okna wymyć
Zrobiłabym z tego dwa zdania:
Bardzo dobrze. Pomagała mi...
pani Amelia pokiwała głową i mówiła dalej – mówiła, że
Powtórzenie.
drugim ze związanymi z tyłu rękami ssie porządnie
Niezbyt ładnie brzmi. Popracowałabym nad tym zdaniem.
(Zrzut pamięci)
Pewnie dlatego, że jestem już zmęczona, nie do końca wiem, co to ma oznaczać.
Okej, przepraszam, ale dalej nie dam rady. Mam wrażenie, że jest to takie... nieliterackie. Język powieści niezbyt przyjemny. Bohaterowie bez wyrazu, bez twarzy. Jak manekiny.
ALE!
Da się z tego coś wykrzesać. Trochę pracy, więcej wysiłku, ćwiczeń i zdołasz wyrzeźbić coś całkiem-całkiem.
Powodzenia i pozdrawiam :wink:
Cały zeszły tydzień był wyjątkowo bezwietrzny, bezśnieżny i słoneczny.
Może bezchmurny? Pasowałoby

zapytał w odpowiedzi trzynastoletni Kamil
Dość niezgrabne mi się to wydaje.
Śnieg chrupał pod butami.
Chrupał? Nie jestem pewna, ale chyba lepiej będzie trzeszczał lub skrzypiał.
Śnieg był w tym miejscu czerwony od krwi. - Boże święty, może to jakieś zwierzę wpadło we wnyki. Idźcie gdzieindziej.
- Co się dzieje!? – zawołała z szosy pani Alicja. Nie usłyszała odpowiedzi, bo Kamil zauważył coś jeszcze. Parę metrów dalej, między drzewami leżało nagie ciało kobiety, całe we krwi.
A tu ładny element zaskoczenia.
Sam ostrożnie podszedł do ciała. Widok z bliska większość ludzi mógłby przyprawić o mdłości. Pan Albert podczas trzydziestu lat pracy w szpitalu widział w życiu wiele zmasakrowanych ciał, ofiar wypadków, pożarów, ale nic nie robiło tak wstrząsającego wrażenia jak widok ciała, które zostało skatowane.
Powtórzenia
Bartek, ten młodszy z chłopców
Ale to już wiemy. Informacje można powtarzać dla mojego oczka w głowie, śpiącego czytelnika, ale ta była akurat stosunkowo niedawno.
Bardzo dobrze, pomagała mi, zakupy zrobić, okna wymyć
Zrobiłabym z tego dwa zdania:
Bardzo dobrze. Pomagała mi...
pani Amelia pokiwała głową i mówiła dalej – mówiła, że
Powtórzenie.
drugim ze związanymi z tyłu rękami ssie porządnie
Niezbyt ładnie brzmi. Popracowałabym nad tym zdaniem.
(Zrzut pamięci)
Pewnie dlatego, że jestem już zmęczona, nie do końca wiem, co to ma oznaczać.
Okej, przepraszam, ale dalej nie dam rady. Mam wrażenie, że jest to takie... nieliterackie. Język powieści niezbyt przyjemny. Bohaterowie bez wyrazu, bez twarzy. Jak manekiny.
ALE!
Da się z tego coś wykrzesać. Trochę pracy, więcej wysiłku, ćwiczeń i zdołasz wyrzeźbić coś całkiem-całkiem.
Powodzenia i pozdrawiam :wink:
„Powiedział tak: „pan jest częścią mnie, ja częścią pana”.”
Taco Hemingway, „To by było na tyle”
Taco Hemingway, „To by było na tyle”
Dziwka
5W porównaniu z pierwszą wersją http://www.weryfikatorium.pl/forum/view ... hp?t=19466 sporo się zmieniło (nie tylko dlatego, że ten fragment jest znacznie dłuższy), a czy na lepsze? Trudno ocenić.
