Ciche westchnienie wyrwało się z wątłej piersi Kalickiego, gdy spostrzegł siedzącego ledwie trzy stoliki obok Tadeusza Michalaka, niegdysiejszego towarzysza szkolnej niedoli. Teraz, siedząc w barze na końcu świata, pijąc nędzne piwo z łapczywością pogrążonego w gorzelniczym śnie alkoholika i przeliczając pozostałe monety z myślą o potencjalnie śmiertelnej przekąsce, tęsknił do przeszłości - jak zawsze, czyli jak nigdy wcześniej. Czas grał na jego korzyść, robił to jednak wyjątkowo powoli. Zegar bił bowiem w tempie tutejszych leniwych popołudni, skąpanych w świetle równikowego słońca i duchocie przypominającej utkaną z gorąca mgłę. Mógłby przysiąc, że sekundę wydłużono tutaj trzykrotnie, że zadecydował o tym jeden z tysiąca tyranów sprawujących kiedyś władzę i usiłujących skomplikować życie swoich towarzyszy, obywateli lub poddanych najbardziej, jak to tylko możliwe, zanim dołączył do powieszonych na konopnej linie poprzedników. Kolejni watażkowie, niepomni reform poprzedników, koncentrowali się na nowych dyrektywach, zaś nauczony doświadczeniem lud, pewny tego tylko, że wszystko płynie, skupiał się na utrzymywaniu głowy nad powierzchnią lustra.
Nosił się z zamiarem rozwiązania tej zagadki, nie znalazł jednak dotąd odwagi, by spytać kogoś o źródło anomalii. Śledztwo ciągle odkładał na później. Nie potrafił się skutecznie zorganizować w rzeczywistości wypełnionej atmosferą małżeńskiej kłótni między przestrzenią a czasem. Czuł tylko, choć źródła uczucia wskazać nie potrafił, że na powrót ciągle jest zbyt wcześnie. Wygnanie znosił cierpliwie, z podniesioną głową i łagodnym uśmiechem, uśmiechem wyglądającym niemal jak prawdziwy, podszytym szczerym przekonaniem, że jawne cierpienie będzie przyznaniem się światu do porażki.
Plecy, okazjonalnie profil, kilka słów wyłowionych spośród zgiełku, a skierowanych w stronę barmana lub telewizora – zbyt mało, by nabrać absolutnej pewności, tym bardziej zważywszy na niecodzienne miejsce spotkania. Wpatrywał się więc w domniemanego Michalaka tak natarczywie, nie mrugając nawet mimo kłębów drażniącego dymu tanich papierosów, by ten fizycznie odczuł bezczelną obcesowość pary oczu zza pleców. Udało się po dobrych dwóch minutach. Odwróciwszy głowę, Michalak najpierw wytrzeszczył i tak już wyłupiaste oczy, następnie zaś z tajemniczym uśmiechem na twarzy podszedł do Kalickiego i niedbałym gestem wskazał stolik.
- Można?
- Siadaj, siadaj.
Nim usiadł uniósł jeszcze palec ku górze sygnalizując doskonały pomysł i wiedziony wspomnieniem o znanym mu kiedyś człowieku ruszył do baru. Po chwili okrągły stolik odpowiedział skrzypnięciem na brzdęk półlitrowej butelki i dwóch kieliszków.
- Za dawne czasy? - Zaproponował.
- Za dawne czasy. - Odpowiedział Kalicki, choć wolałby wypić za przyszłe.
- Można?
- Siadaj, siadaj.
Nim usiadł uniósł jeszcze palec ku górze sygnalizując doskonały pomysł i wiedziony wspomnieniem o znanym mu kiedyś człowieku ruszył do baru. Po chwili okrągły stolik odpowiedział skrzypnięciem na brzdęk półlitrowej butelki i dwóch kieliszków.
- Za dawne czasy? - Zaproponował.
- Za dawne czasy. - Odpowiedział Kalicki, choć wolałby wypić za przyszłe.
Obaj potrzebowali słuchacza, obaj usiłowali też z czystej grzeczności przyjąć pasywną postawę. Rozmowa toczyła się więc nieskładnie, przecinana często chwilami ciszy. Z pomocą przyszła dopiero wódka, z każdym kieliszkiem bowiem, choć coraz mniej wyraźna, to gorętsza stawała się treść żołądka, a w ślad za nią również treść rozmowy.
Wspomnienia lat szkolnych do reszty rozluźniły atmosferę. Świat dokoła, włączając w to resztę gości lokalu, tutejszą muzykę popularną sączącą się z charczącego głośnika i zachodzące już z wolna słońce o promieniach z coraz większym trudem przeszywających kurz okiennych szkieł, zaczął ginąć w potopie nostalgii. Teraz dopiero, będąc daleko od domu i młodości, uświadomili sobie, jak różnie wyglądają w ich oczach te same przecież obrazy. Nie dziwne, że największa klęska może być czyimś największym zwycięstwem, ale nawet pozornie neutralne sceny miały zupełnie inne zabarwienie, inne miejsce w hierarchii czasu przeszłego, stanowiły element subiektywnego kosmosu doświadczeń, obszaru przeznaczonego wyłącznie jego właścicielowi. Nie stanowiło to jednak podówczas problemu, a ciekawostkę, okazję do dziewiczej podróży w głąb cudzego umysłu w poszukiwaniu nowej perspektywy dla dobrze znanego.
Śmiali się obaj gdy Kalicki wyznał, że zaloty Pięknej Małgorzaty zignorował nie dlatego, że był pewnym siebie i wybitnie niezainteresowanym Małgorzatą młodzieńcem, a przez zwykłą pomyłkę i nieporozumienie, że źle ocenił jej intencje i zwyczajnie się bał, ale widząc aprobatę środowiska postanowił niczego nie prostować i od tego czasu nosił brodę nieco wyżej. Michalak opowiedział zaś, że znacznie więcej słów pchało się na jego usta, niż w istocie mówił, choć wiele z jego osądów, zweryfikowanych przez czas, okazało się błędnymi. Zapisywał je w dzienniku, który spalił znalazłszy go po latach w rodzinnym domu, będąc już na studiach. Ciągnięty za język z uporem powtarzał, że żadnych zapisków dotyczących Kalickiego nie pamięta. Kalicki przeanalizował sytuację i z zaskakującą trzeźwością, machając w międzyczasie w kierunku czarnoskórego barmana, doszedł do wniosku, że ta niepamięć Michalaka jest najlepszym w bieżącej sytuacji wyjaśnieniem.
