Cena dumy

1
Mazhe wyciągnął skostniałe z zimna dłonie w stronę przygasającego ognia, po czym dorzucił leżący obok chrust, co pomogło szczątkowym płomieniom momentalnie odżyć. Spojrzał na nocne niebo, przyozdobione niezliczonymi jasnymi punkcikami i westchnął głęboko, nabierając w płuca haust mroźnego powietrza.
Nie podobał mu się pomysł nocowania w środku lasu. Fakt, iż nieopodal przebiegał główny trakt, nic nie zmieniał. Najgorsze były nie dzikie zwierzęta czyhające w gąszczu, ale bandy zbójców, którzy teraz, w czasie wojny, stali się śmielsi i znacznie częściej napadali podróżnych z nadzieją szybkiego i łatwego łupu. Ogromna puszcza była dla nich idealną kryjówką, a im dalej od zamieszkanych okolic, tym lepiej.
Mazhe wraz z rodziną wędrował już od kilku tygodni, temperatura coraz bardziej spadała, a jedzenia zaczynało brakować. W tym wszystkim jedynym pocieszeniem była myśl, że z każdym dniem zbliżali się do granicy, a co za tym idzie ⎼ do nowego życia. Mężczyzna wiedział, że Onosta, do której zmierzali, może nie jest bogatym krajem tak jak Khadyan, ale na pewno znacznie od niego spokojniejszym. Nie angażowała się w spory, a ostatnia wojna, jaka miała tam miejsce, wydarzyła się sto pięćdziesiąt lat temu i nic nie zapowiadało, by miało się to zmienić. Bezpieczeństwo rodziny w tej chwili było dla Mazhego ważniejsze niż cokolwiek innego: przyszłym poziomem jej życia postanowił zaprzątać sobie głowę później.
Powiódł wzrokiem w bok, na śpiące na ziemi żonę Arnorę i córkę Vidję, wtulone w siebie i owinięte grubym, wełnianym kocem, a w jego umyśle na nowo pojawiły się wspomnienia brutalnego ataku na ich rodzinne miasto, który zmusił ich do ucieczki i wyczerpującej tułaczki. A przecież tamten dzień miał być taki sam jak setki poprzednich. Mazhe bladym świtem wyruszył do kopalni, a Arnora została w domu, zajęta szyciem butów ze skóry. Parę godzin później rozpętało się piekło. Przerażeni ludzie, owładnięci paniką. Wszechobecny ogień, pożerający wszystko, co spotkał na swej drodze. Rozpadające się budynki. Plątanina wrzasków, huków, szlochów. Martwi mężczyźni, kobiety i dzieci, leżący w kałużach krwi. Wojna nie ma litości dla nikogo, a takich widoków nie da się zapomnieć. Zrozpaczony górnik z trudem zdołał odnaleźć w tym chaosie swoich bliskich i uciec poza mury miejskie, co graniczyło z cudem.
Kiedy tylko udało im się dotrzeć do w miarę bezpiecznego miejsca, prędko dotarło do jego uszu, że to Khadyan rozpoczął inwazję na ich rodzinny kraj. Mazhe zdawał sobie sprawę, iż wojna już od dawna wisiała w powietrzu i było tylko kwestią czasu, kiedy któraś ze stron otwarcie rozpocznie konflikt zbrojny. Dlatego musieli iść jak najdalej, zanim to szaleństwo opanuje cały Rokhizar.
一 To przerażające, że takie rzeczy się dzieją 一 mówił do żony. 一 Że z powodu sprzeczek tam na górze, cierpią niewinne istoty, nie mające z tym absolutnie nic wspólnego. Grupa ludzi odizolowanych od rzeczywistego świata, otoczonych niemożliwymi do wyobrażenia bogactwami, bawiąca się tysiącami istnień, jak gdyby nigdy nic.
Z zamyślenia wyrwał go chrzęst stawianych na śniegu kroków, dobiegający z głębi lasu oraz przemykający między drzewami kształt. Mazhe chwycił przypięty do pasa myśliwski nóż, jedyną broń, jaką miał. Przybysz wolnym krokiem zbliżył się do ognia, a gdy Mazhe zdołał dostrzec jego twarz, okazało się, że to czterdziestoletnia, niebrzydka kobieta o bladej, delikatnej twarzy i przerażonych oczach, dysząca ze zmęczenia. Widocznie przed kimś lub czymś uciekała. Zdumiony mężczyzna zmierzył ją uważnie wzrokiem. Ubrana była w długi, futrzany płaszcz, który wydawał się należeć do kosztownych, na głowę narzuciła kaptur.
一 Potrzebuję pomocy 一 rzekła bez ogródek.
Skuta lodem droga dłużyła się w nieskończoność, raz biegnąc w górę po stromym zboczu, by następnie gwałtownie opaść, wijąc się przez ośnieżone przełęcze niczym wąż w piasku. Po obu stronach wznosił się ogromny las, poprzetykany licznymi górskimi szczytami i mniejszymi wzgórzami, wypełniony ciszą. Puszcza, obejmująca większość krajów na północy kontynentu, kończyła się dopiero na granicy państwa, do którego zmierzali wędrowcy. To ona była prawdziwym władcą tej krainy, to ona trzymała ją zawzięcie w swych szponach. Potężne świerki pokryte białym puchem uginały swe gałęzie pod jego ciężarem, a słońce wiszące na czystym niebie rozrzucało swe promienie.
