
Hektary złotych kłosów ciągnęły się w nieskończoność na niewielkich pagórkach. Świergot przelatujących ptaków wprowadzał w ludzkie serca spokój i błogość, każącą nie przejmować się o nic więcej. Z pomiędzy łan zbóż wystawały pojedyncze dęby, z żółkniejącymi liśćmi na swych koronach. Pod największym z nim siedział mężczyzna. Kolor skórzanej zbroi, w którą był ubrany, wtapiał się w barwy kory. Sam ledwo dostrzegalny wśród zieleni, z uwagą oglądał rozciągający się przed nim malowniczy krajobraz. Bystre, szare oczy mogły dostrzec nawet najmniejszy ruch. Otworzył zaciśniętą wcześniej dłoń. Leżał w niej srebrny wisior. Delikatna oprawa w kształcie łzy kryła błękitny, lekko przeźroczysty kamień. Na powierzchni miał wygrawerowane dziwne znaki i symbole. Wnętrze „żyło”. W głębi pulsowało w rytm ludzkiego serca niezwykłe, blade światło. Mężczyzna znieruchomiał. Czarne włosy zsunęły się na spocone czoło. Kilkudniowy zarost ukrywał zmarszczki. Po poliku spłynęła pojedyncza łza. Zacisnął usta,i powieki, i ponownie oparł głowę o pień drzewa. Nieobecnym wzrokiem ogarniał przestrzeń ciągnącą się przed nim. Czerwono krwiste promienie zachodzącego słońca, gdzieś w jego sercu wzbudziły obawę, jakby nigdy więcej nie dane byłoby mu tutaj powrócić. Przez ułamek sekundy poczuł smród spalenizny a w uszach zabrzmiały krzyki. Wziął głęboki oddech. Wstał. Chwycił za posrebrzaną rękojeść wcześniej oparty o zamszony pień miecz i schował do po pochwy. Rozejrzał się jeszcze raz i odszedł, ginąc w kolorach jesieni.