Kolejna butelka zadzwoniła o stół, światło zapałki rozdzieliło ogień pomiędzy dwa papierosy, a szafa grająca zaskrzypiała, zastukała, by po chwili wybuchnąć kakofonią dźwięków niemal bolesnych dla europejskich uszu. Gwar nie ustawał, choć macierzysta gwiazda, tak okrutna w tej szerokości geograficznej, już dawno schroniła się za horyzontem.
Kolejna butelka zadzwoniła o stół, światło zapałki rozdzieliło ogień pomiędzy dwa papierosy, a szafa grająca zaskrzypiała, zastukała, by po chwili wybuchnąć kakofonią dźwięków niemal bolesnych dla europejskich uszu. Gwar nie ustawał, choć macierzysta gwiazda, tak okrutna w tej szerokości geograficznej, już dawno schroniła się za horyzontem.
- Dawno przyjechałeś? - Zapytał Michalak wystukując nieudolnie rytm piosenki na blacie stołu.
- Będą z dwa lata. Albo prawie trzy? Zaraz po reformach, rozumiesz. Jak się spieprzyło.
- O panie, dużo czasu! Myślałem, żeś karierę zrobił, taki dumny byłem, że znałem Kalickiego, żeśmy tymi samymi korytarzami chodzili za gówniarza. A tyś sobie wyjechał na wczasy. - Prychnął.
- Wczasy? - Obruszył się Kalicki. - Ja spieprzałem, bo się atmosfera zagęściła tak, że się bałem, no jak słowo daję! Że pismo dostanę, że zapukają, że mnie tłum poniesie. Myśmy wiedzieli co się wyprawia, bo, rozumiesz, jakby w środku byliśmy. Może i przesadzam, ale wiesz, dmuchałem na zimne. Jak cię gdzieś nie chcą, to stamtąd idziesz.
Michalak zamyślił się.
- Oj tak, klimat się trudny porobił wtedy. Pamiętam, pamiętam.
- Taki się porobił, że tylko spieprzać albo się wieszać.
- No i tutaj aż cię poniosło, Kalicki? Przecież tutaj nic nie ma! Nie mogłeś, ja wiem, na zachód gdzieś? Dziurę sobie wybrałeś, ot co. Jak tutaj śmierdzi! - Mówiąc to Michalak zatkał nos.
- Ale na zachód słabo, bo i tam się klimat robił nieprzyjemny. Musiałem gdzieś, rozumiesz, od cywilizacji daleko. Żeby przeczekać tylko.
- Przeczekać… - Zaczął Michalak, ale nie zdążył skończyć.
- Ty lepiej mów co ciebie tutaj przywiało, skoro tak ci tu śmierdzi i dziura taka.
- Patrz, zupełnie zapomniałem, nie pochwaliłem się! Ja na konferencję. Bo postanowili tutaj zrobić.
- Konferencję.
- No tak, taką jakby konferencję. Widzisz… - Michalak zrobił przerwę na kieliszek i mimochodem spojrzał na zegarek. - Och, bracie! Widzisz która godzina? Żeśmy się zagadali!
Kalicki próbował coś powiedzieć, ale nie sposób było wskoczyć w rwący nurt słów rzucanych jedno po drugim przez Michalaka.
- ...Jutro muszę wstać wcześnie, bo przecież konferencja! I jeszcze do porządku się doprowadzić! A do hotelu… Czekaj chwilę. - Podbiegł do barmana i łamaną angielszczyzną poprosił o wezwanie taksówki. Nalał sobie kolejny kieliszek, opróżnił bez zwłoki i zwrócił się do Kalickiego rakiem wycofując się ku drzwiom.
- Słuchaj, jutro dokończymy! W parku się spotkamy, tym koło ratusza, wiesz którym! O trzeciej! Trzymaj… - „Się” zabrzmiało już zza drzwi, rozmyte w nieprzeniknionej sieci krzyżujących się bez ładu i składu słów, w morzu wyartykułowanych nadziei i zawodów, radości i frustracji, w bezkształtnej masie zbitej z całego spektrum podgrzanych alkoholem emocji, czyli w czterech ścianach niewielkiego baru „Maverick”, gdzieś na końcu świata.
- Będą z dwa lata. Albo prawie trzy? Zaraz po reformach, rozumiesz. Jak się spieprzyło.
- O panie, dużo czasu! Myślałem, żeś karierę zrobił, taki dumny byłem, że znałem Kalickiego, żeśmy tymi samymi korytarzami chodzili za gówniarza. A tyś sobie wyjechał na wczasy. - Prychnął.
- Wczasy? - Obruszył się Kalicki. - Ja spieprzałem, bo się atmosfera zagęściła tak, że się bałem, no jak słowo daję! Że pismo dostanę, że zapukają, że mnie tłum poniesie. Myśmy wiedzieli co się wyprawia, bo, rozumiesz, jakby w środku byliśmy. Może i przesadzam, ale wiesz, dmuchałem na zimne. Jak cię gdzieś nie chcą, to stamtąd idziesz.
Michalak zamyślił się.
- Oj tak, klimat się trudny porobił wtedy. Pamiętam, pamiętam.
- Taki się porobił, że tylko spieprzać albo się wieszać.
- No i tutaj aż cię poniosło, Kalicki? Przecież tutaj nic nie ma! Nie mogłeś, ja wiem, na zachód gdzieś? Dziurę sobie wybrałeś, ot co. Jak tutaj śmierdzi! - Mówiąc to Michalak zatkał nos.
- Ale na zachód słabo, bo i tam się klimat robił nieprzyjemny. Musiałem gdzieś, rozumiesz, od cywilizacji daleko. Żeby przeczekać tylko.
- Przeczekać… - Zaczął Michalak, ale nie zdążył skończyć.
- Ty lepiej mów co ciebie tutaj przywiało, skoro tak ci tu śmierdzi i dziura taka.
- Patrz, zupełnie zapomniałem, nie pochwaliłem się! Ja na konferencję. Bo postanowili tutaj zrobić.
- Konferencję.