Anchoret była na skraju wytrzymałości. Nieznośny mróz przenikał całe jej ciało, a zmęczone długim marszem nogi mogły w każdej chwili złamać się pod jej ciężarem. Minął dopiero tydzień podróży, ale ona czuła, że co najmniej miesiąc. Nieprzyzwyczajona do tak ekstremalnych warunków, znacznie ciężej radziła sobie z trudami wędrówki niż jej towarzysze, do czego się nie przyznawała. Dla nich to także był ciężki kawałek chleba, zwłaszcza dla ośmioletniej Vidji, która mimo wszystko dzielnie walczyła z doskwierającym głodem i zmęczeniem.
Znów złapała się na wspominaniu niedalekiej przeszłości. Nie mogła uwierzyć, że jeszcze do niedawna do głowy by jej nie przyszło, że można tak nagle wszystko stracić: rodzinę, dom, władzę, wpływy, godność. Żyła niczym w słodkim śnie, świadoma przewrotności losu, ale pewna, iż jej nigdy nie dotknie. Dopiero teraz w pełni pojęła, jak bardzo się myliła.
Wróciła myślami do źródła tej ogromnej lawiny, która doprowadziła ją do miejsca, w którym obecnie się znajdowała. Wszystko zaczęło się po śmierci króla i zarazem jej męża ⎼ Reniera IV. Anchoret podjęła się sprawowania rządów nad całym państwem, dopóki jej dwuletni syn nie podrósł na tyle, by móc przejąć tron.
Władza szybko porwała ją w swe sidła. Wdowa bardzo sprawnie uporała się z początkowymi trudnościami, by po krótkim czasie w pełni korzystać z możliwości, jakie dawało noszenie korony. Jeszcze za życia króla była jego prawą ręką, pomagała mu podejmować jak najlepsze i najkorzystniejsze decyzje, dzięki czemu stała się doskonale obeznana w polityce i sprawach wewnętrznych kraju. Mąż szanował jej mądrość i spryt, bardzo cenił opinie i często zwracał się do niej z prośbą o radę. Właściwie to nic się nie działo bez jej zgody. Dlatego, gdy dostała szansę, by samej zasiąść na tronie, bez wahania ją wykorzystała, dając upust swej ambicji. Została przyjęta przez poddanych bardzo pozytywnie, gdyż od zawsze była najbardziej wpływową kobietą w kraju. Pod jej krótkim, acz intensywnym panowaniem, Khadyan złapał trochę oddechu między kolejnymi wojnami i zdążył zregenerować siły.
Gdy Sigvat osiągnął wiek szesnastu lat, przejął tron, ale Anchoret nie zamierzała całkowicie zrezygnować. Oficjalnie nie miała już władzy, ale w rzeczywistości to właśnie ona pociągała za sznurki i rządziła Khadyanem przez następne cztery lata. Zręcznie manipulowała nie tylko synem, ale także jego najbardziej zaufanymi doradcami. Aż do teraz.
Ponad tydzień temu Sigvat posunął się do czegoś niespodziewanego. Odkąd tylko pamiętała, zawsze sprawiał problemy i postępował nieprzewidywalnie, ale to co uczynił, przerastało nawet jego. W obecności całego dworu wyrzekł się matki i wygnał ją z pałacu. Kobieta dostrzegła, że nie był to zwykły wybuch wściekłości, ale dokładnie zaplanowane działanie. Widocznie miał dość jej mieszania się w politykę. Może rzeczywiście źle postąpiła, nie dając mu wolnej ręki? Teraz było już za późno na tego typu rozterki. Zdruzgotana Anchoret nie miała gdzie się podziać. Pozostanie w stolicy nie wchodziło w grę, ugodziłoby w szczątki jej honoru. Żyć w cieniu osoby, która tak ją upokorzyła, mimo iż to jej własny syn? Nie było mowy. Ruszyła w kierunku głównego traktu. Tam natknęła się na rodzinę Mazhego, uciekającą przed wojną ze swej ojczyzny Rokhizaru do Onosty, którzy litościwie zgodzili się, aby Anchoret podróżowała razem z nimi, nie mając nic przeciwko. Tak samo jak ona, stracili wszystko, z tą różnicą, że nie było w tym ich winy. Przybrała imię Caren - pierwsze, jakie przyszło jej do głowy. Dla własnego bezpieczeństwa wolała nie ujawniać, kim była naprawdę. Gdy padło pytanie o powód, dla którego znalazła się w takim samym położeniu jak oni, Anchoret wymyśliła na poczekaniu jakąś bajeczkę o podróży z karawaną kupiecką, która została zrabowana, a ona, jako jedyna ocalała, straciwszy cały dobytek, nie miała co ze sobą zrobić. Całe szczęście łyknęli to, choć bez przekonania.
Nie znaczyła już nic i była nikim. Strzaskano jej pewność siebie, brutalnie wyrwano królewską dumę i doszczętnie upokorzono. Po raz pierwszy w życiu nie wiedziała, co powinna ze sobą zrobić. Zupełnie jakby w jednej chwili usunięto grunt spod stóp. Dodatkowo dobijał ją fakt, iż dokonał tego ukochany syn, jedyna rodzina jaka pozostała. Jak mógł to zrobić? Obawiała się, że już nigdy nie pozbędzie się smaku goryczy spod języka. Jak się później okazało, w tej kwestii akurat miała rację. Nie zniknął, ale zdążyła się do niego przyzwyczaić.
