Czas szybko mijał, w warsztacie elektrycznym byłem dalej najmłodszym stażem pracownikiem, ale już nie całkowitym nowicjuszem. Powoli przestano mnie zauważać jako nieopierzonego wyrostka, stawałem się „jednym z nas”. Jednak, żeby nim się w pełni stać, brakowało jednego, nieodzownego elementu, bez którego w małych grupach pracowniczych nie ma się szansy zostać w pełni zaakceptowanym członkiem tej społeczności. Elektrycy z warsztatu nie stanowią wielkiej liczbowo grupy pracowników dużego wydziału. Było nas ledwie dziesięciu, i to pracujących na trzech zmianach, nigdy jednocześnie.
Tym elementem, który, jak klamra, na trwałe włączał „nowego” w małą społeczność warsztatu, była pierwsza jego miesięczna pensja. Dokładniej, nie tyle ona jako taka, ile zaproszenie po wypłacie wszystkich kolegów na towarzyskie, bliższe poznanie w męskim gronie. Ponieważ często zaznajamiano się bardzo dokładnie, a na to potrzeba czasu, spotkanie było wyznaczane w sobotnie popołudnie. Marzenie o wolnych sobotach dopiero się rozpoczynało; Gierek, w ramach dobroci dla ludzi pracy, właśnie pozwolił na dwie pierwsze, wolne, ale i tak do odpracowania. Dwie soboty na cały rok… termin mojej pierwszej wypłaty jako elektryka za nic nie zazębiał się z nimi. Ogłoszono urzędowo, że w następnym będzie tych sobót już sześć, a w kolejnym roku aż dwanaście. To była jednak pieśń przyszłości; pierwsza wypłata wypada w konkretnym tygodniu i nie ma mowy o przeniesieniu jej na późniejszy termin, o ile chce się być pełnoprawnym członkiem kolektywu pracowniczego.
Postawienie kolegom kolejki w knajpie z pierwszej wypłaty to obowiązek wynikający z kultury czy niezbyt przyjemny mus? Nieważne, wkupne musi być. „Nadejszła ta wiekopomna sobota”. Już w piątek uprzedziłem domowników. Wystarczyło powiedzieć rodzicielce; matki zawsze pozostają matkami, niezależnie ile człek już lat dźwiga na grzbiecie i co porabia.
– Mamo, jutro wrócę chyba późno. Wiesz, pierwsza wypłata u elektryków… muszę chłopakom postawić.
– A wrócisz na własnych nogach? Czy mam tatę po ciebie wysłać? – Rodzicielka uśmiechnęła się lekko i westchnęła. – Nie macie w sobotę meczu?
– Nie. Dopiero za tydzień. Tatę?! Mamo, czy kiedyś…
– Wiem, wiem. Tylko klucze weź, nie budź wszystkich, jak wrócisz. Czy mam czekać?
– Mamoo… – Teraz ja się lekko uśmiechnąłem. – Naprawdę nie jestem już dzieckiem. Nie zgubię się i nie czekaj. Trafię.
Knajpa znajdowała się na rogu ulic Kwiatowej i 15 Grudnia, nazywała się „Mir”. Nie była zbyt daleko od domu, ledwie dwa kilometry z okładem. Nie wiem, czy nazwa pochodziła od miru, znaczy renomy, jakim się cieszyła w lekko szemranej okolicy, czy też od rosyjskiego słowa „pokój”. Kwiatów na ulicy Kwiatowej nie było od powojnia, pokojową okolicą też trudno było ją nazwać. Nie było to jednak ważne. Wola szefa jest święta, a majster Czajkowski osobiście mi zasugerował, który lokal jest właściwy na pierwszy poczęstunek. Całkowicie zdałem się na jego doświadczenie w wyborze miejsca, w którym miałem przetracić część wypłaty. Właściwie nie miała to być strata, tylko ofiara jak najbardziej wskazana – integracja z grupą. To jest zbożny cel!
W sobotnie popołudnie wszedłem w gościnne progi lokalu. W drzwiach na chwilę zatrzymałem się i odwróciłem. Przypomniałem sobie nie tak dawne zdarzenie ze szkoły średniej – przecież prawie w tym samym miejscu profesor Dzik podejrzewał mnie o nienoszenie tarczy szkolnej. Uśmiechnąłem się; ech, dobre to były czasy. Teraz już byłem dorosły i nie tylko nie musiałem się martwić, jak ukryć tarczę i jednocześnie mieć ją na podorędziu „w razie nagłej potrzeby”, jaką było chociażby pojawienie się na ulicy profesora Dzika, ale mogłem jawnie wejść do baru z wyszynkiem. Dobra, koniec rozpamiętywania minionych czasów, teraz czekała mnie nowa próba dozwolona tylko dla ludzi pracy.