- No tak, taką jakby konferencję. Widzisz… - Michalak zrobił przerwę na kieliszek i mimochodem spojrzał na zegarek. - Och, bracie! Widzisz która godzina? Żeśmy się zagadali!
Kalicki próbował coś powiedzieć, ale nie sposób było wskoczyć w rwący nurt słów rzucanych jedno po drugim przez Michalaka.
- ...Jutro muszę wstać wcześnie, bo przecież konferencja! I jeszcze do porządku się doprowadzić! A do hotelu… Czekaj chwilę. - Podbiegł do barmana i łamaną angielszczyzną poprosił o wezwanie taksówki. Nalał sobie kolejny kieliszek, opróżnił bez zwłoki i zwrócił się do Kalickiego rakiem wycofując się ku drzwiom.
- Słuchaj, jutro dokończymy! W parku się spotkamy, tym koło ratusza, wiesz którym! O trzeciej! Trzymaj… - „Się” zabrzmiało już zza drzwi, rozmyte w nieprzeniknionej sieci krzyżujących się bez ładu i składu słów, w morzu wyartykułowanych nadziei i zawodów, radości i frustracji, w bezkształtnej masie zbitej z całego spektrum podgrzanych alkoholem emocji, czyli w czterech ścianach niewielkiego baru „Maverick”, gdzieś na końcu świata.
Kalicki został sam z kilkoma dręczącymi pytaniami i nieszczęsnym rachunkiem do uregulowania. Nie pierwszym, tym razem jednak był to już chyba temat dla ambasady – Michalak głowę miał nie od parady. Barman rzucił w jego kierunku pytające i nieco współczujące spojrzenie. W odpowiedzi Kalicki machnął ręką wzywając go do siebie i, choć wiedział, że decyzję jutro będzie przeklinał, zamówił jeszcze dwa piwa. Najwyżej – pomyślał niewyraźnie, bo nawet w myślach lekko już bełkotał – otworzą mi nowy zeszyt.
Niepamięć zaatakowała z zaskoczenia, w swoim stylu, zaskakiwała bowiem nawet jeśli należało się jej spodziewać. Choć sprawiała wrażenie niewdzięcznej patronki, to jednak, jak dotąd przynajmniej, niezawodnie prowadziła Kalickiego do wynajętego mieszkania, oszczędzając mu tylko związanych z tym obrazów. Szeptała adres do ucha taksówkarza, uiszczała opłatę za kurs, wsuwała, pewnie nie za pierwszym razem, klucz do zamka w drzwiach. Zwykle nawet układała go w łóżku, ściągając wcześniej koszulę i spodnie. Tym razem, najwyraźniej oburzona czcią złożoną dzień wcześniej wspomnieniom, położyła go na podłodze, nie przykrywszy najcieńszym nawet kocem, nie podkładając najskromniejszej choćby poduszki pod obolałą głowę.
Obudził go ból pleców, bioder i głowy, pod czaszką nieznośnie kotłowało się poczucie winy, ale resztki senności rozwiała dopiero myśl o wysokości kredytu zaciągniętego w barze i niejasne przeczucie, że zapomniał o czymś istotnym. Oświecenie zastało Kalickiego podczas porannej toalety, wykonywanej z gracją paralityka, bez przekonania, a z poczucia przykrego obowiązku względem świata – wybiegł wówczas nago z prowizorycznej kabiny prysznicowej i, spojrzawszy na zegarek, upadł bezwładnie na fotel, a do głowy przyszło mu wyłącznie to, by zadzwonić do mieszkającej na parterze właścicielki. Od dawna niepraktykowanym zwyczajem poprosił ją o przyniesienie na piętro butelki piwa. Pani Jakande, tytułująca się wdową starsza dama o białych jak śnieg włosach i złotym sercu, na początku traktowała Kalickiego jak gwiazdę niosącą blask wielkiego świata w mury zrujnowanej kamienicy. Obecnie, choć gwiazda zapadała się i mknęła bez opamiętania ku promieniowi Schwarzschilda, nie umykała z jej orbity. Świadoma już topniejących europejskich funduszy i parującej w upalnym słońcu godności, spełniała przysługi raczej z przyzwyczajenia lub wrodzonej dobroci. Regularnie przymykała oko, do tego stopnia, że nabawiła się nerwowego tiku.
Pani Jakande twierdziła, że drżąca powieka towarzyszy jej od czasu śmierci ostatniego męża. Kalicki z wiarygodnych źródeł wiedział jednak, że mąż ów wciąż żyje, skromniej, w gorszym zdrowiu, ale szczęśliwszy, z mniej opiekuńczą kobietą u boku; samozwańcza wdowa wydawała się zaś smutna, choć dopisywało jej dobre zdrowie i nie mogła narzekać na biedę. Przez dwa lata wielokrotnie, ostatnimi czasy nawet bez zaproszenia, odwiedzał mieszkanie właścicielki. Pamiątek po panu Jakande nigdy nie zastał pokrytych kurzem, mimo niemal wszechobecnego bałaganu. W czyszczonej regularnie, choć też wyłącznie z kurzu, bo nieużywanej popielniczce, ciągle leżała wyszczerbiona u cybucha fajka z morskiej pianki.
Zatoczył się wybiegłszy z klatki schodowej. Szybkim krokiem, przeciskając się łokciami pośród barwnego tłumu tubylców, ruszył w kierunku przystanku. Światła sygnalizacji świetlnej w całej dzielnicy nie działały od niemal dwóch miesięcy. Służby serwisowe, mimo najlepszych chęci, na skutek wywołanych awarią korków nie docierały do usterki na czas, a dopiero wówczas, gdy natężenie ruchu malało do stopnia niewymagającego interwencji. Jak zwykle zmuszony więc został do wmieszania się w grupę młodzieńców o autodestrukcyjnych zapędach i dopiero w ślad za nimi, wykorzystując ich zdecydowanie, przekroczył rzekę samochodów, motocyklów i skuterów. Pół kilometra dalej, oparty o znak sygnalizujący miejsce postoju miejskich mikrobusów, z sercem bijącym jak młot i twarzą w kolorze szkarłatu, odetchnął z ulgą.
