Z nadzieją do lasu się nie chodzi.

1
Moje "wypociny" wylewane na strony worda po wieczornym przyjściu z pracy, ewentualnie przed rannym wstawanie doń;) Czytajcie i oceniajcie,heh



Sobota- najgorszy dzień w tygodniu, przynajmniej od godziny dziewiątej do czternastej, i mam tu na myśli dzień jednostki pracującej. Sobota, to taka pora tygodnia, kiedy człowiek jest już zupełnie wyzuty z sił, a jednak musi ich z siebie jeszcze trochę wykrzesać, by zadowolić klientów, a co za tym idzie i samego pracodawcę. Uśmiechnięty klient, to uśmiechnięty szef, a uśmiechnięty szef, to wizja premii przy wypłacie, oczywiście, jeśli szef nie jest dupkiem i lubi się uśmiechać.

Dochodzę do takiego wniosku, odnośnie soboty, z kilku powodów. Najważniejsze jest to, że w sobotę trzeba się przestawić na pięciogodzinny tryb pracy, ze standardowego ośmio. Niby miło, bo haruje się krócej, jednakże rano wchodzi człowiekowi do głowy świadomość, iż jest to tylko pięć okrążeń małej wskazówki po tarczy zegara, które to okrążenia chce się jak najszybciej odbębnić, a one, jak na złość, jak ten ślimak, wleką się i wleką. I z tego braku pośpiechu wynika kolejny powód zaistnienia mego wniosku. Jako, że wieczorna pora weekendu jest zazwyczaj okresem odreagowywania tygodniowych stresów, tak niecierpliwie wypatruję jej na horyzoncie zdarzeń. A wiadomym jest, iż gdy się na coś czeka, to czeka się bardzo długo i nagle pięć godzin przechodzi praktycznie w dziesięć, skutecznie oddalając moment wyjścia z pracy.

Szczerze przyznam, iż wolałbym nie dochodzić do takich wniosków. One są bardzo wkurwiające.

Dochodzę, czy nie, fakt jest taki, że jakoś jednak dobiłem do końca tygodnia, jakoś zdołałem odfajkować kolejny tydzień pracy i mogę z pełną satysfakcją dobrze wypełnionych obowiązków odejść na zasłużony weekendowy odpoczynek. W głowie fruwają mi już tylko wizje wieczornych baletów z piwem pomiędzy drzewami w parku, w ustach rozchodzi się cudowny smak pieczonej kiełbaski, a na dłoniach czuję aksamit niewieściej skóry...

- Tomek, jeszcze zamówienie zróbcie- i nagle wszystko szlag trafia, głos szefa zabija momentalnie cały idylliczny nastrój.

Siedzę przez kilka chwil na krześle, czuję, że mózg zaczyna mi lekko wiotczeć, już całkowicie opadać z sił. Nie wierzę, że usłyszałem to, co usłyszałem, gdy nagle ocuca mnie nadzieja, „Przecież im bardziej zmęczony jestem teraz, tym lepszą będę miał fazę później”. Słabe pociesze, ale lepsze takie, niż żadne.

Zegar wybija czternastą. Zamykamy drzwi wejściowe i zabieramy się do pracy po godzinach. W milczeniu, nawet słowem się do siebie nie odzywamy, żadne nie ma ochoty otwierać ust na daremnie, mamy świadomość, że za kilkanaście sekund będziemy dużo mówić w fachowym języku.

- Pierwsza klasa...- rzucam blade słowa. Stoję przed dużym regałem z podręcznikami, patrzę na nie prawie nieprzytomnym wzrokiem- Karty pracy do...- słowa wychodzą ze mnie, jakby ktoś je siłą wyciągał, ale wcale nie jestem smutny z tego powodu. Jestem zmęczony, wycieńczony, pragnę jedynie iść do domu, odespać kilka zaległych godzin, wstać, pójść się najebać i oczekiwać porannych skutków owego najebania. Może to prymitywne, ale tego właśnie chcę, czuję, że mi wolno tego chcieć.

- Do klasy trzeciej jest wyłącznie...- koleżanka twierdzi, że ma być trzy sztuki na półce, wedle informacji w komputerze, lecz ja widzę tylko dwie i niespecjalnie szukam brakującego egzemplarza. O takiej porze dnia i tygodnia można tylko siedzieć, a nie myśleć i szukać.

Po dwudziestu minutach udręki mamy już skrobniętą listę, teraz jeszcze kasę zliczyć i naprawdę do domu. łatwo powiedzieć, kasę zliczyć, żeby się jeszcze zgadzała, ha! Na szczęście, zazwyczaj jest tak, że wychodzi nam pewna nadwyżka i główkujemy, z czego ona może wynikać. Dzisiejsze główkowanie zajmuje nam czas do trzeciej po południu i, jak to zwykle bywa, w końcu wzruszamy ramionami i chowamy ponadprogramową ilość pieniędzy do szuflady, jak będzie kiedyś brakowało, to się dołoży.

- światła pogaszone?

Kiwam głową, że tak.

- A wichura?- inaczej klimatyzacja.

Również kiwam głową.

Czyli możemy wychodzić.

Spokojnie zbieram portfel, komórkę i służbowego pen drive’a, lub, jak kto woli, patyka, ewentualnie przenośną pamięć USB, zawsze zabieram go do domu, fajna rzecz, zamiast płytki. Szefa nie ma w biurze, zostawił swoich pracowników, ufając w ich kompetencje. Odważny jest, nie ma co.

- Nic mi się już nie chce, zaczynam srać na tę robotę- stwierdzam na schodach, koleżanka zamyka drzwi.

- Echhh...Ja dzisiaj jeszcze na wesele idę, nie wiem, jak dam radę, naprawdę...po całym tygodniu zostawania po godzinach, pisania zamówień mam już dość...i jeszcze...

- I jeszcze dzisiaj to samo- opieram głowę o ścianę, ona przechodzi przede mną, czekam aż zejdzie do dolnych drzwi i je otworzy. Po ostatnim włamaniu mamy nakaz zamykania wszystkich drzwi na zapleczu na klucz, nawet jeśli jesteśmy w pomieszczeniu obok, taka przezorność mądrego Polaka po szkodzie. Po ostatnim włamaniu został też zainstalowany monitoring, to znaczy był od samego początku, ale teraz dodatkowo jeszcze wszystko jest nagrywane, wcześniej kamery pełniły funkcję bardziej atrap, straszaków, co było oszczędną mądrością Polaka przed szkodą, po szkodzie Polak jest mądry i wyłożył kasę na odpowiednie oprogramowanie rejestrujące obraz z kamer.