Do jej uszu dobiegł ledwie słyszalny głos maszerującej obok Arnory. Miała ona ostre rysy twarzy, prosty nos i długie, czarne włosy. Jej sine usta poruszały się bezwiednie, a przygnębiony wzrok tkwił w jednym, tylko jej wiadomym punkcie w oddali.
一 Gdzie jesteście? Dlaczego nas zostawiliście? Proszę, odpowiedzcie mi.
Anchoret westchnęła. Z tego, co zdążyła zaobserwować, Arnora była bardzo pobożną kobietą. Codziennie błagała bogów, by uratowali jej rodzinę, a przed snem poświęcała kilka minut na wieczorną modlitwę. Powszechnie niewiele było wiadomo na temat tej osobliwej rasy oraz krainy, z której pochodziła. Anchoret nie znała wyznawanego przez nią panteonu, dlatego chętnie podsłuchiwała, by dowiedzieć się czegoś nowego. Sama nie należała do religijnych osób. Odwiedzała świątynię tylko podczas najważniejszych uroczystości ⎼ to jest trzy lub cztery razy w roku ⎼ i to też tylko wtedy, gdy było to absolutnie konieczne.
一 Musicie sobie z nas drwić 一 Arnora wzięła głęboki wdech, zacisnęła pięści, po czym zatrzymała się gwałtownie. 一 Dobrze się bawicie naszym kosztem?! 一 wrzasnęła, wpatrując się w czubki swoich butów, a przestraszone kruki, kryjące się między gałęziami pobliskich drzew, poderwały się do lotu.
Wszyscy obejrzeli się na zmieszaną kobietę. Napady histerii nie stanowiły u niej niczego niezwykłego, najwyraźniej wciąż bardzo przeżywała wydarzenia sprzed ostatniego tygodnia. I ciężko się dziwić. Była nad wyraz wrażliwa, a taka tragedia musiała okazać się bardzo ciężkim sprawdzianem dla jej psychiki. Anchoret nie miała pojęcia, jak mogłaby pomóc. Pozostało tylko współczuć całej rodzinie. Napotkała wzrok Mazhego, mężczyzna tylko pokręcił głową ze smutną rezygnacją, czemu towarzyszyło ciężkie westchnienie.
Jeszcze miesiąc temu zupełnie inaczej patrzyła na Dornagów. To półdzika rasa zbliżona wyglądem do ludzi, lecz o krępej budowie ciała i niższym wzroście, za to o imponującej sile fizycznej. Mieli szerokie szczęki i grubą, popielatoszarą skórę, która ułatwiała im znoszenie dotkliwego zimna. Zamieszkiwali górzyste tereny Rokhizaru i zwykle trudnili się wydobywaniem obecnych tam licznych pokładów marmuru i miedzi, które następnie eksportowano na południe. Anchoret od zawsze czuła do nich odrazę i niechęć, których nie potrafiła logicznie uargumentować. Patrzyła na nich z wyższością i pogardą, a teraz przyszło jej stać się niemal jedną z nich. Cóż za ironia.
Otuliła się mocniej płaszczem. Czuła się nieswojo z dala od królewskiego przepychu: pięknych komnat zdobionych wspaniałymi obrazami i gobelinami, drogich ubrań z atłasu, wygodnych, złoconych mebli przywiezionych z egzotycznych krajów, wiernej służby będącej na każde zawołanie. Świadomość, że nie ma ich na wyciągnięcie ręki, napawała nieznośnym uczuciem, jakby ktoś uciął jej rękę. Rozpalanie ogniska o zmierzchu, spędzanie mroźnych nocy pod gołym niebem, wstawanie wraz z pierwszymi promieniami słońca i wielogodzinny marsz były zupełnymi przeciwnościami komfortu i wygody, do których przywykła.
Nagle, wyskoczywszy zza zaspy, na drodze przed nimi stanął czarny wilk. Nieruchomo wpatrywał się w podróżników, których uwagę przykuły jego wyjątkowo wielkie oczy. Miały dziwnie nienaturalny, czysty karminowy kolor, który od razu przywiódł Anchoret myśl o zasłonach w sypialni jej byłego pałacu. Wszyscy w jednej chwili zamarli w całkowitym bezruchu. Zwierzę pożerało ich swym groźnym wzrokiem, roztaczając wokół siebie aurę eteryczności, zupełnie jakby go wcale tam nie było. A przecież wszyscy je widzieli. W tym samym momencie wilk dostojnie, lekko, acz pewnie, czmyhnął za pobliskie drzewa, znikając tak szybko i niespodziewanie, jak się pojawił. Wspomnienie tych niepokojących oczu prześladowało Anchoret jeszcze przez wiele lat. Zostawił za sobą ślady na sypkim śniegu, więc nie był zjawą ani duchem. Niemożliwe, aby się przywidział.
Kilka dni później Vidja zachorowała.
Nie była przekonana, czy temu podoła. Ostatni raz miała kontakt z magią około dwadzieścia lat temu. Jeśli zrobi to nieumiejętnie, może tylko pogorszyć sprawę.