Mnie w lekturze bardzo przeszkadza nieprawidłowy zapis dialogów, który sprawia, że pewne kwestie stają się wręcz niezrozumiałe. Ciekawe, że nie zwrócili na to uwagi wcześniejsi komentatorzy
Przy prawidłowej atrybucji dialogów wyjaśnienie, kto jest autorem wypowiadanej kwestii, może stać albo przed tą wypowiedzią, albo bezpośrednio po niej. Czyli zdanie: - To chyba możesz mi opowiedzieć, jak to było z wami. – Lustruje mnie spojrzeniem. powinien mówić facet, który lustruje spojrzeniem swoją rozmówczynię i równocześnie narratorkę. Tymczasem z logiki całej rozmowy wynika, że jest to wypowiedź dziewczyny! Prawidłowy zapis powinien wyglądać tak:
- Słyszałam, że cię spławiła. ONA
- Nie mam z tym nic wspólnego. ON
- To chyba możesz mi opowiedzieć, jak to było z wami. ONA
Lustruje mnie spojrzeniem. - Nie wyglądasz jak policjantka, raczej jak jakaś zdesperowana młoda dziennikarka. ON
Nie ma obowiązku, żeby dialog zawsze zaczynał się od wypowiadanej kwestii, równie dobrze może zaczynać się od atrybucji. Ważne jest, żeby istniał bezpośredni związek pomiędzy tym, co mówi dana osoba i opisem, który się do niej odnosi.
Piszę o tym dlatego, że powtarza się to w całym Twoim tekście i jest poważnym mankamentem wszystkich rozmów, jakie prowadzą Twoi bohaterowie.
- Do końca miesiąca jest zapłacone już, może tu pani zostać, a potem pomyślimy. Do widzenia.
Jak tylko wyszła, przytknęłam oko do wizjera.
To naprawdę nie jest bagatelna sprawa, u Ciebie dialogów jest sporo, więc łatwo można się pogubić w tym, kto i do kogo mówi.
CDN.
Mnie w lekturze bardzo przeszkadza nieprawidłowy zapis dialogów, który sprawia, że pewne kwestie stają się wręcz niezrozumiałe. Ciekawe, że nie zwrócili na to uwagi wcześniejsi komentatorzy

Rozental pisze: - Ty też o tym… Jesteś z policji? – pyta kpiąco i dodaje po chwili - dziadka znam, on jest raczej niewspółpracujący z nikim, ale ty, z policji jesteś? ON
- Słyszałam, że cię spławiła. ONA
- Nie mam z tym nic wspólnego. ON
- To chyba możesz mi opowiedzieć, jak to było z wami. – Lustruje mnie spojrzeniem. Znowu ON?
- Nie wyglądasz jak policjantka, raczej jak jakaś zdesperowana młoda dziennikarka. A tu ON po raz trzeci?
- A ty nie wyglądasz jak psychol, który porzuca zmasakrowaną dziewczynę pod lasem. Ale może… Jak chcesz… - Wstaje i zbieram się do wyjścia. Tu chyba powinno być: WSTAJĘ i zbieram się...
Przy prawidłowej atrybucji dialogów wyjaśnienie, kto jest autorem wypowiadanej kwestii, może stać albo przed tą wypowiedzią, albo bezpośrednio po niej. Czyli zdanie: - To chyba możesz mi opowiedzieć, jak to było z wami. – Lustruje mnie spojrzeniem. powinien mówić facet, który lustruje spojrzeniem swoją rozmówczynię i równocześnie narratorkę. Tymczasem z logiki całej rozmowy wynika, że jest to wypowiedź dziewczyny! Prawidłowy zapis powinien wyglądać tak:
- Słyszałam, że cię spławiła. ONA
- Nie mam z tym nic wspólnego. ON
- To chyba możesz mi opowiedzieć, jak to było z wami. ONA
Lustruje mnie spojrzeniem. - Nie wyglądasz jak policjantka, raczej jak jakaś zdesperowana młoda dziennikarka. ON
Nie ma obowiązku, żeby dialog zawsze zaczynał się od wypowiadanej kwestii, równie dobrze może zaczynać się od atrybucji. Ważne jest, żeby istniał bezpośredni związek pomiędzy tym, co mówi dana osoba i opisem, który się do niej odnosi.
Piszę o tym dlatego, że powtarza się to w całym Twoim tekście i jest poważnym mankamentem wszystkich rozmów, jakie prowadzą Twoi bohaterowie.
O tym, że jest załacone do końca miesiąca oraz "do widzenia" - mówi przecież rozmówczyni Twojej narratorki! Z zapisu wynika natomiast, że i pierwszą, i drugą kwestię wypowiada ta sama bohaterka.
- Do końca miesiąca jest zapłacone już, może tu pani zostać, a potem pomyślimy. Do widzenia.
Jak tylko wyszła, przytknęłam oko do wizjera.
To naprawdę nie jest bagatelna sprawa, u Ciebie dialogów jest sporo, więc łatwo można się pogubić w tym, kto i do kogo mówi.