- Na rowerze?- pyta się, gdy zauważa, że spinam prawą nogawkę spodni spinaczem- Mi by się nie chciało.

- A mi się chce? Muszę, nie mam autobusu, auta, więc tylko to zostaje- zerkam na niebo- Dobrze przynajmniej, że nie pada, jakoś nie lubię jeździć w deszczu, he, he.

Rozmowa wlecze się jeszcze przez jakieś trzydzieści metrów, po czym wychodzimy z podwórka i już każde pędzi w swoją stronę. Akurat w tę samą, ale ja znacznie szybciej, bo na dwóch kółkach, a ona na dwóch nogach. Nie mam ochoty z nią wędrować i nie przez to, żebym jej nie lubił, bo darzę ją właściwą dawką sympatii, tylko chcę być jak najszybciej w domu.

A do domu docieram dopiero w okolicach w pół do czwartej. Mógłbym to zrobić o wiele szybciej, ale siły na energiczne naciskanie pedałów nie mam, więc i jadę spokojnym tempem, robię przystanek na papieroska, rozglądam po świecie. W drodze powrotnej zawsze mam nadzieję, że jakieś UFO spadnie z nieba, albo będę świadkiem wypadku, wtedy może nawet bym kogoś uratował z roztrzaskanego wraku samochodu. Nic jednak się nie dzieje, na niebie jedynymi obiektami, jakie widzę, są chmurki, na drodze wszyscy kierowcy dopuszczają się przekroczenia dozwolonej prędkości, lecz żaden nie wpada swym bolidem na drugiego. Wszystko mieści się w ramach standardowej, szarej rzeczywistości. Podobnie i relaksujący papieros. Dochodzę przed filtr, nie dopalam do końca, nie lubię końcówek, rzucam na ziemię, zadeptuję i pomykam dalej do domu.

W rodzinnych czterech ścianach czeka już na mnie obiadek. Wcale nie mam na niego ochoty. Odkąd pracuję jem bardzo mało, ostatnio siostry stwierdziły nawet, że schudłem na nogach. Sądziłem, że chudszy będę tylko po śmierci, kiedy zacznę się rozkładać, a tu proszę, bach! schudłem za życia. A może już jestem martwy? Może to, czego teraz doświadczam, to tylko złudzenie? Chora projekcja umysłu, który nie chce się pogodzić z odejściem ze świata żywych? Organizm fizycznie się rozkłada, ale psychika nie chce tego zaakceptować? Nie mam pojęcia i pojęcia nigdy miał nie będę.

Wiem natomiast jedno, że wieczór będzie mój. Czuję to, czuję, jak po każdej komórce ciała rozchodzi się przepowiednia ostrego szaleństwa za kilka godzin. Już za minimalne tyknięcie zegara biologicznego Ziemi stanę się odurzonym środkami wyskokowymi człowiekiem, albo czymś, co jedynie z wyglądu ma przypominać człowieka. W tym miejscu muszę zaznaczyć, iż zdaję sobie prawe z tego, że jestem rocznikiem, w którym niektórzy mogą pokładać nadzieję na uratowanie Polski, wyciągnięcie jej z zapaści i wyprowadzenie na linię bogactwa, sławy i utopijnego życia. Wiem jednak również to, że po tygodniu ciężkiej pracy, odmawianiu sobie wyjść do knajp, w sobotę chcę, a nawet pragnę, uciec od wszystkiego za pomocą używek. Prymitywne? Pewnie tak, ale skuteczne i przyjemne, jestem tego w pełni świadom. Cóż, takie życie, ale nigdy jakoś nie miałem wyrzutów sumienia, że takim właśnie je uczyniłem.

Siedzę w pokoju, kończę obiad. Wygodnie rozłożony na fotelu, z wyciągniętymi nogami na krześle oczekuję tej cudownej chwili ekstazy. Jest to jedno z pozytywniejszych doświadczeń, jakich człowiek może się spodziewać od trzeźwego umysłu. Uwielbiam wyłapywać chwilę, gdy przechodzę z fazy świadomego spoglądania na świat w etap snu. Głowa opada bezwiednie na oparcie fotela, oczy same się zamykają i następuje ta oczekiwana ucieczka. Wtedy, choćby się waliło, paliło nic nie jest w stanie mnie ruszyć z miejsca, absolutnie nic. Do dupy chowam wszelkie nawoływania z rzeczywistości, w tej małej acz wielce pojemnej dziurce między pośladkami, umieszczam nagłe głośne prośby, wręcz krzyki sióstr, bym zszedł do kuchni, czy wyszedł do sadu.

- Tomek!...- milczę- Tomek!!! Zejdź na dół, masz tu skarpetki do zabrania!- dalej milczę, nie mam nawet sił na otwieranie ust, a co dopiero wysilać umysł, by stworzył jakąś odpowiedź. Po prostu wylewam z siebie absolutną ignorancję. Może gdyby to było jeszcze coś sensownego, że komuś urwało rękę, ale skarpetki? Skarpetki mają wyciągnąć mnie z powrotem do rzeczywistości z idyllicznego świata sennych marzeń? Nie, to nie jest żaden powód.

Zapadam całkowicie w sen.

Wiem na pewno, że spałem. Skoro się obudziłem, to musiałem spać, to jest jedyny i ostateczny dowód na to. Poza nim nie mam nic, nie pamiętam, co i, czy w ogóle, coś mi się śniło. Za szybko otworzyłem oczy po przebudzeniu. Nie wiem, czy to jest jakieś uwarunkowanie biologiczne, czy tylko ja tak mam, ale gdy wychodzę z fazy snu i natychmiast podnoszę powieki, to od razu zapominam wszelkie przeżycia. Gdzieś przeczytałem, że rzeczywiście mózg tak reaguje na nagłą dawkę światła, wymazując przygody z krainy Morfeusza, ile w tym jest prawdy? Nie mnie to rozstrzygać.

Przymrużonymi jeszcze oczami spoglądam na pokój. Przede mną komputer, obok parapet, a na nim kilka szklanek, dwa talerze i mnóstwo płytek CD, w opakowaniach lub bez. Za mną nie pościelone łóżko, przynajmniej tak sądzę, że tam jest, bo nie mam sił na obracanie głowy, jedynie przypuszczam o jego pozycji. Z drugiej strony, skąd mogę wiedzieć, co tkwi za moimi plecami? Myślę, że jest łóżko, bo zawsze, kiedy na nie patrzę, to jest, ale kiedy nie patrzę? Czy przypadkiem nie zamienia się w krwiożerczą bestię, która się przymierza do pożarcia mnie? Czy łóżko powinno być na swoim miejscu tylko dlatego, że standardy pojmowania rzeczywistość tak nakazują? To jest poważny problem, na tyle poważny, że postanawiam się nim zająć dopiero wieczorem, kiedy mój umysł będzie bardziej giętki na takie rozważania. Dość miałem trzeźwości przez tydzień, teraz chcę trochę abstrakcji.