Do czasu, gdy tutejszej komunikacji miejskiej towarzyszyły rozkłady jazdy, była to prawdopodobnie najniepunktualniejsza komunikacja miejska w dziejach. Całe szczęście od czasu usunięcia tabliczek z godzinami odjazdów sytuacja uległa drastycznej poprawie. Pękający w szwach pojazd, chybocząc się na wybojach jak pijany, zapiszczał hamulcami na przystanku i do połowy otworzył harmonijkowe drzwi. Kalicki dołączył do zbitej masy nie znających pośpiechu i strachu przed śmiercią ludzi, kilku kur i jednej, mającej podszczypywać go przez całą niemal godzinną podróż, kozy. Nie potrafił opisać słowami ulgi związanej z opuszczeniem dieslowej puszki dwa kilometry dalej, oszczędził więc Michalakowi opowieści o komunikacyjnym dramacie kraju do którego przyszło mu wyemigrować. Dawno już pogodził się z powszechnym niezrozumieniem. Zamknięcie w egzotycznej codzienności skazywało na samotność pośród nieznających innej rzeczywistości miejscowych, z kolei turyści w stylu Michalaka zwykli trywializować problemy, doszukując się zastrzyku adrenaliny tam, gdzie Kalicki odczuwał już tylko przewlekły ból.
Zdobył się na skromny uśmiech podchodząc od tyłu do ławki zajętej przez posiadacza najwyraźniej jednej tylko koszuli, teraz z daleka już wydzielającej woń wczorajszego alkoholu. Klepnął go w ramię, ten zaś odwrócił się gwałtownie, a jego zmęczone oblicze rozświetlił blask wyszczerzonych zębów. Kalicki roześmiał się w duchu uznawszy, że gdyby dla zakomunikowania udanej konferencji do zębów dołożył oddech, to rozmowa zakończyłaby się jeszcze przed jej rozpoczęciem.
- I jak, żyjesz po wczoraj? - Zapytał Michalak bez specjalnego zainteresowania. Poklepał przy tym miejsce na ławce tuż obok siebie. - Siadaj, bo mi się przewrócisz!
- No, na pewno jest już lepiej. Szczerze mówiąc, to przez mgłę pamiętam powrót! Ale… - Napędzany ciekawością chciał już zapytać o tajemniczy powód jego wizyty w śmierdzącym kraju, Michalak jednak natychmiast wszedł mu w słowo. Pęta konwenansów na dobre puściły w barze i poczuł się już na tyle swobodnie, że zawłaszczał rozmowę traktując rozmówcę jako alibi do zachowania statusu dialogu.
- Ale, ale! Wyglądałeś właśnie tak trochę niewyraźnie. Pić to chyba ty się już nigdy nie nauczysz, co? - Zaśmiał się i poklepał Kalickiego po plecach. - Przynajmniej jesteś ekonomiczny!
- I jak, żyjesz po wczoraj? - Zapytał Michalak bez specjalnego zainteresowania. Poklepał przy tym miejsce na ławce tuż obok siebie. - Siadaj, bo mi się przewrócisz!
- No, na pewno jest już lepiej. Szczerze mówiąc, to przez mgłę pamiętam powrót! Ale… - Napędzany ciekawością chciał już zapytać o tajemniczy powód jego wizyty w śmierdzącym kraju, Michalak jednak natychmiast wszedł mu w słowo. Pęta konwenansów na dobre puściły w barze i poczuł się już na tyle swobodnie, że zawłaszczał rozmowę traktując rozmówcę jako alibi do zachowania statusu dialogu.
- Ale, ale! Wyglądałeś właśnie tak trochę niewyraźnie. Pić to chyba ty się już nigdy nie nauczysz, co? - Zaśmiał się i poklepał Kalickiego po plecach. - Przynajmniej jesteś ekonomiczny!
Rozmowa zdawała się zmierzać donikąd, tonęła w niezobowiązującej formie, choć z wielkim trudem Kalicki usiłował zmienić nieco jej bieg. Odnosił wrażenie, że Michalak przewiduje toczyć ją cały dzień.
Z czasem, wpatrując się w palmy wokół placu pośrodku parku i udając niezainteresowanego z taką pasją, że kipiał wprost ciekawością, zaczął wypytywać Kalickiego o życie na wygnaniu. Opowiedział mu więc, nie miał przecież nic do ukrycia, że oszczędności z ojczyzny topnieją coraz szybciej w tutejszym gorącym słońcu, ale okazjonalnie dorabia na lokalnym uniwersytecie dając wykłady, a ostatnio zdecydował się nawet na wzięcie pod swoje skrzydła kilku uczniów, którym, za skromną w przeliczeniu na amerykańskiego dolara, ale całkiem pokaźną patrząc na tubylcze ceny kwotę, udziela korepetycji. I – skłamał w tym miejscu tylko odrobinę – dobrze mu się wiedzie. Michalak zasępił się na moment słysząc te słowa, ale natychmiast znów przywołał na twarz uśmiech rodem z niskobudżetowej reklamy.
- Powodzi się! To co, Kalicki, nie zamierzasz wrócić?
Zbił go tym pytaniem z tropu. I chyba taki właśnie efekt chciał uzyskać.
- Wiesz, ja… Nie myślałem jeszcze o tym. - Przeklął się natychmiast w myślach za tak defensywną postawę, ale, wbrew sobie, kontynuował tłumaczenie się. Później, nie mogąc zasnąć, tłumaczył swoją otwartość samotnością, niezupełną trzeźwością, atakiem niekontrolowanej nostalgii i zaskoczeniem – w sumie więc wszystkim po trochu.
- Chyba ciągle… Jakby to wyłożyć, żeby nie wyjść na durnia? - Zaśmiał się nerwowo. - Chyba ciągle jestem trochę obrażony, chociaż sam nie wiem na kogo konkretnie powinienem być. Nawet nie śledzę wiadomości z kraju, przyznam się. Usiłuję zapomnieć o tym wszystkim, może wtedy się zainteresuję powrotem. - Drżącą ręką odpalił papierosa. - No ale oczywiście dopiero wtedy, jak już atmosfera się zmieni, klimat zrobi… Wiesz, przyjaźniejszy. Teraz żyję sobie tutaj powoli, na smyczy codziennej rutyny.
Michalak zmierzył go zmrużonymi oczami.
- To jak bardzo nie jesteś na bieżąco?
- W zasadzie… No, na pewno z rok! Tutaj i tak mało informacji dociera, a jak już dotrą, to ciężko się dokopać. Silne postanowienie sprzymierzone z lenistwem… Ale nadrobię wszystko zanim wrócę! - Znowu się zaśmiał, wypełnił płuca chmurą dymu i zaniósł się kaszlem. Spod oka zerknął na skubiącego skromny zarost Michalaka.