CDN.
Ja to wszystko biorę z głowy. Czyli z niczego.
Dziwka
6Z całego tekstu wynika, że ma być on "czymś więcej" niż zwykła powieść kryminalna, stąd tyle zmian punktów widzenia i przeskoków narracji. Zastanawiam się, na ile te zabiegi mogą rzeczywiście wzbogacać materię powieści. Przemieszanie narracji w pierwszym epizodzie (obiektywna, trzecioosobowa plus dwa zdania w pierwszej osobie) sugeruje tę złożoność, a dalej mamy już zakwestionowanie wręcz samego istnienia osób, które na samym początku wydawały się całkowicie realne.
Ale zaraz potem mamy kolejny fragment:
W wyobraźni narratorki bez problemu może mieszać się teraźniejszość, przeszłość i przyszłość, ale jeśli nie stosujesz konwencjonalnych rozwiązań sugerujących, że mamy do czynienia z fantazjami (widzę Bartka, który ma już dwadzieścia dwa lata albo podobnie, nie chodzi w tej chwili o dokładne sformułowania, lecz o sugestię, że to pewna projekcja), to warto byłoby jednak róznicować czasy i zadbać o konsekwentne ich stosowanie. W przeciwnym razie, łatwo o chaos narracyjny, a lepiej nie liczyć na cierpliwość czytelnika, który zdanie po zdaniu, będzie chciał go porządkować.
To są takie zabiegi, które wymagają od autora wielkiej dyscypliny i równocześnie swobody w radzeniu sobie z konstrukcją powieści.
No dobrze, rozumiem, że narratorka wyobraża sobie, jak MOGŁO wyglądać odkrycie Weroniki leżącej na śniegu. Jej wyobrażenia bazują na na notatce prasowej, szczegóły są niepewne.Rozental pisze: Pan Albert nie nazywał się wcale Pan Albert. Pani Alicja nie była panią Alicją. W notatce prasowej nie pojawiła się też żadna informacja o wieku dwóch chłopców. Na pewno były tam sarny i różowy świt, plamy krwi na śniegu, a może nie było żadnej krwi i żadnych saren. W notatce prasowej nie wspomniano o szczegółach. Z samochodowego radia musiała sączyć się jakaś piosenka, równie dobrze mogło to być „She lost control”.
Ale zaraz potem mamy kolejny fragment:
Bartek siedzący w samochodzie jest dzieckiem. Przeskok akcji o kilkanaście lat do przodu? Do tego narracja staje się najzupełniej obiektywna, narratorka (jak się później okazuje, przyjaciółka Weroniki) całkowicie znika w tym fragmencie. Nie wiem, do czego jest Tobie potrzebny taki zabieg, ale jeśli już, widziałabym tu raczej czas przyszły: Bartek [...] mając dwadzieścia dwa lata będzie studiował architekturę, a w weekendy dorabiał...Rozental pisze: Weronika leżała na śniegu w lesie i umierała powoli, to jest akurat pewne. Poranek był słoneczny i nie padał śnieg. W ciągu kilku sekund w pamięci powstały obrazy nie do wymazania. Takie obrazy, które będą wracać w najbardziej nieodpowiednich momentach.
Bartek, ten młodszy z chłopców, ma 22 lata, studiuje architekturę, w weekendy dorabia jako dostawca pizzy. Jego szef to skąpy gbur. Znowu opieprza go przez telefon za coś absurdalnego, coś czego właściwie nawet nie zrobił. Bartek nie dowozi pizzy na miejsce, podjeżdża skuterem pod Akademię Muzyczną po swoją dziewczynę i jadą nad rzekę. Jedzą pizzę i naśmiewają się z byłego szefa. Jest lato. Dziewczyna zdejmuje bluzkę, kładzie się na trawie i zamyka oczy. W głowie Bartka na ułamek sekundy pojawia się ten obraz. Nagie zakrwawione ciało na śniegu. Nie towarzyszy temu żadna myśl. Żadne najmniejsze ukłucie. Bartek nie pochmurnieje nagle i nie zapada w milczenie. Dziewczyna nie pyta go: „Co się stało?”. Ten obraz po prostu pojawia się w jego głowie na sekundę i znika.