Z lewej sterta ubrań do prania i otwarta szafa. Tych zjawisk akurat jestem pewien, widzę je. Bardzo kłują me oczy, drążą nieznośne dziury w umyśle i zakłócają spokój. Ale...i ten wniosek mnie przeraża, mógłbym się nimi łatwo zająć, wystarczyłoby podnieść brudne spodnie oraz koszule i zanieść je do łazienki, a czyste wsadzić do szafy. Kiedyś tak zrobię, na pewno kiedyś tak zrobię.

Tymczasem wstaję, odkładam wszelkie postanowienia do kieszeni i spoglądam na zegarek. Godzina piąta po południu. Tworzę w głowie plan. Najpierw do łazienki, spokojna kupka do kibla, następnie gorący prysznic, ogolić się i do wyjścia. To jest dobry plan. Podstawą jest mieć dobry plan, a kiedy ten dobry plan wykonuje się dodatkowo z przyjemnością, to już jest absolutne szczęście. Ja z uśmiechem przekraczam wrota łazienki, z radością siadam na sedesie i luzuję zwieracze.

Lubię stawiać stolca, wypuszczać pociąg, zwalniać ładunek, lub po prostu srać i po prostu to lubię. Jednak sranie sraniu nie równe. Są srania szybkie, to jest, zwyczajne siadanie i dochodzenie do punku docelowego, taki sposób przynosi najmniej radości. Są srania wolne, z długim czytaniem kolorowych pisemek, jedno z pozytywniejszych doświadczeń w łazience. Są też srania przeznaczone do rozmyślania, wpatrywania się w przeciwległą ścianę i czystego dumania nad chwilą. Ale jakim by ono nie było, zawsze przynosi tę nutkę przyjemności w życiu człowieka, mniejszą, większą, jednak zawsze. Teraz nie jest inaczej. Z zadowoleniem podcieram rowek, majtasków już nie zakładam, wszak za moment wchodzę pod prysznic. Ustawiam temperaturę wody na prawie wrzątek, by cała skóra na ciele poczerwieniała od gorąca, następnie zmieniam ciepło na zimno i wylewam na siebie chłodną, nawet zimną ciekłą parę. Takie skrajności też lubię, ale to wszystko kwestia gustu. Po wyjściu z kabiny nakładam na siebie jakieś oliwki, maści i inne natłuszczające specyfiki. Niestety, prysznic ma i złe konsekwencje, niesamowicie mnie wysusza, więc jestem zmuszony do używania odpowiednich wynalazków farmakologicznych. Jeszcze tylko golenie i jestem gotowy do wyjścia.

Spoglądam na komórkę, ekran wskazuje parę minut po osiemnastej, czyli jest dobrze. Przecieram ręcznikiem raz jeszcze wilgotne włosy, absolutnie nie używam suszarki, jestem zwolennikiem naturalnego schnięcia kłaczków.

Wracam do pokoju. Włączam komputer i ustawiam odpowiednie dla chwili piosenki. Ze względu na nastrój i na jego podtrzymanie muszą to być wesołe, szybkie szarpnięcia gitarowych strun, słowa łatwe i radosne. Na szczęście mam pewien arsenał utworów przeznaczonych właśnie na takie momenty. Nucę pod nosem rytm, ubieram fatałaszki, przed nałożeniem bluzki obowiązkowo antyperspirant, żadnego dezodorantu. Dezodorantów używam tylko w zimie, teraz jest lato, a ja się pocę jak dzika świnia, dezodorant zginąłby w pierwszym starciu z potem, a antyperspirant ma szansę na wygraną. Poza tym, lubię naturalny zapach człowieka, nie mam na myśli przepocenia, ale umycie ciała pod prysznicem zapewnia właśnie tę naturalność.

Przed siódmą nakładam buty, spoglądam ostatni raz w lustro, czeszę włosy palcami, po czym rozrzucam je po głowie, lubię nieład, brak konkretnej formy, tak już mam. U fryzjera nie byłem od siedmiu lat, zawsze sam się obcinam.

Po ostatniej korekcie wyglądu uśmiechnięty, pełen nadziei wychodzę z domu. „W pudełku bezpiecznie, ale poza ciekawiej”, przypomina mi się opis znajomego z „gadulca”. W domu nic złego mnie spotkać nie może, ale też wieje tam nudą, natomiast poza rodzinnymi czterema ścianami czeka mnie wiele wyzwań, wiele ciekawych wyzwań. Jestem gotów stawić im czoło. Gdy idę ulicą w głowie kołatają się myśli, jak będzie, jak wyglądał będę za dwie godziny? Odpowiedź zbliża się z każdym krokiem, tyknięciem zegara. Rzeczywistość wygląda jeszcze standardowo, nie wychyla się ponad pewien ustalony poziom, ale tylko jeszcze króciutki czas. Za chwil kilka wszystko stanie się łatwe i przyjemne, godne polecenia jaskiniowcom siedzącym całe życie w jaskiniach.

W skórzanej torbie przewieszonej przez ramię, w jednej komorze kolebie się flaszka gruszkówki, dwa piwa siedzą w przegrodzie obok. Tyle mi wystarczy, nie mam mocnej głowy, nie potrzeba mi dużo, żeby złapać fazę, ale to też zależy od klimatu, ludzi. Mam nadzieję, że dzisiaj będzie dobra atmosfera, że wystarczą te dwa piwka i kilka kieliszków mocniejszego trunku, by wejść na odpowiednie obroty.

Na skrzyżowaniu wiejskich dróg spotykam kuzyna, on też ma swój arsenał w plecaku, jest dobrze, idziemy na wojnę z bronią i amunicją. Jesteśmy zwarci i gotowi do boju, możemy pokonać każdy przejaw chorej, szarej rzeczywistości, nagiąć ją w odpowiednio wesoły sposób, by stała się zdrowym i kolorowym tworem.

- Witam! Ale mam ochotę się dzisiaj zajebać- rzucam od razu, bez zbędnego gadania.

- He, he, ja też...Jadę do roboty na cały tydzień, także nie będziemy się widzieli przez całe siedem dni, trzeba to jakoś opić.

- Gdzie znowu jedziesz?

- A na jakieś zadupie, nie wiem nawet, ale będziemy...zbierać ziemniaki, ha, ha, ziemniaki!

- Co?