- No chłopie… To ty nic nie wiesz chyba, co? Pakuj lepiej walizki. - Michalak pierwszy raz tego dnia uśmiechnął się w sposób sugerujący absolutną szczerość tegoż uśmiechu. Klepnął Kalickiego w plecy i zaniósł się śmiechem. - Siedzisz tutaj, na wygnaniu… A przecież… Byś gazety poczytał!
- Powodzi się! To co, Kalicki, nie zamierzasz wrócić?
Zbił go tym pytaniem z tropu. I chyba taki właśnie efekt chciał uzyskać.
- Wiesz, ja… Nie myślałem jeszcze o tym. - Przeklął się natychmiast w myślach za tak defensywną postawę, ale, wbrew sobie, kontynuował tłumaczenie się. Później, nie mogąc zasnąć, tłumaczył swoją otwartość samotnością, niezupełną trzeźwością, atakiem niekontrolowanej nostalgii i zaskoczeniem – w sumie więc wszystkim po trochu.
- Chyba ciągle… Jakby to wyłożyć, żeby nie wyjść na durnia? - Zaśmiał się nerwowo. - Chyba ciągle jestem trochę obrażony, chociaż sam nie wiem na kogo konkretnie powinienem być. Nawet nie śledzę wiadomości z kraju, przyznam się. Usiłuję zapomnieć o tym wszystkim, może wtedy się zainteresuję powrotem. - Drżącą ręką odpalił papierosa. - No ale oczywiście dopiero wtedy, jak już atmosfera się zmieni, klimat zrobi… Wiesz, przyjaźniejszy. Teraz żyję sobie tutaj powoli, na smyczy codziennej rutyny.
Michalak zmierzył go zmrużonymi oczami.
- To jak bardzo nie jesteś na bieżąco?
- W zasadzie… No, na pewno z rok! Tutaj i tak mało informacji dociera, a jak już dotrą, to ciężko się dokopać. Silne postanowienie sprzymierzone z lenistwem… Ale nadrobię wszystko zanim wrócę! - Znowu się zaśmiał, wypełnił płuca chmurą dymu i zaniósł się kaszlem. Spod oka zerknął na skubiącego skromny zarost Michalaka.
- No chłopie… To ty nic nie wiesz chyba, co? Pakuj lepiej walizki. - Michalak pierwszy raz tego dnia uśmiechnął się w sposób sugerujący absolutną szczerość tegoż uśmiechu. Klepnął Kalickiego w plecy i zaniósł się śmiechem. - Siedzisz tutaj, na wygnaniu… A przecież… Byś gazety poczytał!
Michalak przybrał postawę przewodnika w podróży przez czas i przestrzeń, ton głosu zmienił na wyjątkowo konfidencjonalny, by w końcu, gestykulując przy tym żywo, rozpocząć snucie historii.
Stwierdził, że przełom stanowił zaskoczenie dla wszystkich, bez jednego choćby wyjątku. Słupki śmiertelności, co nie stanowiło żadnej tajemnicy dla ludzi potrafiących posługiwać się statystyką, wzrastały, gospodarka z kolei padała na kolana, ale argumenty te stracił moc, gdy statystyka została zdemaskowana jako kolejna głowa Hydry zwanej też nauką akademicką. Poza tym stanowiła ona oręż obosieczny, bo wykorzystana w sposób niepoprawny stawała ością w gardle całego naukowego środowiska – te zaś nie mogło sprawy prostować, bo tłumaczenia zwykle okazywały się zawiłe, a jeśli coś jest zawiłe, to z całą pewnością jest z tym coś nie tak. Poza tym „zawiłość”, z definicji niemalże, z „prostowaniem” nie ma nic wspólnego. Upadał ten ostatni przyczółek zdrowego rozsądku, słusznie podniesiona garda zmieniała się już w załamane ręce, z wolna nawet sięgające po rewolwer z zamiarem przystawienia go do skroni, gdy zainterweniował kościół, a właściwie wyłącznie jego głowa. Jesus Palacios Venegas, znany już wówczas pod imieniem Jan XXIV, wiedziony zaskakującym objawieniem, wbił kij w mrowisko na niespotykaną wcześniej skalę.
Otworzył okno (zupełnie tak samo jak setki razy wcześniej), rozejrzał się po placu (zrobił to z charakterystycznym, wyćwiczonym uśmiechem), a potem oznajmił, a słowa jego spijały wówczas setki milionów wiernych, że żyjemy wewnątrz symulacji, wszechświat to hologram, a Boga powinniśmy tytułować raczej „Programistą” bądź „Inżynierem” - I tutaj dopiero pojawiło się niejakie zaskoczenie, które jeden z kardynałów i zapewne niezliczona ilość wiernych, przypłaciło przedwczesną weryfikacją postawionej przez Jana XXIV hipotezy w kwestiach życia pozagrobowego.