Uklękła przy leżącej na rozłożonym kocu dziewczynce. Uniósłszy ręce, skierowała dłonie wnętrzem do siebie, trzymając je w odległości około dwóch stóp od siebie. Szukała w zakamarkach pamięci słów zaklęcia leczącego, jednego z wielu, jakie miała okazję poznać i opanować w większym lub mniejszym stopniu. Gdy była jeszcze młodą dziewczyną, pobierała nauki u nadwornego czarodzieja. Szybko się uczyła i przez pewien czas nawet poważnie rozważała przystąpienie do gildii, jednak zaniechała tego pomysłu.
Lekko mrużąc oczy, nakreśliła w powietrzu parę skomplikowanych kształtów.
一 Deih neq ewai soluo 一 mówiła powoli, zastanawiając się nad każdym słowem. 一 Jei’ger freqve ne.
Zamilkła. Nastała pusta cisza, jedynie wiatr szumiał pomiędzy drzewami. Pozostała tylko nadzieja, że wybrała odpowiednie słowa i, co było równie ważne, wypowiedziała je poprawnie, akcentując odpowiednie sylaby. Po pełnej napięcia chwili ciało dziewczynki spowiła delikatna żółta poświata, która momentalnie zniknęła. Anchoret poczuła, jak ogromny głaz spada jej z serca. Udało się, zaklęcie poskutkowało, a przynajmniej powinno.
Vidja otworzyła oczy, rozpalona twarz stopniowo przybierała normalny kolor. Uradowana Arnora przytuliła córkę, a w oczach Mazhego pojawiły się łzy ulgi.
一 Gorączka nie spadła całkowicie, ale udało mi się ją obniżyć 一 oznajmiła Anchoret rzeczowym tonem, gdy rodzice trochę ochłonęli. — Lepiej niech się nie przemęcza.
Arnora spojrzała na nią, a radość niemal wylewała się z jej źrenic.
— Nie wiem, jak ci dziękować, Caren. Do końca życia pozostaniemy twoimi dłużnikami.
Anchoret posłała jej przyjacielski uśmiech.
— Uratowaliście mnie, pozwalając przyłączyć się do was. Byłam wam coś winna. Teraz nasze rachunki się wyrównały.
Doskonale rozumiała przerażenie i następującą po nim ulgę, jaką czuli rodzice dziewczynki. Przypomniała sobie swój strach, gdy Sigvat, będąc jeszcze dzieckiem, chorował, a ponieważ posiadał słabe zdrowie, zdarzało się to dosyć często. Każda poważniejsza choroba mogła zabrać go na tamten świat. Królowa sprowadzała najznamienitszych medyków i magów z całego królestwa. Choć robili oni, co w ich mocy, to nie mogli zagwarantować, że królewicz wyzdrowieje. Pamiętała aż za dobrze, jak zrozpaczona przesiadywała całe noce przy jego łóżku i godzinami łkała z bezradności. O ile jako monarchini decydowała o losie tysięcy ludzi, w przypadku tej jednej najdroższej osoby nie była w stanie nic poradzić. Nienawidziła tego.
Reszta wędrówki minęła im już łatwiej, gdyż najgorszą część drogi mieli już za sobą. Powoli opuszczali górzyste tereny Khadyanu i zbliżali się do upragnionego celu. Mimo iż zima trwała w najlepsze, temperatury wraz ze spadkiem wysokości biegnącego traktu przestawały być tak dokuczliwe. Las przerzedzał się, a wąskich i stromych fragmentów drogi właściwie już nie napotykali. Ze względu na Vidję zmuszeni zostali maszerować znacznie wolniej.
Rodzina wiele opowiadała znajomej o swej ojczyźnie, będącej najdzikszą znaną Anchoret krainą, a jej barwne opisy brzmiały zupełnie niczym prosto z prastarych baśni i legend. Ogromne drapieżne ptaki zamieszkujące skalne szczyty. Ciągnące się kilometrami w głąb ziemi kopalnie, porośnięte fluorescencyjnymi mchami, stosowanymi zamiast pochodni, oblewającymi korytarze przyjemnym, turkusowym światłem. Podziemne jeziora wielkości mórz. Wszystko to wydawało się jej zbyt nieprawdopodobne, by mogło istnieć naprawdę, w wyniku czego zastanawiała się, czy te opowieści nie zostały wyssane z palca, stanowiąc jedynie wytwór wyobraźni. Towarzysze pochodzili z jednego z większych miast, leżących tuż przy granicy z Khadyanem, ale podobno w głębi Rokhizaru możliwym było nienapotkanie nikogo przez miesiące i zdarzało się, że całe wioski miały maksymalnie po kilkunastu mieszkańców.
Ulżyło jej, że dotychczas nie okazali większego zainteresowania jej historią. Wychodzili z założenia, że jeśli Anchoret nie chciała zbyt wiele o sobie opowiadać, to naciskanie jej byłoby nie w porządku, za co była im ogromnie wdzięczna.