- No ziemniaki. Tata- nie mylić z biologicznym, Tata, to couch lokalnego klubu piłkarskiego- załatwił robotę, myślę sobie, czemu nie?- wzrusza ramionami, sięga do plecaka- Robota jak każda inna...

- Tylko z plecami przejebana sprawa, cały czas się schylać.

- Nom- w tej samej chwili otwieramy pierwsze piwo, piana wylewa się poza szyjki butelek, ale że jesteśmy szybcy i wściekli, tak ją wypijamy kilkoma większymi łykami. Niebezpieczeństwo zażegnane, browar nie spada na ziemię, ląduje tam, gdzie jego miejsce- Cholera, ale mam ochotę się napić, łazi to za mną już od kilku dni, o tak, dawno nie piłem- wzdycha, jakby nie widział się z ukochaną ponad rok.

- Tydzień temu przecież.

- No właśnie, ha, ha.

- W sumie, co dla jednego jest dawno, dla drugiego może być już krótko.

Zapada chwila ciszy, kontemplacja otoczeniem.

- Tomasz, dawno się nie pieprzyłem- nie ma to jak przejść od dawnego picia do dawnego sexu- Już prawie dwa miesiące.

- No to ja trochę dłużej- biorę łyczek- Ale nie tęsknię za tym, wolę zwalić, ha, ha.

- Hyh, nie ma to jak dobra wyobraźnia, ręcznik w rękę i dawaj- on mnie zawsze zrozumie, to samo spaczone poczucie humoru.

- Jak dawno nie piłeś, to idziesz do sklepu i kupujesz jakiegoś poniewieracza, ale jak ci sperma mózg rozwala, to co masz zrobić?

- Też idziesz do sklepu, do mięsnego i prosisz dwie laski...

- Dwie laski wiejskiej i wychodzą z zaplecza takie dwie baby, wzięte prosto od dojenia krowy, uśmiechają się do ciebie, zza zębów wylatują muchy, na gumiakach kawałki gnoju i tylko rzucają hasło, że mogą cię obsłużyć.

- I wtedy tracisz ochotę na sex, idziesz kupić browara i się napić.

- Od sexu do browara.

- My dzisiaj mamy od browara do...

- Od browara do browara, poradnik piwosza, ha, ha, i taki podtytuł- wyciągam ręce przed siebie, maluję w przestrzeni tabliczkę, na której oczami wyobraźni widzę napis- „Poradnik piwosza-jak nie uzależnić się od kobiety w związku z piwem”

- Zdrowie Tomasz- stukamy się butelkami- Zbijemy na tym fortunę, nie ma co, ale zbijemy.

On ma rację. Na czymś takim śmiało można zbić parę złotówek.

Drugiego takiego duetu na tym świecie nie ma, jestem tego pewien. W naszej parze obaj mamy określone role, ja wymyślam sposoby na zrodzenie pieniędzy, a on je szlifuje, doprowadzał do stanu, w którym fortunę można osiągnąć łatwo, szybko, bez krzyków i jęczenia. Oczywiście na razie wiedziemy zwyczajne życie, żadnemu nie chce się angażować w ekonomiczne gierki, ale kiedyś wcielimy w akcję nasze plany i wtedy świat padnie przed nami na kolana.

Tymczasem piwko się kończy, a ścieżka rowerowa, obok głównej nitki drogi, zamienia w zwykły chodnik. Chodnik leci dalej, ku miastu, a my skręcamy w prawo, ku pałacykowi. Aj, ten pałacyk to dopiero klimatyczna budowla jest. Wokół rozpościera się plac, z okrągłymi, dużymi plamami trawy zamkniętymi w malutkich kamiennych kręgach i kilkoma marmurowymi figurami. Alejki wysypane są drobnym żwirkiem. Gdy przechodzi się przez główną bramę, z prawej od razu wpada w oko nieokreślonej formy staw z wielkim posągiem pośrodku, z lewej natomiast gęste drzewa tworzą lasek. Na granicy zagajnika i placu zbudowane są betonowe ławki, wokół których rosną również betonowe słupy, połączone drobnymi belkami. Słupy, w lecie, zarastają bluszczem bądź winoroślom, a zimie jedynie śnieg znajduje na nich oparcie.

W lasku jest nasz punkt zbiorczy, a zarazem miejsce walki z rzeczywistością. Uważam, lepszej miejscówki być nie może, ta spełnia wymagania absolutnie najbardziej klimatycznego placu boju, jaki kiedykolwiek zaistniał na ziemskim globie.

Jesteśmy pierwsi. Zazwyczaj przychodzimy pierwsi, tak już mamy, to chyba rodzinne. Rozsiadamy się wygodnie na drewnianych ławeczkach, dokładniej zwykłych pniach, przystosowanych do spoczywania. Od nieba oddziela nas korona drzew, od przestrzeni wokół krzaki, wysokie trawy i olbrzymie dęby, klony, czy co tam jeszcze rośnie. Nie jestem leśnikiem, więc nie mam rozeznania, wiem natomiast, że jest tego dużo i zapewnia nam właściwą fortyfikację w bitwie.

Wygrywamy, oddaliśmy na razie dwie salwy, a rzeczywistość zaczęła się wycofywać. Uciekła do lasku, zgubiła drogę powrotną i została pożarta. Wcale nie jest mi jej szkoda, przeciwnie, mam ochotę ją jeszcze pobić. Wyciągam więc gruszkówkę.

- To jak? Baniaczek?- podaję kuzynowi kieliszek.

- Nie czekamy?

- Po co? I tak się najebiemy, a co to za różnica teraz, czy za pół godziny? A że będziemy zfazowani, jak przyjdą, to trudno, mogli się pospieszyć.

- No to bania- nalewam i podaję przepitkę. Gruszkówka ma jednak to do siebie, że nie trzeba jej przepijać, mimo swej mocy ma przyjemny smak i niespecjalnie drażni gardło.

- Zdrowie- wychylam swoją kolejkę i nagle coś dochodzi mych uszu, jakiś szelest liści, trzask gałęzi, jakby się ktoś przedzierał. Zerkam do tyłu, widzę jedynie zielone barwy lasu, niezakłócone żadnymi ruchami Czyżby to była rzeczywistość? Czyżby zdołała jednak wstać i odnaleźć drogę powrotną?- Masz, pij, bo trzeba się napić- zafrasowany rozpoczynam drugą serię, niech leci, pędzi do krwi i przynosi ulgę.

- Forsujesz tempo- kuzyn stwierdza, wychylając kielicha- Złapiemy zadyszkę, he, he.