I choć niedługo później ogłoszono, że za rzekomym „objawieniem” stał, dzięki Bogu, nowotwór mózgu, czyli de facto diabeł, w ciągu następnego tygodnia zorganizowano Janowi XXIV pogrzeb i status męczennika, a kilka godzin później z komina Kaplicy Sykstyńskiej wydobył się biały dym, to świat nie zapomniał. Schizma wydzieliła z wyznawców bardzo liczną grupę dla której ta bardziej policzalna, pozbawiona mistycyzmu metafizyka, stanowiła słuszne przedefiniowanie treści najważniejszych pytań. Na nic zdały się tłumaczenia niektórych biskupów, że nie można odzierać transcendencji z tajemnicy. Podniosły się za to głosy, że uwaga kościelnych dostojników, zamiast koncentrować się na analizie nieistotnych pism, powtarzaniu frazesów, budowaniu świątyń i rozszerzaniu sfery wpływów, powinna skierować się w stronę szukania interfejsu komunikacyjnego ze stwórcą, to jest na przykład badaniem cząstek elementarnych, bo właśnie w mikroskali należy poszukiwać kodu źródłowego. Jeden ze skrajnych odłamów nowego wyznania twierdził nawet uparcie, że należy ograniczać przyrost naturalny, bo im mniej mocy obliczeniowej przypadać będzie na jedną głowę, tym głowa ta będzie puściejsza i w konsekwencji dojdzie do katastrofy powszechnego zidiocenia. Poprzedni reset, mówili, miał miejsce podczas biblijnego potopu, kiedy to Programista, zrobiwszy wcześniej kopię zapasową kilku komórek pamięci, przez dwieście trzydzieści dni czasu systemowego porządkował świat pozbywając się niepożądanych elementów. Zasobiści, jako margines, nie posiadali jednak wystarczających wpływów by stanowić liczącą się siłę, postanowili więc, że dołożą swoją cegiełkę do ratowania świata myśląc tylko i wyłącznie wówczas, gdy jest to absolutnie niezbędne – głównie podczas wewnętrznych sporów o status cudu dla grypy hiszpanki. Największym ich sukcesem okazało się powstrzymanie działalności konkurencyjnych Myślców, grupy twierdzącej, że więcej obliczeń w jednostce czasu oznaczać będzie dłuższe życie. Na drugiej konferencji Wyznań Racjonalnych efekty swoich badań przedstawił jednak jeden z Zasobistów nazwiskiem Poust. „Skoro czas odbieramy subiektywnie, to myśleniem w żaden sposób go nie wydłużymy” - Podsumował. Za wykład nagrodzono Pousta brawami, wręczono mu przygotowaną w pośpiechu nagrodę za zasługi, następnie zaś wyrzucono z organizacji za działanie wbrew dogmatowi o ograniczonym myśleniu, szkody wyrządzone społeczeństwu i wygłaszanie potencjalnie niebezpiecznych treści. Myślcy jednak zniknęli, jak twierdzili złośliwi: „do reszty zgłupieli”.
Skrajne odłamy, stosunkowo nieliczne, stanowiły zaledwie kroplę w oceanie setek milionów neofitów
Hierarchia nowego wyznania powstała błyskawicznie, a płomień nowej wiary grzał ogniem miliona słońc – tak charakterystycznym dla ludzi przekonanych o doznaniu oświecenia. Zgodnie ustalono, że najwyższą formą oddania czci Programiście będzie Poszukiwanie, a więc praca naukowa zmierzająca ku kompletnemu zrozumieniu dzieła stwórcy. Wówczas z całą pewnością coś nastąpi, choć brakowało w tych prognozach konkretów.
Oczywiście lwia część wyznawców okazała się niezdolna do prowadzenia jakichkolwiek badań, nie posiadała kwalifikacji, a często nawet potencjału, by niezbędne kwalifikacje posiąść. Musieli jednak znaleźć ujście dla całej nagromadzonej dzięki świętemu płomieniowi pary, wszak programista widział wszystko, a nie na każdego czekało miejsce w kopii zapasowej. Rozpoczęli więc informacyjną krucjatę przeciwko święcącym całkiem niedawno triumfy ruchom antynaukowym. Wojna trwałaby w nieskończoność, ale tym razem prowadzili ją ludzie prości, stosujący bardziej lub mniej świadomie manipulacje, demagodzy i pożyteczni idioci, ignoranci operujący niezrozumiałymi dla nich pojęciami, mający tylko ogólne pojęcie o temacie sporu. Kult rozumu zdobył popularność dopiero gdy włożono go w nieskomplikowaną formę, boleśnie zredukowany do skali wyobraźni wyznawców. Choć jednego nie dało im się zarzucić – ich wiara była czysta i szczera. Dobrych chęci nie brakowało.
- No i? Zatkało? - Michalak wyciągnął z kieszeni dwa papierosy, jednego z nich wetknął w otwarte usta Kalickiego.
- Ale… - Papieros upadł na chodnik gdy Kalicki wypowiedział te słowa, ale niestrudzony Michalak poczęstował go kolejnym.
- Ale, ale? No, prosta sprawa.
- I oni w to uwierzyli? W ten hologram? Tylu ludzi? Przecież tego nie sposób udowodnić w żaden sposób, co to ma wspólnego z nauką w ogóle? - Zmarszczył czoło.
- Uwierzyli, bo przecież powiedziała to głowa Stolicy Apostolskiej, ex cathedra. Nie mieli wyjścia! Nie wszyscy oczywiście, ale większość. I słusznie, bo przecież to ma bardzo dużo sensu. Nie rozumiesz?
- Nie, nie… Ale tego ciągle nie sposób zweryfikować!
- Na razie, ale może jutro, może za dziesięć lat… Przecież na tym właśnie polega wiara, nie? No i jeśli to powtórzymy, to znaczy zrobimy coś podobnego, a na pewno zrobimy, to tak jakbyśmy potwierdzili.
- Więc oni wiedzą, czy wierzą? To wymyślili sobie nowego Boga, ukatrupili starego, i ubrali to wszystko w postęp i rozum? Przecież to zupełnie bez sensu.
- To jest Bóg na miarę naszych czasów, Kalicki! Taki którego można zrozumieć, taki za którym da się nadążyć, taki który pozwala wszystko wytłumaczyć! Widzisz, teraz Biblię można traktować nawet i dosłownie, bo przecież dla jednego z trzech awatarów Programisty modyfikacja kodu w locie nie musiała być żadnym problemem – ot – woda to wino! Skopiuj, wklej, z dwóch ryb i pięciu chlebów zrobiła się kolacja dla pięciu tysięcy gęb. Jak to wyjaśnić? Przecież nie fantazją. Fizyką można najwyżej zaprzeczyć, ale czemu nie spróbować z metafizyką? Ale taką, która nie stoi w sprzeczności z tą pierwszą. No i teraz masz wszystko wyjaśnione. Połączone w logiczną całość.
- To zakrawa na absurd, ale nieważne. A jak… - Kalicki zawahał się, choć tylko przez moment. - Jak wygląda teraz sytuacja? Pewnie sporo się pozmieniało? Od mojego wyjazdu?
Michalak zaśmiał się rubasznie.
- Jest tak samo… Ale zupełnie na odwrót, chłopie! Pamiętam, że było trochę strasznie, nie dziwię się, że pojechałeś, ale wiesz, to już przeszłość. Teraz oni są w defensywie, ale zostało ich niewielu, z każdym dniem mniej. Ich wiara gaśnie, to naturalne.