Wieczorem natrafili na malutką wieś, pierwszą od dziesiątek kilometrów. Domostwa zostały przyozdobione jemiołą, ciemnozielonymi gałęziami sosny i kolorowymi lampionami. Widocznie właśnie odbywały się obchody jakiegoś święta i mieszkańcy, którym sprzyjał dobry humor, pozwolili strudzonym wędrowcom spędzić u nich noc. Zmęczeni przybysze zaszyli się z boku, usiedli przy jednym z pustych stołów, uważnie obserwując biesiadę. Szybko pojawiła się młoda dziewczyna o złotych włosach, niosąca dla gości dzbany, kubki, drewniane tace wypełnione jakimś mięsem i bochen chleba. Zainteresowana Anchoret postanowiła uważnie notować w myślach każdy szczegół, który zwróci jej uwagę, choć ku swemu rozczarowaniu, nie spostrzegła w wiosce nic nadzwyczajnego. Rozpadające się chaty ze zbutwiałego drewna, kilka zagród, w których hodowano udomowione kozice, a na środku osady wielkie, płonące ognisko. Obok ustawiono też starannie rzeźbiony posąg jakiegoś lokalnego bóstwa. Ludzie tańczyli wesoło, rozmawiali, śmiali się, pili cydr. Dzieci bawiły się, biegając wokół. Kobiety ubrane w najlepsze, barwne suknie, które choć nie umywały się do szat Anchoret, sprawiały wrażenie wyjątkowo odświętnych dla wieśniaczek.
To było zaskakujące. Mimo pełni zimy oraz wojny czyhającej u progu, ci ludzie potrafili się bawić i zapomnieć o troskach dnia codziennego. Anchoret poczuła ukłucie zazdrości.
Po skończonym posiłku Mazhe, poczuwszy działanie alkoholu i udzielającą mu się wszechobecną radość, zaprosił Arnorę do tańca. Grała żywa, skoczna muzyka, wprost idealna. Poruszał się niezgrabnie, w przeciwieństwie do żony, a Anchoret przyglądała się im w milczeniu, gdy wtem kątem oka dostrzegła coś jasnego, przemieszczającego się w czerni między drzewami. Obejrzała się. Znajomy widok. Wilk o czerwonych ślepiach, musnięty słabym blaskiem oddalonego ogniska mierzył ją uważnie wzrokiem. Nim zdążyła w jakikolwiek sposób zareagować, zwierzę zniknęło, rozpływając się w powietrzu. Dopiero wtedy dotarło do niej, że od dłuższej chwili wstrzymywała oddech. Wpatrywała się w miejsce, gdzie jeszcze sekundę temu się znajdowało zwierzę, gdy usłyszała cienki, dziecięcy głos:
一 Coś się stało?
Niemal podskoczyła, spoglądając za siebie. To Vidja wpatrywała się w nią intensywnie, jej malutkie zielone oczy wydawały się teraz zupełnie czarne.
一 Nie, wszystko w porządku 一 odparła Anchoret wzruszywszy ramionami, po czym wróciła do przerwanej obserwacji mieszkańców.
Gdy zbliżała się północ, a zabawa trwała w najlepsze, podróżnicy udali się do stodoły, użyczonej im przez zarządcę wsi. Spali na sianie, było ciepło, ale niezbyt wygodnie, jednak lepiej niż w lesie. Nie przeszkadzało to Anchoret w odczuwaniu szczęścia. Pierwszy raz od ponad tygodnia nie musiała spać pod gołym niebem. Po tak długiej podróży był to prawdziwy, bezcenny luksus.
Wyruszyli o świcie następnego dnia. Podziękowali serdecznie za gościnę i pomaszerowali dalej traktem.
Anchoret nie powiedziała towarzyszom o wilku, nie uważała tego za konieczne. Przez większość dalszej drogi zastanawiała się, czym on był i dlaczego znów się pojawił.
Około południa, gdy minęli kolejne wzniesienie, na horyzoncie ukazała się olbrzymia pokryta bielą równina rozciągająca się na dziesiątki kilometrów z bezładnie porozrzucanymi ciemnymi plamami, zapewne osadami.
— To już Onosta! — rzucił radośnie Mazhe, jego zmęczoną twarz rozpromienił szeroki uśmiech.
Anchoret poczuła wszechobejmujący spokój. Już niedaleko. Kobieta podejrzewała, że dotrą do celu jeszcze wieczorem. Wprawdzie wycieńczona, poczuła nagły przypływ sił. Być może jeszcze dziś ten koszmar skończy.
A wtedy rozpocznie się kolejny.
Cały czas nie docierało do niej, że naprawdę się udało. Zdołała przebyć największe pasmo górskie na kontynencie i niebawem dotrze do neutralnego kraju, w którym będzie mogła się spokojnie zaszyć na odludziu, by nikt nie poznał jej prawdziwej tożsamości. Z dala od ojczyzny. Z dala od Sigvata.
Tym razem los znów miał dla niej niespodziankę. Gdy podróżnicy dostrzegli w dali pierwsze miasto, ich uniesienie ducha ustąpiło miejsca zaniepokojeniu, które momentalnie przerodziło się w paraliżujący szok. Z budynków unosiły się gęste kłęby dymu, wokół murów rozstawiono ogromne urządzenia. W miarę, jak się zbliżali, okazało się, że to machiny oblężnicze: katapulty i tarany.Wszędzie pełno chaotycznie poruszających się, małych punktów, które okazały się ludźmi. Przybysze stanęli jak wryci. Lodowaty ucisk chwycił klatkę piersiową Anchoret.
— Mamo, tato, co się dzieje? — zapytała zdziwiona Vidja wytrzeszczając oczy.
Miasto płonęło, zewsząd otoczone żołnierzami dzierżącymi sztandary w czarno-niebieskich barwach.
Barwach Khadyanu.