- Trzeba forsować, bo coś mi się z mózgiem dzieje- wciąż niepewnie rozglądam się po otoczeniu, coś mi w nim nie pasuje- Nie słyszysz nic dziwnego? Jakby ktoś tu szedł...ekhu, ekhu!!! Kurwa, nie weszło...Dawaj przepitę, bo mnie pali, ekhu, ekhu...cholera...

- He, he, dizel! Spaliłeś dzila, Tomasz i nie bądź taki strachliwy, to tylko ja- z krzaków wychodzi znajomy, za nim pełznie jeszcze kilka osób. Załzawionymi oczami spoglądam na nich, próbuję kogoś rozpoznać- Tu jest drewno, możecie rozpalać- rzuca na ziemię parę większych kawałków, kilka szczypek. Rozpoznaję dwie- Ja przyniosłem, wy rozpalacie- zawsze jest ten sam problem, ogniska każdy chce, ale już nikomu nie chce się rozpalać.

- Witam.

- Siema.

- Cześć.

Przecieram oczy chusteczką.

- Anka.

- Krzysiek.

Ludzie się przedstawiają, mam to w dupie i tak nie zapamiętam. Przecież, jak się już zfazujemy, imiona nie będą ważne. Rzucam też swoje, tak od niechcenia, bardziej z przymusu, uśmiecham się, że niby miło mi, fajnie i przyjemnie, że razem będziemy siedzieć przy ognisku i piec kiełbaskę.

Widzę kieliszek przy twarzy. Dobrze, że jest kuzyn, on umie mnie poratować w trudnej sytuacji. Zaczynamy masowe picie, traf chce, że akurat na mnie pada pierwsza wspólna kolejka. Słyszę, że jeszcze ktoś się błąka w krzakach, że usiłuje dotrzeć na czas jej rozpoczęcia. Za późno, wlałem w usta ognistą wodę, co oznacza, że ktoś będzie walił karniaczki.

- ...no i wyjebali nas znowu. W zeszłym tygodniu, kurwa, było to samo, ja pierdolę, człowiek nie może się pobawić...- słyszę jakieś narzekania. Skąd ich wywalili? Dlaczego nie mogą się bawić?

- Za co was wypieprzyli?- ktoś udaje, że się interesuje.

- Nie wiem- osoba, która opowiada, nie pamiętam jej imienia, wzrusza ramionami - Nic nie pamiętam, byłem taki zajebany, że ledwie wyszedłem po schodach...Bania- kiwa głową do osoby pijącej do niej- Co to?- gdy przejmuje kieliszek stara się wybadać trunek, jaki trafił w jej- Zdrowie- nie czeka jednak na odpowiedź, od razu wychyla- O kurwa, hu, mocne, co to jest?- wykrzywia lekko usta- Ale dobre, mmmmm, kurwa, gruszka jakaś chyba.

- Nom, gruszkówka to jest- stwierdzam, grzebiąc patykiem w ziemi. Już czuję, że atmosferę pozytywnej wibracji szlag trafił. Ci ludzie mi nie podpadli pod gusta. Ale to co, idzie do mnie kolejna kolejka, może z następnym łykiem ogłupiacza coś się wydarzy ciekawego.

Wypijam i proszę, od razu lepiej. W głowie przyjemnie zaszumiało, a obok mnie usiadła jakaś panienka. Zerkam na nią ukradkiem. Obcisłe dżinsy, niebieska bluzeczka i czarna, mała torebeczka. Trochę nie w moim typie, zakrawa mi na taką laskę z dyskoteki, ale staram się nie myśleć stereotypowo, jestem do niej nastawiony bardzo pozytywnie, zwłaszcza, że teraz ja nalewam.

- Bania?- wystawiam kieliszek przed jej nos.

- Nie, nie piję- wypowiada magiczne słowa. To jest tak, jakby krzyknąć w jakimś amerykańskim centrum handlowym, w samo południe, kiedy jest największy ruch, „Tu jest bomba!!!” i nagle wszyscy na ciebie patrzą z przerażeniem- Nie, naprawdę nie piję- wbijam w nią wzrok, jestem najbliżej niej, więc wiem co mówi, ale dla reszty towarzystwa musi powtórzyć swą kwestię. Dopiero za drugim razem do nich dociera sens jej słów.

- Jak to nie pijesz? Wypij banię...

- Nie pierdol, tylko pij, co będziesz tak siedzieć?

- Kurwa, Tomasz nalewaj i tyle- lamenty takie, jakby ktoś umarł.

Kuzyn mnie szturcha w bok.

- Tomasz, lej i koniec, zdecydowanie, he, he.

- To chcesz, czy nie?- staram się ignorować społeczeństwo i powoli, po swojemu, znaleźć drogę do tej czarnookiej niewiasty. Ma bardzo ładne oczy- Nie chcesz to nie, ale gruszeczka jest naprawdę dobra, nie jakaś zwykła wódka.

- Nie, dzięki, nie chcę, muszę być trzeźwa- no, to było jak czerwona płachta na byka.

- Tomasz, kurwa, wstrzymujesz kolejkę!- tak, jasne, ja tylko staram kulturalnie skłonić kobietę do osiągnięcia stanu nietrzeźwości, a oni od razu, że całe zło świata, to moja wina.

- Nalewaj! Nalej, to się napije, nie będzie miała wyjścia.

- Tomasz, zdecydowanie- kuzyn zgodnie z ogólnym nurtem, nakłania do stanowczego działania.

- Ej, w naszej rodzinie, to ty jesteś tym bezwzględnym- nalewam połowę, niech spróbuje, niech się przekona, że warto.

- Ale tylko jeden- odbiera ode mnie kieliszek. Już wiem, że trzeźwa stąd nie odejdzie, będzie się turlała jak beczka-piłeczka na pokładzie statku podczas sztormu.

Wszyscy są zadowolenie. Samice, że siedzą przy ognisku, samce, że są samice i wszyscy razem, że wszyscy piją. Tylko mi coś skwierczy pod czaszką, czuję pewien niedosyt. Nie potrafię złapać tego klimatu, tych opowieści o dyskotekowych wyprawach. Cholera, to zupełnie nie moja dziedzina, ale co mam zrobić? Siedzę dalej.

Kieliszek wędruje po okolicy, czasem upadnie i wyleje z siebie zawartość, wtedy w powietrze wzbijają się tragiczne żałości, wręcz rozpaczliwe wycia. Ale szybko jakaś osoba wyłamuje się z generalnego przygnębienia i nalewa ponownie do kielicha. Znowu radość, wesele, szczęście i śmiechy. Znowu zabawa, jak Pan Bóg przykazał.