- Przeszłość… - Kalicki zamyślił się. Wspomniał obcinanie budżetów, dezinformację w mediach masowych, coraz ostrzejsze inwektywy padające w stronę całego środowiska. Przypomniał sobie z jakim ostracyzmem musiał się borykać. Odnalazł gdzieś w pamięci wszystkie te hasła, populistyczne pieprzenie o kraju dla ludzi, o pakowaniu pieniędzy w brzydzących się pracą leni w laboratoryjnych kitlach, o ich pracy z której nie wynikało nic, a wymagała olbrzymich nakładów, gdy tymczasem tysiące ludzi głodowało albo nie miało gdzie mieszkać. O korupcji, układach z korporacjami.
Wyobraził sobie wzrastającą śmiertelność na skutek odchodzenia od akademickiej medycyny na rzecz szarlatanów i oszustów w maskach cudotwórców. Kulejącą, bo pozbawioną głowy gospodarkę. Chłopski rozum w ofensywie. I wyobraził sobie wielkie zdziwienie. Uśmiechnął się nieśmiało, ale szybko wróciła mu powaga urodzonego sceptyka.
- Wygląda na to, że możesz bezpiecznie wracać! Ze swoim tytułem mógłbyś nawet zostać kaznodzieją, to pieniądze jakich nie dostałbyś w swojej branży przed tym wszystkim. - Mrugnął.
Kalicki parsknął, by po chwili zmierzyć Michalaka surowym spojrzeniem.
- Kaznodzieją? W sensie… duchownym? Ja?
- No… - Michalak rozejrzał się. - Nikogo innego tu nie widzę.
- Ale ja nie mam nic wspólnego z duchowieństwem.
- Zabawne, też tak kiedyś myślałem. - Uderzył dłońmi o uda. - Ale wygląda na to, że teraz już masz! Co za historia! Tacy ludzie jak ty tworzą teraz kościół, kościół wiedzy! Mówiłem na konferencji…
- Właśnie! - Kalicki przerwał rozmówcy. - Co z tą konferencją? O co z tym chodziło, jaka konferencja?
Michalak poprawił kołnierz koszuli.
- No właśnie, co z konferencją? Wygłaszałem, no nie uwierzysz, kazanie. Ale ścisłe dosyć, naukowe. Wykład taki. Mniej więcej. Uproszczony, skrócony. Rozumiesz, jestem od gadania, nie rozumienia. Mój zwierzchnik rozmawiał też z lokalnym rządem, no i są zainteresowani. Podobno chcą tutaj postawić kilka świątyń, to znaczy auli, takich do wykładów dla ludu, sam tak wykładam, ale w kraju. I jeszcze jakiś zderzacz chcą tu wybudować, coś w ten deseń. Takie cholerstwo do żarcia prądu, więc jeszcze elektrownia w zestawie. Ale to już nie moja działka. Biznes. - Przewrócił oczami.
- Jakie ty masz w zasadzie wykształcenie, Michalak?
- A jakie mają słuchacze moich kazań? Czy tam „wykładów”? Ja to tak dla nich, żeby zrozumieli przekaz, bo przecież to są trudne rzeczy! I nikogo nie interesują szczegóły, bo szczegóły są nudne. Chcesz im odmówić prawa do wiary?
- Szczegóły są nudne… - Powtórzył Kalicki i krzywo się uśmiechnął.
- Ty źle na to patrzysz, chłopie. Ja ci powiem tak, jak mi zwierzchnik powiedział. A powiedział, że dla takiego zjadacza chleba to to jest tak czy inaczej wiara, bo zweryfikować niczego nie może, a nawet zweryfikować weryfikującego nie potrafi. Musi wierzyć, albo nie wierzyć. A wiara przecież jest potrzebna! Napędza to wszystko, nadaje sens. Więc można usunąć z niej zabobon i sprawić, by wierzyli w prawdę… Muszą koniecznie ją rozumieć? Jak dotąd nie rozumieli i żyli. Zobacz na te wyprane z wyższych emocji pokolenie, głosem tego pokolenia słychać tylko pauzy i przecinki – przecież nie uwierzą, nie w tych czasach, że gdzieś za kulisami wszechświata dzieją się czary. Ale zaczynają wierzyć w Hologram, bo to przecież jest zrozumiałe, można nadążyć za tokiem myślowym niemal namacalnego boga, boga-administratora, boga-inżyniera. Nie nieuchwytna, bezosobowa siła, nie niekonsekwentny starzec z brodą. Transcendencja ramię w ramię z logiką! Zera i jedynki, czy te, no, kubity. Nie magia! - Aż wstał z ławki kończąc monolog. Wziął głęboki oddech i z nadzieją spojrzał na Kalickiego.
- Michalak, cholera jasna! To tylko wymiana obiektu kultu, gdzie w tym logika?
- Logika jest w tym, że na drodze rozumowej go odszukaliśmy, to znaczy zaczęliśmy szukać we właściwym miejscu. I jest w tym, że takie podejście jest skuteczne, ściąga wyznawców, bo pozwala ostać się w jednej głowie zdrowemu rozsądkowi i silnej potrzebie wiary. A im mniej wewnętrznych konfliktów, tym ludzie szczęśliwsi. Nie wspominając już o tym, że postęp budować chcą teraz wszyscy. Wyszliśmy z wieków ciemnych i niesiemy światło. Nie musisz obserwować każdego fotonu, śledzić ich trajektorii, łapać ich jak much i rozmyślać nad ich naturą. Tobie wystarczy, że jest ciepło i jasno. - Powiedziawszy te słowa pokiwał przecząco głową i wtrącił sprostowanie. - To znaczy... Może i tobie nie wystarczy, ale wystarczy ci, że ktoś się w tym świetle i cieple grzeje, a nie próbuje za wszelką cenę zdmuchnąć płomień albo podpalić nim twoje mieszkanie. A jak jeszcze ogień podnieca? Przecież do tego nie trzeba doktoratu.
- To niewłaściwe, no chłopie! I ciężko w ogóle uwierzyć, że ktokolwiek dał się na to nabrać.