„Warsztat” zaraz obstawił wysoki stolik, bez krzeseł, dla klientów stojących. Podszedłem do lady barowej.
– Dzień dobry. Po setce dla każdego – zadysponowałem dziarsko u barmanki. Starałem się nadać brzmieniu mego głosu intonację stałego bywalca podobnych lokali.
– A do tego? – Barmanka przestała wycierać szklankę i odstawiła ją na blat.
– Co, do tego? – Zdezorientowany, machinalnie zapytałem.
– Zakąska musi być. – Wzruszyła ramionami, zniecierpliwiona głupim pytaniem. – To, co normalnie?
– Aa… tak, to co normalnie.
– Już podaję.
Barmanka znała swój fach. Nie minęła minuta, a na naszym stoliku wylądowała taca z dwudziestoma kieliszkami „pięćdziesiątek”. Za chwilę doniosła na talerzyku „to, co normalnie” – widelczyk i dziesięć małych kawałków śledzika z cebulką. Po jednym na każdego z nas. Spojrzałem na tę furę jedzenia, przełknąłem ślinę i zadysponowałem ponownie:
– Niech pani jeszcze przyniesie tego śledzia, tyle samo. Aha, i chleba.
– Młody, coś ty taki rozrzutny? – wtrącił się majster. Podniósł rękę i poprawił: – Wystarczy chleb. No to, młody, oby tobie i nam się…
Wzniósł do góry kieliszek. „Oby!” odpowiedzieliśmy dziewięciogłosem. Szef stuknął swoim kieliszkiem w mój, a następnie po kolei wszyscy z kolegów. Przełknąłem bezbarwny płyn, zapiekło. Wziąłem widelczyk i dziabnąłem nim w śledzika. Majster momentalnie położył rękę na mojej dłoni:
– Zdzisiek, masz za dużo forsy? Śledzik musi być, jakby kontrol wpadła. Będziesz nową zakąskę zamawiał?
– Aa… ale chciałbym przegryźć. Chleba mogę?
– Chleba możesz. – Uśmiechnął się, łaskawie pozwalając na taką, niezbyt wielką rozrzutność. – Szefowo! – krzyknął do barmanki. – Dzbanek z mineralną!
– Już się robi, panie Czajkowski! – odkrzyknęła. Ho, ho, majstra tu dobrze znają?
Tęsknie spojrzałem na talerzyk. Śledzik kusił, zachęcał do skubnięcia… ale szef to szef! Dba o nowych, aby zbyt dużo nie wydali na wkupne. Dobrze trafiłem!
– No to, na drugą nóżkę, aby się nie kolebać. – Ponownie zainicjował, wznosząc drugą pięćdziesiątkę do góry. Widać nie pierwszy raz pełnił honory „wprowadzającego do zgranego zespołu elektryków”.
Wypiłem. Odchrząknąłem, próbując opanować palenie w gardle. Że też nie zjadłem obiadu; naiwnie myślałem, że napełnię żołądek tutaj, nie chciałem go przeciążyć. Ot, brak doświadczenia. A kiedy miałem je zdobyć?! To przecież mój pierwszy raz. Ponownie tego błędu nie popełnię – wcześniej zjem porządnie; o ile jeszcze będę miał okazję na ten drugi raz.
Poczułem na sobie wzrok majstra więcej niż wymowny – tak wyrazisty, że nawet plakat dużymi literami wypisany nie byłby bardziej dosłowny. Uniesione brwi tylko wzmacniały niewypowiedziany przekaz. Jednak szef ma podejście do młodych ludzi, wie, jak im poddać konkretną wskazówkę życiową, ukierunkować sposób dalszego postępowania. Do tego swoim doświadczeniem wspiera ich delikatnie, nie woła wniebogłosy, aby inni usłyszeli…
– Szefowo, jeszcze raz to samo! – Szybko wprowadziłem w czyn niewymowną podpowiedź.
cdn.
Śledzik musi być, cz.1 i 2/4 [P]
1Piszę. Wspomnienia. Miniaturki. Satyriady. Drabble. Fraszki. Facecje. Podobne. Wystarczy.