Wszystko obserwuję i myślę. A obmyślam w głowie plan. Jestem już pewien, że chcę go obmyślić, lecz nie wiem jeszcze jak będzie dokładnie wyglądał. Prawdopodobnie dotyczył będzie wyjścia po angielsku, nagłego ulotnienia się z towarzystwa, choć może rzucę jakieś wyjaśniające słowo, bądź dwa. Przypuszczam, że nawet, gdybym wstał i zwyczajnie odszedł, to nikt by nie zauważył, staram się niespecjalnie zwracać uwagę na swoją postać. Jak stwierdziłem wcześniej, towarzystwo nie przypadło mi do gustu, a i ja nie mam ochoty przypadać jemu. Trzeba jednak wynaleźć jakąś wymówkę, żeby nie było, że nie było, kultura tego nakazuje.

Niewiasta obok mnie wciąż tkwi na pniu. Spoglądam na nią ukradkiem, jest naprawdę ładna. Ona ładna, a ja upity, szkoda. Może bym i rzucił jakąś gadką, jakimś bajerem, a tak po prostu mi się nie chce. I znowu kłania się moja odmienność. Gdy jestem wstawiony, wszelkie ochoty na kobiece wdzięki ulatniają się wraz z trzeźwością.

- Co tak siedzisz?- to ona pierwsza zaczyna.

- A co, mam wstać i tańczyć?- choć jest grajek, ktoś pokusił się o zaplecze akustyczne, to jakoś nie czuję tej nutki, hip-hop amerykański, taki „gangsa rap” to już kompletnie nie moja działka, co innego polska klasyka, ale kto co lubi.

- A czemu nie?- wstaje i zaczyna taniec brzucha. Ma ładną figurę, ale nie widzę w niej nic ciekawego, nic poza zwyczajną ładnością ciała. Nic tylko uroda fizyczna, żadnego kobiecego uroku. Tylko wciąganie brzucha, wypuszczanie, ruch biodrami i machanie rękami. Dostrzegam w niej tylko tyle, a tylko przecież mi nigdy nie wystarczało. Kobiety, które są „tylko”, są tylko na chwilę, nic więcej, jedno spotkanie i koniec, a i to rzadko. One są po prostu tylko po to, by mieć materiał porównawczy. Nigdy nie chciało mi się bawić w tylko jedno spotkanie, ale też wiele rzeczy mi się nie chce, a robię. Tak te spotkania, umawianie się z kobieta „tylko”, tylko po to, by wiedzieć, że są „tylko”, by wiedzieć, że gdy się już potknę o tę właściwą, że nie jest ona „tylko”, ale „aż”.

- Idę- spoglądam na kuzyna znudzony widokiem niewieściego ciała.

- Co?

- Mówię, że spadam, dziwnie się czuję- podnoszę się na równe nogi. świat robi mi psikusa i przewraca, wręcz pcha z powrotem na pień- O kurwa, ale mam fazę- i to by było na tyle. Chciałem, żeby świat był miękki i plastyczny? Chciałem, a więc mam, upadku na pień nawet nie poczułem, tak się ugiął pod mym ciężarem.

- I to jest powód do zostania, nie pierdol, że wracasz...- milknie, przez moment świat zamiera w oczekiwaniu na dalszy ciąg słów kuzyna- Tomasz najlepszym naszym przyjacielem jest...!!!- i zaczyna się stara śpiewka, przekonywanie pijanego przez drugiego pijanego, by tamten pierwszy jeszcze został.

Parę osób podłapuje rytm, zaczynają się mało melodyjne wycia, kwilenia, jakby ktoś prosiaka zabijał. Ja jestem pośrodku i pomyśleć, że to z mojego powodu. Zastanawiam się jeszcze nad jednym. Kuzyn najprawdopodobniej, ze szczerego serca zaczął śpiewy, chcąc bym został, ale inni? Frapuje mnie to, ile w ich śpiewach jest chęci przekonania mnie do pozostania przy ognisku, a ile chęci do zwykłego pijackiego zmaltretowania strun głosowych.

Ktoś wstał, nie wiem kto, nawet twarzy specjalnie nie widzę. Po trzech sekundach obok niego stoi jeszcze ktoś i jeszcze ktoś. Nagle robi się mały krąg najlepszych przyjaciół, w którym to kręgu panuje męska miłość w najlepszym wydaniu, są uściski, jest klepanie po ramionach i jest najważniejsze, czyli z każdą sekundą przybierające na sile darcie z namiastką melodii do księżyca.

Siedzę i patrzę. Oni są szczęśliwi, radośni. Rzeczywistość z nimi przegrała, pobili ją, wdeptali w ziemię. Ja natomiast jedynie ją lekko zraniłem, a i mam po tym zranieniu wyrzuty sumienia. Nie czuję się najlepiej, nie czuję tego komfortu psychicznego. Ze mną właśnie tak jest, że gdy jestem napity, a gdy nie tkwię w odpowiednim towarzystwie łapię muła. Co innego, gdy mam zieloną fazę, wtedy gdzie bym nie bym, z kim bym nie był, zawsze jest mi dobrze...

„A miało być ta pięknie”, wzdycham w myślach i stwierdzam, że towarzystwo chyba całkowicie o mnie zapomniało. Ci z kręgu przyjaźni dalej się ściskają, stworzyli jedno ciało, monolit, który poszedłby za każdym swoim elementem w ogień, pijacka wierność, szkoda, że na trzeźwo tak nie jest. Reszta albo liże się gdzieś po krzakach, albo siedzi na pniu i dziwnie kolebie w miejscu. A mi szumi w głowie. Kiedy nie ma pozytywnej atmosfery, nie lubię tego szumu. Muszę go jakoś zlikwidować. Znajduję jeden sposób.

Wstaję i odchodzę. Przecież mówiłem, że znikam, więc teraz nie czuję obowiązku powtarzania tych samych kwestii, mogli by jeszcze uznać mnie za chorego psychicznie. Dlatego bez słowa, w milczeniu, że niby odpryskać się idę.

Nie wracam już.

Odważnie forsuję krzaki, jak zjazdowiec mija tyczki tak ja bezpiecznie unikam drzew. Jest ciemno, ale nie zwracam na to uwagi, strach, to teraz bardzo obce mi uczucie. Przy głównej bramie dopadają mnie myśli. Ciekawe, czy ktoś zauważył, że mnie nie ma? Siedział sobie taki krasnoludek na pniaczku, wychylał kolejki, czasem łyknął piwko, czasem wtrącił słów kilka do rozmowy i nagle zniknął. Taki Włóczykij, który nigdzie nie może zagrzać miejsca, musi wędrować w poszukiwaniu celu, tej upragnionej, mitycznej wody życia, niczym Głupi Jasiu. Od dziś można na mnie mówić „Głupi Jasiu Włóczykij”, trochę długie, ale skrót na pewno jakiś się wymyśli.