W wyobraźni narratorki bez problemu może mieszać się teraźniejszość, przeszłość i przyszłość, ale jeśli nie stosujesz konwencjonalnych rozwiązań sugerujących, że mamy do czynienia z fantazjami (widzę Bartka, który ma już dwadzieścia dwa lata albo podobnie, nie chodzi w tej chwili o dokładne sformułowania, lecz o sugestię, że to pewna projekcja), to warto byłoby jednak róznicować czasy i zadbać o konsekwentne ich stosowanie. W przeciwnym razie, łatwo o chaos narracyjny, a lepiej nie liczyć na cierpliwość czytelnika, który zdanie po zdaniu, będzie chciał go porządkować.
To są takie zabiegi, które wymagają od autora wielkiej dyscypliny i równocześnie swobody w radzeniu sobie z konstrukcją powieści.
Ja to wszystko biorę z głowy. Czyli z niczego.
Dziwka
7Tekst nie jest zły, ale widać braki warsztatowe, nie potrafisz zapisać swoich myśli i wyobrażeń. Znaczy zapisać prawidłowo, w sposób zrozumiały dla czytelnika.
Panie, ten kto chce zarabiać na chleb pisząc książki, musi być pewny siebie jak książę, przebiegły jak dworzanin i odważny jak włamywacz."
dr Samuel Johnson
dr Samuel Johnson
Dziwka
8Rubia, dzięki, wszystko co napisałaś do przemyślenia, ofc!
Navajero, byłabym wdzięczna, jeśli miałbyś czas rozwinąć, co masz na myśli. To znaczy rozumiem, o co ci chodzi:) ale bez odniesienia do jakiegoś konkretu w tekście, wydaje mi się to abstrakcyjne. Chodzi o jakieś poszczególne obrazy czy np. całą strukturę tekstu?
Dziwka
9Chodzi o to co częściowo wypunktowała Ci już Rubia np. czasem źle zapisujesz dialogi i nie wiadomo kto, co mówi. Bywa też że porywasz się z motyką na słońce, usiłując wyrazić coś, co na razie jest poza Twoim zasięgiem i wymaga przykładowo żonglowania czasami. IMO powinnaś wrócić do podstaw i powolutku, metodą wprawek poprawiać warsztat. Tu nie ma drogi na skróty. Znaczy możesz próbować, ale stracisz tylko czas. Ja miałem podobnie, do pewnego momentu nie byłem w stanie zapisać tego co chciałem: dysgrafia, dysortografia i zwyczajny brak wiedzy zablokowały mnie na lata. Nie ma sensu iść tą drogą.
Panie, ten kto chce zarabiać na chleb pisząc książki, musi być pewny siebie jak książę, przebiegły jak dworzanin i odważny jak włamywacz."
dr Samuel Johnson
dr Samuel Johnson
Dziwka
12Dzięki, to jest wartościowa rada, ale ja uważam, że zabranie się za powieść to wcale nie jest droga na skróty... Raczej duże wyzwanie, a duże wyzwania uczą więcej niż małe kroczki. To co dotychczas powstało jest właściwie szkicem, w którym ciągle się coś zmienia. Plus, ten tekst przepisuję ze scenariusza filmowego, który już powstał, więc jakąś główną oś fabularną mam już zamkniętą, ale oczywiście w miarę pisania pojawia się coraz więcej elementów. Stąd też na razie dominacja dialogów w tekście. Będę musiała je ograniczyć i przykładać większą uwagę do zapisu. Ogólnie problem z dialogami to moim zdaniem techniczna kwestia, do ciągłego poprawiania. I prawdopodobnie zdecyduje się na jeden czas, teraźniejszy. Do tej rady też nie mogę się zastosować z powodu tego, że ja na pisanie prozy w ogóle nie powinnam mieć czasu;D Studiuję w szkole teatralnej, a to jest historia, która na teatr się nie nadaję, ale na tyle mocno siedzi mi w głowie, że muszę to jak najszybciej jakoś wypluć z siebie, wysłać do wydawnictw, tym samym prawdopodobnie pożegnać się z "Dziwką" na dobre i zająć się tylko teatrem;DNavajero pisze: Chodzi o to co częściowo wypunktowała Ci już Rubia np. czasem źle zapisujesz dialogi i nie wiadomo kto, co mówi. Bywa też że porywasz się z motyką na słońce, usiłując wyrazić coś, co na razie jest poza Twoim zasięgiem i wymaga przykładowo żonglowania czasami. IMO powinnaś wrócić do podstaw i powolutku, metodą wprawek poprawiać warsztat. Tu nie ma drogi na skróty. Znaczy możesz próbować, ale stracisz tylko czas. Ja miałem podobnie, do pewnego momentu nie byłem w stanie zapisać tego co chciałem: dysgrafia, dysortografia i zwyczajny brak wiedzy zablokowały mnie na lata. Nie ma sensu iść tą drogą.