Anchoret dosiadała pięknego, kruczoczarnego konia bojowego czystej krwi, odzianego w stalową, zdobioną zbroję. Dostojne zwierzę niecierpliwie tupało nogą i przygryzało wędzidło, stojąc na szczycie doliny, a zachodzące słońce rzucało ciepły blask na dwie armie. Podmuchy przyjemnego, chłodnego wiatru wprawiały w ruch szeleszczące delikatnie źdźbła trawy porastające olbrzymie pustkowie, rozciągające się w całym zasięgu wzroku. Kobieta przyglądała się wzniesionym wysoko chorągwiom wroga, wierzchowcom stojącym w idealnym szeregu, żądnym mordu wojownikom. Zerknęła w tył. Miała za sobą kilka tysięcy zbrojnych w żółto-czerwonych barwach Onosty. Nie wyglądali na pewnych siebie. Na ich spoglądających po sobie twarzach malowała się trwoga wywołana znaczną przewagą liczebną przeciwnika.
To były ciężkie czasy. Wojny spowiły cały kontynent i nie istniało królestwo, nieprowadzące kampanii lub niebroniące się przed atakiem. Ginęły setki tysięcy zarówno żołnierzy, jak i zwykłych cywilów. Anchoret odnosiła wrażenie, że odkąd to się zaczęło, ziemia przybrała bardziej czerwony odcień. A może tylko się jej zdawało. Przerażeni ludzie, widząc coraz więcej miast i wiosek obracanych w gruz, przestali być pewni czegokolwiek. Zdesperowani uciekali w poszukiwaniu spokoju, który nigdzie nie mógł zostać zapewniony. Wielu z nich sprzedawało całe swe majątki i, nie mając nic do stracenia, wyruszało w podróż przez niebezpieczny Wyjałowiony Ocean, lecz Anchoret nie słyszała, by którakolwiek z wypraw okazała się owocna. Wciąż nie docierało do niej, jak udało jej się w ciągu tych sześciu lat objąć tron równinnej Onosty. Wiedziała, że główną rolę odegrała tu niespodziewana wojna domowa i anarchia wywołane bezkrólewiem w kraju, który ⎼ wydawało się ⎼ był ostatni w kolejce do tego, by konflikty rozwiązywać siłą. Szczęśliwym trafem, po kilku latach życia w pustelni, trafiła na królewski dwór. Wrodzona przebiegłość pomogła jej szybko wykorzystać okazję. Możnowładcy byli zbyt przejęci narastającym, niemożliwym do opanowania chaosem we własnych włościach, by przejmować się wygnaną, nic nie znaczącą byłą królową, która według nich nie stanowiła zagrożenia. W tym czasie ona tak zmanipulowała szlachtę, że gdy się ocknęli, ona już została koronowana i nic nie mogli z tym zrobić. Byli zbyt zmęczeni, więc nawet nie próbowali się sprzeciwić. Część nawet uważała, że jeśli sami nie potrafią przywrócić porządku, to jedyną nadzieją jest ktoś z zewnątrz.
To tyle, jeśli chodzi o zachowanie anonimowości, śmiała się w duchu.
Przed szereg nieprzyjacielskiej armii wysunął się krzepki mężczyzna przed trzydziestką, jadący na siwym rumaku i mówiący coś swoim żołnierzom, na co oni, wysłuchawszy go w skupieniu, odpowiedzieli gardłowym okrzykiem.
To Król Sigvat.
Już nie jej syn, ale wróg. Człowiek, który sześć lat temu okrył ją hańbą i teraz musiał za to zapłacić, tak jak każdy, kto się tego dopuścił. Tak wmawiała sobie Anchoret, jednak gdy go ujrzała, niewiele to dało. Jego widok momentalnie obudził nie tylko pogrzebane głęboko wspomnienia, ale także obawy, z którymi walczyła od dawna. Długo się przygotowywała do tego starcia, ale wciąż nie była gotowa i wiedziała, że nigdy nie będzie. Na samym dnie jej serca wciąż istniało przekonanie, że to przecież jej ukochane dziecko, a ona była jego matką, jak więc mogła zrobić mu krzywdę? Targały nią sprzeczne uczucia, które sprawiały, że w rezultacie nie czuła absolutnie nic, gdy przez te lata myślała o nim każdej nocy.
Mrugnęła parę razy, by pozbyć się tych oraz podobnych myśli. Już nie było odwrotu. Wrodzy rycerze ruszyli prosto na nich. Gdy tylko Sigvat pochylił kopię, a jego wierzchowiec poderwał się, władczyni Onosty dostrzegła coś osobliwego i niepokojącego zarazem. Jego oczy wypełnił tajemniczy błysk o znajomej, karminowej barwie, trwający przez jeden oddech. W jej pamięci pojawiło się wspomnienie wilka, na którego natknęła się sześć lat temu podczas podróży z Dornagami. Dziwne, że wciąż o nim nie zapomniała, lecz nie był to odpowiedni moment, by się nad tym zastanawiać. Nie miało to już znaczenia. Konie ruszyły galopem, powietrze w jednej chwili wypełniło się tętęntem tysięcy kopyt, a ziemia zadudniła złowieszczo. Anchoret chwyciła wodze w lewą rękę, a prawą wyjęła miecz, ściskając mocno jego rękojeść. Kołatające serce niemal podeszło jej do gardła.
Teraz zmierzą się w walce na śmierć i życie.
"Przy całej swej złudności, znoju i rozwianych marzeniach, jest to piękny świat."