Mam łeb pełen nadziei, iż powrót w rodzinne cztery ściany zapewni mi spokój, ład i porządek. Ustabilizuje szumiące dźwięki pod czaszką. „W pudełku bezpiecznie, ale poza ciekawiej”, znowu przypominam sobie opis. Nie wiem, czemu, ale odnajduję w nim teraz dużo prawdy, uderza mnie mocniej, niż kiedykolwiek. Może dlatego, że już wypiłem tyle i wzięło mnie na ckliwe myślenie? Może dlatego, że parę godzin temu wyszedłem z domu pełen nadziei na wyładowanie negatywnych emocji tygodniowej harówy, a doznałem jedynie rozczarowania, co wyłącznie pogłębiło tą frustrację? Mnóstwo pytań, wątpliwości co do odpowiedzi na nie, a właśnie żadnych wyjaśnień.

Wyjaśnień szukam na nowej ścieżce życia. Nawet nie zauważyłem kiedy wyszedłem z pałacyku, przebyłem alejkę i znalazłem się na ścieżce rowerowej. Jak człowiek zacznie pływać w morzu myśli, to czasem może z niego nie wypłynąć, zostać w nim, utopić się i zemrzeć na zawał myślowy. Uśmiecham się do siebie, na nagrobku miałbym napisane „Zabity przez mordercze myśli”, to wywołuje u mnie spontaniczny śmiech. Nie wiem, ile w tej spontanicznej reakcji jest naturalności a ile alkoholu, ale jest mi dobrze. Dobry humor znowu zapukał do wrót mego umysłu, znowu zagościł w przestrzeni między uszami.

Nogi same idą, głowę mam zwieszoną, patrzę na asfaltową drogę, myśli biegną obok mnie i wskakują mi do kieszeni. Wyciągam jedną, chwilę ją oglądam, rozmawiam z nią, po czym sięgam po następną. Jestem w amoku, nawet nie zauważam, jak dochodzę do skrzyżowania, mijam je i tonę w ciemności. Skrzyżowanie jest punktem, gzie kończy się zasięg miejskich latarni, na skrzyżowaniu światłem swym rozjaśnia drogę wędrowcom ostatnia elektryczna pochodnia miasta, dalej panuje mrok. Nie zwracam na niego uwagi, mam przecież całą gromadkę towarzyszy. Moje myśli będą zawsze ze mną, nigdy mnie nie opuszczą, dlatego je tak lubię. One mnie rozumieją, im nie muszę nic wyjaśniać, nie muszę mówić, wystarczy, że siedzą w głowie. Lubię swoje myśli, bo lubię ciszę, rzadko mam prawdziwą ochotę na rozmowę. Jestem typem samotnika, myślę nawet, że dobrym materiałem na zawodowego mordercę, nie psychopatę który wpada do sklepu i zabija wszystko, co się rusza, ale kogoś zdolnego do wyrafinowanego działania. Kogoś, kto stroni od ludzi i jest odporny na najcięższy narkotyk świata - kobiece wdzięki i którego tajna kariera rozwija się szybko, do momentu. Do momentu, kiedy jednak spotyka tę jedną jedyną i nagle cały świat wali mu się na głowę, musi wybierać między niewiastą a spustem snejperki. Trudny wybór.

Schodzę po schodkach, prowadzących ku ścieżce w mały lasek przy rzece. Skrzyżowanie minąłem, nie mam ochoty wracać, więc wybieram dróżkę na przełaj. Na prawo mam nieokiełznane źdźbła trawy wesoło tańczące na nocnym wietrze, z lewej cichutko szemrze woda, rozbija się o kamyczki.

Wyciągam papierosa, przymykam oczy i kosztuję pierwszego maszka. Potem drugiego i trzeciego. „Wybór pomiędzy kobietą a strzelbą”, powtarzam w myślach. Ciekawe, lecz takie dylematy trzeba zostawiać na później, na ten etap życia, kiedy rzeczywiście się zjawią. Bo może okazać się tak, że nigdy nie spotkam odpowiedniej dla mnie kobiety i co wtedy? Wtedy czas, jaki bym teraz zmarnował na rozmyślania poszedłby do piachu, zmarł przez marność zabity. To, że będę mordercą jest pewne, ale czy natrafię na tę jedną jedyną, już nie. Skoro do tej pory skutecznie broniłem się przed permanentnymi związkami, to czemu nie miałbym się bronić dalej?

„Za dużo wypiłem”, uznaję, za dużo myśli o miłości i życiu. Za bardzo się na nich skupiam. Po paleniu, owszem, mogłyby się pojawić, ale z pewnością szybko zaabsorbowałoby moją uwagę coś innego, jakiś szelest, trzask gałęzi. Przecież wędruję teraz pośród krzaków, jest noc, z pewnością cały bym dygotał ze strachu przed piekielnymi potworami, marami, które wyciągają po mnie swe macki.

Ale jestem pijany, niczego się nie boję i mogę walczyć z miliardem rozwścieczonych strachów. Rozbrzmiewa we mnie chęć. Chwyciłbym teraz za karabin, zaczął strzelać. Staram sobie wyobrazić, że jestem gdzieś w totalnej głuszy, zapomnianej przez człowieka, ba! gdzie człowiek nigdy stąpał. Odruchowo schylam się po patyka, moją broń. Zaczynam wolno stąpać po podłożu, czuję pod butami miękką trawę, szum gałęzi wprawia mnie w nastrój, blask księżyca przebija się przez rzadkie korony drzew i nagle...wszystko szlag trafia! Przecież mam alkoholową fazę. Wszystko było na jak najlepszej drodze, do wejścia w świat nierealnych przeżyć, gdy oczami wyobraźni wyszedłem z ciała i spojrzałem na siebie z boku. śmiesznie. Pijany głupek, który z patykiem w ręku skrada się po krzakach, jakby łaził po jakimś polu wojennym. Tragicznym komizm.

Wyrzuciłem broń.

- Cholera...- i w tym momencie nachodzi mnie ochota na palenie, nie papierosa.

Dochodzę do końca leśnej ścieżki. Przede mną wzgórze, półtora metra wysokości. Dam radę. Dałem, dwoma skokami i ponownie znalazłem się na twardej drodze życia, znowu asfalt, znowu domy na widoku, znowu rzeczywistość. Przez ten spacer ochłonąłem, wyleciał ze mnie alkohol, a chęć zapalenia jeszcze bardziej sprowadziła do szarego świata.