Dziwka
13Oczywiście, maraton jest większym wyzwaniem niż bieg na pół kilometra, ale jeśli ktoś dopiero zaczyna, to raczej nie od pełnego dystansu
Naprawdę myślisz, że wydawca łyknie taki tekst jak indor kaszę? Napisany mimochodem, po drodze do ważniejszego celu? Gratuluję optymizmu
Nb. największym problemem nie są wbrew pozorom usterki w tekstach początkujacych autorów ( bo to można poprawić, o ile ktoś nie jest skończonym grafomanem), ale powszechne wśród nich złudzenie, że Wszechświat czeka na ich dzieła z zapartym tchem. Przy jakiejś okazji wygooglaj sobie ile nowości ukazuje się co miesiąc i jaki procent z nich reklamowany jest już na wstępie jako bestsellery. A w ogóle to się nie przejmuj, ja tylko tak, jestem dzisiaj w filozoficznym nastroju, bo zazwyczaj nie zawracam sobie głowy walką z wiatrakami 



Panie, ten kto chce zarabiać na chleb pisząc książki, musi być pewny siebie jak książę, przebiegły jak dworzanin i odważny jak włamywacz."
dr Samuel Johnson
dr Samuel Johnson
Dziwka
14"wysłać do wydawnictw, tym samym prawdopodobnie pożegnać się z "Dziwką" na dobre" ma raczej takie znaczenie, że nie przewiduje wielkiego sukcesu;D A poza tym też nie wydaje mi się, że o pisaniu albo sztuce w ogóle powinno się myśleć pod kątem obliczania szansy na sukces;) Pojawia się jakaś historia, świat, postacie i musisz to spisać, tyle. Różnica podejścia.
Nie wiem, czy to walka z wiatrakami, trochę protekcjonalne stwierdzenie:P Wiem, naburmuszam się, bo ogólnie tak mam, że od czasu kiedy znalazłam już swojego mistrza Yodę, wsadzam sobie gdzieś różne uwagi, które ogólnie dotyczą tak zwanej "drogi rozwoju", a nie samego tekstu, bo za uwagi do tekstu bardzo dziękuję i wszystkie biorę pod uwagę. Pozdrawiam!
Nie wiem, czy to walka z wiatrakami, trochę protekcjonalne stwierdzenie:P Wiem, naburmuszam się, bo ogólnie tak mam, że od czasu kiedy znalazłam już swojego mistrza Yodę, wsadzam sobie gdzieś różne uwagi, które ogólnie dotyczą tak zwanej "drogi rozwoju", a nie samego tekstu, bo za uwagi do tekstu bardzo dziękuję i wszystkie biorę pod uwagę. Pozdrawiam!
Dziwka
15Rozental, "walka z wiatrakami" to nie protekcjonalność, tylko określenie pewnego schematu, jaki pojawia się na Wery regularnie. Ktoś przychodzi, pokazuje co napisał, a później twierdzi, że uwagi które otrzymuje w żadnym razie nie mają zastosowania w jego twórczości, albo jak w Twoim przypadku, że "wsadzasz sobie gdzieś różne uwagi". Wery jest miejscem, gdzie do pisania podchodzi się poważnie. Pracujemy nad tekstami, czytamy, komentujemy po to, żeby je ulepszyć. I przede wszystkim uznajemy pewien poziom, noszący tutaj roboczą nazwę "poziomu druku", do którego staramy się równać. Arogancko zakładamy, że autor także traktuje swoje pisanie poważnie i nawet jeżeli nie myśli wprost o publikacji, to chce swoje umiejętności doskonalić. W innym wypadku, po cóż wrzucać teksty do weryfikacji? Pozdrawiam!
„Styl nie może być ozdobą. Za każdym razem, kiedy nachodzi cię ochota na pisanie jakiegoś wyjątkowo skocznego kawałka, zatrzymaj się i obejdź to miejsce szerokim łukiem. Zanim wyślesz to do druku, zamorduj wszystkie swoje kochane zwierzątka.” Arthur Quiller-Couch
FB - profil autorski
FB - profil autorski