Cena dumy

2
Bardzo dobry kawałek tekstu. Sporo życiowej mądrości w nim.
Miłość rodzicielska też ma swoje granice. Ukazane piekło i bezsens wojny oraz kretyńska chciwość, bezwzględność i dziadostwo syna bohaterki, który nie mógł znieść, że jego matka jest mądrzejsza od niego.


Teraz nie wielkie błędy, ale drobne potknięcia, bo tych się trochę znalazło:
ostatnia wojna, jaka miała tam miejsce, wydarzyła się sto pięćdziesiąt lat temu i nic nie zapowiadało, by miało się to zmienić."
i nic nie zapowiadało kolejnej - jaśniej i unikniesz nadmiaru "się"

Kiedy tylko udało im się dotrzeć do w miarę bezpiecznego miejsca, prędko dotarło do jego uszu
Kiedy tylko udało im się dotrzeć do w miarę bezpiecznego miejsca, natychmiast dowiedział się o
Dodatkowo dobijał ją fakt

Dodatkowo ranił ją fakt
wstawanie wraz z pierwszymi promieniami słońca i wielogodzinny marsz były zupełnymi przeciwnościami komfortu i wygody
przeciwieństwami

Choć robili oni, co w ich mocy
Wyrzuć „oni”
Choć robili oni, co w ich mocy, to nie mogli zagwarantować, że królewicz wyzdrowieje
Wyrzuć „to”


Rodzina wiele opowiadała znajomej o swej ojczyźnie, będącej najdzikszą znaną Anchoret krainą
Chciałaś, by Anchoret się nie powtórzyła, ale ta "znajoma" źle brzmi, może "byłej królowej"?

Anchoret poczuła ukłucie zazdrości. Po skończonym posiłku Mazhe, poczuwszy działanie alkoholu
powtórzenie - poczuła, może doznała ukłucia zazdrości? "poczuwszy" źle brzmi; po skończonym posiłku alkohol uderzył Mhaze do głowy - nie wiem czy to w twoim kontekście pasuje, ale nie będę się już wracać

odparła Anchoret wzruszywszy ramionami, po czym wróciła do przerwanej obserwacji mieszkańców.
wzruszjąc; po czym znowu zaczęła obserwować mieszkańców

Być może jeszcze dziś ten koszmar skończy.
"Się" zjadłaś


Być może jeszcze dziś ten koszmar skończy.
A wtedy rozpocznie się kolejny.
Po co to drugie zdanie?
Cały czas nie docierało do niej, że naprawdę się udało
Kulawe to zdanie, rymuje się Cały czas nie mogła uwierzyć, że naprawdę się udało.

Wielu z nich sprzedawało całe swe majątki i, nie mając nic do stracenia
Niepotrzebny przecinek

Cena dumy

4
Wyszedł ci bardzo spokojny, wyciszający tekst. Miło się go czytało :). Dobrze uchwyciłaś chłód i otaczającą wszystko magię.
Chwilami miałam jednak wrażenie, że to streszczenie. Podajesz sporo informacji, ale mało z nich się „dzieje”, przez co wydaje się, że właściwa akcja stoi w miejscu.
RikaEllen pisze:Całe szczęście łyknęli to, choć bez przekonania.
„Łyknęli” brzmi zbyt slangowo i współcześnie jak na tę historię.
RikaEllen pisze:Świadomość, że nie ma ich na wyciągnięcie ręki, napawała nieznośnym uczuciem, jakby ktoś uciął jej rękę.
Powtórzenie.