Dawno nie paliłem, a kiedy mam wielką ochotę, to akurat nie mam nic przy sobie. Wpada mi nawet do głowy szaleńczy pomysł, by się wrócić do pałacyku i z pozostałym tam towarzystwem coś upichcić, oni na pewno mają. Ale co im powiem? Wróciłem i dajcie palonko? ściągnę kilka buszków i wrócę do domu? Nie, to nie wchodzi w grę, mało kulturalne działanie. Zawsze ceniłem w sobie to, że po piciu często potrafię zachować trzeźwe myślenie, nie w każdej sytuacji, ale często. Nie jeden by wrócił, nie jeden by stamtąd nie odszedł. Ja zostałem i odszedłem.

- He, he, zostałem i odszedłem...he, he opis na gadulca- mruczę do siebie.

świat jest zdecydowanie pojebany, by spoglądać na niego trzeźwym wzrokiem. Dobrze jest sobie czasem zrobić coś z głową, mimo wszystko, mimo wszelkich zakazów i nakazów, chorej propagandy racjonalnego pojmowania rzeczywistości, dobrze jest się po prostu najebać, spalić, zaćpać. świat przedstawia nam tyle dróg do ucieczki, łatwej i szybkiej. Nie trzeba nawet wychodzić z domu, wystarczy usiąść przed komputerem, włączyć dobry film, ciekawą grę, wsadzić do głowy jakąś używkę i szary świat nagle staje się bardzo odległą fantasmagorią. Nie trzeba wyjeżdżać w góry, chodzić szlakami, by przeżyć przygodę. Tego wszystkiego można doświadczyć w fotelu, w zaciszu domowego ogniska, kiedy cała rodzina ogląda „Lessie wróć”, ty uczestniczysz w kosmicznych pościgach, walczysz na śmierć i życie z Darth- Vader’em, śmiejesz do rozpuku rozbawiony absurdalnym humorem Monthy Pythona, pijesz równo z chłopakami z wojska, którzy na ekranie komputera tęsknią za domem. Bardzo łatwo można uciec od tego, co jest za oknem, wyciągnąć rękę po nowe, chwycić i nie puszczać.

Bardzo łatwo jest to zatrzymać przy sobie na zawsze, aż standardowa rzeczywistość stanie się rzadkim przeżyciem na rzecz tej miłej, giętkiej, tej ciekawszej.

Bardzo łatwo.

2
Ale to było nudne. Pochwała picia alkoholu i ćpania? Czy próbujesz nam coś powiedzieć? Wybacz, nie podoba mi się.



Pomysł: 2



Styl: 2

Kuleje, mnóstwo brzydko brzmiących zwrotow, wiele słów wulgarnych, wcale nie potrzebnych, brzydkie porowniania [co mnie interesuje sranie szybkie od srania wolnego], strasznie duzo zawilosci, takie szczegoly, ktore sprawiaja ze tekst jest bardziej nudny.



Bledy: 3

Kilka jest, połknołes kilka literek w jakims slowie na poczaku, jakies drobne bledy.



Schematycznosc: 3

Od biedy.



Ogolnie:2



Nie podoba mi się, jednak jestem na tak, wiem ze stac cie na wiecej i ze potrafisz napisac naprawde dobre opowiadanie [wroce do dzialu zweryfikowanych, dawno mnie tu nie było].
Bliscy sąsiedzi rzadko bywają przyjaciółmi.





Tylko ci, którzy nauczyli się potęgi szczerego i bezinteresownego wkładu w życie innych, doświadczają największej radości życia - prawdziwego poczucia spełnienia.

4
Witam!

Po pierwsze, odpowiadając Hansu, zdecydowanie nie wmawiam nikomu ani picia, ani ćpania, jeśli tak odebrałeś tak odebrałes to opowiadanie, to zdecydowanie jesteś daleki d zrozumienia mych intencji. Cóż, bywałem nie raz na takich leśnych posiadówach i ostatnio naszła mnie ochota na opisanie wrażeń. Tak, jak napisałem, może to i prymitywne, ale mi ten prymitywizm się podoba, gdy za pomocą prostych sposobów, patrz używki, odrywamy się od rzeczywistości. W ostatnim akapicie podsumowałem, iż łatwo w tej drugiej rzeczywistości pozostać, na co trzeba uważać i bla, bla, bla ( i tu następuje chwila, gdy należy upichcić jakiś wykład o alkoholu i narkotykach)

Co do srania, które mi wytknąłęś, cóż, akurat uważam to się mieści w gustach, czy się komuś podoba, czy nie. Kiedyś mój ś.p znajomy stworzył książeczkę "84", nad którą jedni sie zachwycali i wynosili chłopaka pod niebiosa, a inni degradowali do roli ulicznego pisarzyny, który poza przeklinaniem nie wiele wnosi do twórczości. Co Cię może interesować sranie długie czy krótkie? Hmmmmm, ciśnie mi się na usta "A co mnie może interesować, że Boryna wiosną wychodzi orać pole i siać zboże, jak moich czterech sąsiadów robi to samo co roku?" ja nie widze w tym nic ciekawego, a przynajmniej nic, co nadawałoby się do wychwalania literackiego. Owszem, przyczepić można się do sposobu przedstawienia samego pomysłu opisu srania. Mnie to relaksuje, lubię o tym rozmawiać i tyle. :D (tylko nie myśl sobie, że to jakiś jest mój temat życiowy, heh)

Za komentarz dziękuję:). "Och, jak mi się to podobało", "Wow, ale ...biste opowiadanie napisałeś", czegoś takiego spodziewam się od znajomych, tu natomiast oczekuję wytknięć błędów, co otrzymałem, za co dziękuję!

Pozdrawiam!



Ninetongues!

Spodziewałes się zwrotu akcji? Ja też, i prawdę napisawszy, do tego zmierzałem wielki krokami, lecz wpadłem w pewnym momencie na pomysł, by opowiadanie zakończyć w taki, a nie innym punkcie, widać mój błąd. Nie ty pierwszy jesteś zaskoczony negatywną nudą, pare innych osób tez się spodziewało tego. PRZEPRASZAM< żE ZAWIODłEM!!!;) Postaram się poprawić

Co do tytułu, to miałem na myśli to, że do lasu, do pałacyku bohater opowiadania (w gruncie rzeczy ja sam) poszedł z nadzieją oderwania się od rzeczywistości, pozytywnej zabawy, a otrzymał wyłącznie wielkie rozczarowanie. Do lasu z nadzieją się nie chodzi, taki tytuł mi wpadł do łowy tuż przed wysłaniem tekstu na forum.

Pozdrówki od ciotki krówki:D:D:D:D!!!
ODPOWIEDZ

Wróć do „Opowiadania i fragmenty powieści”