[W] Cena dumy

6
Używasz stanowczo zbyt wielu słów, które ani nie wnoszą niczego istotnego do treści, ani nie dodają urody stylowi. Są watą słowną, która rozpycha tekst.
RikaEllen pisze: Mazhe wyciągnął skostniałe z zimna dłonie w stronę przygasającego ognia, po czym dorzucił leżący obok chrust, co pomogło szczątkowym płomieniom momentalnie odżyć.
Podkreślone - zbędne. Nie warto tłumaczyć czytelnikom spraw oczywistych.
RikaEllen pisze: Spojrzał na nocne niebo, przyozdobione niezliczonymi jasnymi punkcikami
Oni nocują w lesie. Przez korony drzew widać te niezliczone punkciki?
RikaEllen pisze: bandy zbójców, którzy teraz, w czasie wojny, stali się śmielsi i znacznie częściej napadali podróżnych z nadzieją szybkiego i łatwego łupu.
Oczywista oczywistość.
RikaEllen pisze: Ogromna puszcza była dla nich idealną kryjówką, a im dalej od zamieszkanych okolic, tym lepiej.
Jak wyżej. Trudno, żeby zbójcom było lepiej na głównej ulicy miasta.
RikaEllen pisze: zbliżali się do granicy, a co za tym idzie ⎼ do nowego życia.
Yyy... To brzmi tak, jakby zbliżali się do granicy życia. Napisz zwyczajnie, że szli w kierunku granicy kraju czy państwa.
RikaEllen pisze: Nie angażowała się w spory, a ostatnia wojna, jaka miała tam miejsce, wydarzyła się sto pięćdziesiąt lat temu
Ostatnia wojna wydarzyła się tam...
RikaEllen pisze: Bezpieczeństwo rodziny w tej chwili było dla Mazhego ważniejsze niż cokolwiek innego: przyszłym poziomem jej życia postanowił zaprzątać sobie głowę później.
Znowu zbędne.
RikaEllen pisze: jego umyśle na nowo pojawiły się wspomnienia brutalnego ataku na ich rodzinne miasto, który zmusił ich do ucieczki i wyczerpującej tułaczki.

Nie tłumacz tak łopatologicznie, czytelnik sam jest w stanie domyślić się, że jeśli uciekają, to z powodu ataku na ich rodzinne miasto. Do tego jest tu błąd składniowy: rodzinne miasto, który zmusił ich...
RikaEllen pisze: Wojna nie ma litości dla nikogo, a takich widoków nie da się zapomnieć.
Banał.
RikaEllen pisze: Zrozpaczony górnik z trudem zdołał odnaleźć w tym chaosie swoich bliskich
To, że Mazhe był górnikiem, w tym kontekście nie ma najmniejszego znaczenia. Mogłaś wymienić jego imię.
RikaEllen pisze: Kiedy tylko udało im się dotrzeć do w miarę bezpiecznego miejsca, prędko dotarło do jego uszu, że to Khadyan rozpoczął inwazję na ich rodzinny kraj.
W miarę bezpieczne miejsce to może być właśnie leśna głusza, a tam do jego uszu nie dotrą wiadomości, kto rozpoczął inwazję.
Dotarli do pobliskiej wsi? Miasteczka? Tam usłyszeli, że...
RikaEllen pisze: 一 To przerażające, że takie rzeczy się dzieją 一 mówił do żony. 一 Że z powodu sprzeczek tam na górze, cierpią niewinne istoty, nie mające z tym absolutnie nic wspólnego.
NIech ten facet ulży sobie z głębi serca i powie, co naprawdę myśli o "tych na górze". W zdecydowanych, męskich słowach. A jeśli nie potrafi, to lepiej niech nic nie mówi.
RikaEllen pisze: Z zamyślenia wyrwał go chrzęst stawianych na śniegu kroków, dobiegający z głębi lasu oraz przemykający między drzewami kształt.
Chrzęst kroków na śniegu. Podkreślone - zbędne. Przecież siedzieli w lesie, to skąd jeszcze ten chrzęst mógłby dobiegać? A kształt między drzewami: jest noc,ciemność wokoło, ognisko przygasa, i można zaobserwować, że ktoś/coś przemyka między drzewami?
RikaEllen pisze: Przybysz wolnym krokiem zbliżył się do ognia, a gdy Mazhe zdołał dostrzec jego twarz, okazało się, że to czterdziestoletnia, niebrzydka kobieta o bladej, delikatnej twarzy i przerażonych oczach,
Tak na pierwszy rzut oka przy ognisku rozpoznał, ile kobieta ma lat? Poza tym - przerażenie w oczach raczej stoi w sprzeczności z wolnym krokiem i samym faktem, że kobieta postanowiła się ujawnić. Nikt jej w tej chwili nie ścigał, nie wyrwała się właśnie prześladowcom. Jeśli już mówimy o uczuciach w oczach, to widziałabym tam raczej zdecydowanie czy determinację.
RikaEllen pisze: Ubrana była w długi, futrzany płaszcz, który wydawał się należeć do kosztownych
Wydawał się należeć do... to koszmarek językowy. Ten płaszcz sprawiał wrażenie kosztownego. Albo, po prostu: ubrana była w długi, futrzany, kosztowny płaszcz.

To tyle, jeśli chodzi o pierwszą część tego fragmentu. Dalej sytuacja przedstawia się podobnie, więc na tym poprzestanę. Jeżeli zamierzasz napisać dłuższe opowiadanie albo nawet powieść, to musisz wykazać się większą powściągliwością w szafowaniu słowami, gdyż inaczej tekst za bardzo się rozrośnie i stanie się nużący. Jest w tym co tutaj przedstawiłaś, jakiś zalążek intrygi, jest historia, która daje się rozwinąć - ale jej prowadzenie wymaga pewnej dyscypliny słownej. Oraz zwrócenia uwagi na detale.
Ja to wszystko biorę z głowy. Czyli z niczego.
ODPOWIEDZ

Wróć do „Opowiadania i fragmenty powieści”