- Bardziej nieetyczne niż kult ignorancji? Ile tam było manipulacji? - Oczy Michalaka płonęły. - Pamiętasz przecież. Skoro oni czegoś nie rozumieją, to mogą albo tego nienawidzić, albo w to wierzyć. Już nienawidzili i kryzys był z tego niemały. Teraz zaczynają wierzyć i wszystko wychodzi na prostą. Rząd też się dostosowuje, bo przecież rząd to grupa będąca odbiciem nastrojów. I wszystkie autorytety też! To nie autorytety kształtują poglądy, ale poglądy rodzą autorytety. Był pewien pogląd, pewna mądra i ważna głowa wyartykułowała go, a teraz, niedługo później, ta, w cudzysłowie oczywiście, zaraza rozumu rozprzestrzenia się w niesamowitym tempie. Oto ziarno, co spadło na żyzny grunt! I teraz ta mądra głowa stała się prawdziwym autorytetem. Pośmiertnie, ale jednak. Prorokiem naszych czasów.
- I wszyscy, to znaczy prawie wszyscy… - Kalicki nie zdołał dokończyć.
- Słowa mają wielką moc, przecież to rozumiesz. A słowa wypowiedziane we właściwym czasie, przez właściwą osobę i we właściwym miejscu… - Przez chwilę szukał właściwego słowa, bowiem miejsce i czas już wydawały się odpowiednie. - One mogą góry przenosić! Tutaj się udało, zupełnie spontanicznie, ale lepiej się udać nie mogło. Może i kryzys trochę pomógł, bo ludzie w kryzysie są łatwiejsi w obyciu, ale to tylko szczęśliwy zbieg okoliczności.
Kalicki uznał nagle, że dzisiejsza przemowa Michalaka musiała wywołać burzę oklasków.
- Masz gadane.
- Zrobiłem kursy. - Wytłumaczył Michalak, a jego twarz wróciła do naturalnej barwy z odmętów końca widzialnego zakresu promieniowania elektromagnetycznego. Kilka egzotycznych ptaków wzbiło się do lotu widząc swoją szansę na uniknięcie turbulencji wywoływanych nieprzerwanym aż dotąd strumieniem żarliwych słów.
- I tak gładko im to poszło? - Kontynuował po chwili Kalicki, przybierając jednak bardziej pojednawczy ton.
- Słowo klucz to, przynajmniej moim zdaniem, no i zdaniem Godzewskiego, to znaczy mojego zwierzchnika, „nawrócenie”. Trudno się przyznać do błędu i niektórzy wolą w nim trwać, ale „nawrócenie” nie jest obarczone taką hańbą. To nie tak, żeśmy się mylili, aleśmy się nawrócili, rozumiesz? W sensie, że głupi nigdy nie byli, najwyżej zmanipulowanie, ale zmądrzeli – tam nie ma nic o pomyłkach. Bo chyba pod skórą już dawno wiedzieli, że to pójdzie w takim kierunku. Ile osób tak prawdziwie wierzyło? Ilu bało się piekła, albo wyczekiwało nieba? Oczywiście poza desperatami. Nikt tego nie traktował poważnie. Ale zdanie, że Programista czyta logi, a potem tylko pożyteczni i dobrzy dostąpią zaszczytu wiecznego żywota w kopii zapasowej… Takie kategorie łatwo zrozumieć. Brzmi realnie. Rodzi to oczywiście kilka innych problemów…
- Kilka? Na przykład?
- Jeśli uczłowieczymy stwórcę, to przypiszemy mu zestaw typowo ludzkich cech. Nie musi być dobry. Ani konsekwentny. A może zupełnie o nas zapomniał, a pewnego dnia zwyczajnie wyciągnie wtyczkę? Więc zarzuty, że okradliśmy Boga z tajemnicy są chyba bezpodstawne. Ujęliśmy tylko te tajemnice w czytelniejsze schematy. A ludzie i tak pod skórą czują, że to dobry człowiek, czy tam cokolwiek innego, bo od oświecenia Jana XXIV sytuacja ciągle się poprawia.
- Czyli sami stworzyliście stwórcę? Vox populi, vox Dei?
- Niedługo sami zostaniemy takimi stwórcami. Jaka jest szansa, że i nas wcześniej tak nie stworzono? I, gwoli ścisłości, niczego jeszcze nie stworzyliśmy, a domyśliliśmy się. Nie ma w tym planu, chyba, że faktycznie Programista natchnął ojca świętego. Ale słyszałem, że to był zwykły nowotwór. Nie wiem. Ot – szczęście. Albo cud. Ta kwestia ciągle jest otwarta.
- Myśmy tylko postawili ich po właściwej stronie. - Dodał jeszcze Michalak po chwili milczenia. - A przecież chodzi o efekty, rozumiesz to.
Kalicki poczuł nagłe osłabienie. Z trudem podniósł się z ławki.
- Będziemy w kontakcie. - Głośno przełknął ślinę. - Muszę się z tym przespać. Zadzwonię. - Michalak już dawno odprowadził go wzrokiem, gdy uświadomił sobie, że nie wymienili się przecież numerami telefonów. Wzruszył ramionami, z kieszonki na piersi wyciągnął płaską butelkę i pociągnąwszy z niej solidny łyk ruszył w stronę hotelu.
- Ale… - Papieros upadł na chodnik gdy Kalicki wypowiedział te słowa, ale niestrudzony Michalak poczęstował go kolejnym.
- Ale, ale? No, prosta sprawa.
- I oni w to uwierzyli? W ten hologram? Tylu ludzi? Przecież tego nie sposób udowodnić w żaden sposób, co to ma wspólnego z nauką w ogóle? - Zmarszczył czoło.
- Uwierzyli, bo przecież powiedziała to głowa Stolicy Apostolskiej, ex cathedra. Nie mieli wyjścia! Nie wszyscy oczywiście, ale większość. I słusznie, bo przecież to ma bardzo dużo sensu. Nie rozumiesz?
- Nie, nie… Ale tego ciągle nie sposób zweryfikować!
- Na razie, ale może jutro, może za dziesięć lat… Przecież na tym właśnie polega wiara, nie? No i jeśli to powtórzymy, to znaczy zrobimy coś podobnego, a na pewno zrobimy, to tak jakbyśmy potwierdzili.
- Więc oni wiedzą, czy wierzą? To wymyślili sobie nowego Boga, ukatrupili starego, i ubrali to wszystko w postęp i rozum? Przecież to zupełnie bez sensu.
- To jest Bóg na miarę naszych czasów, Kalicki! Taki którego można zrozumieć, taki za którym da się nadążyć, taki który pozwala wszystko wytłumaczyć! Widzisz, teraz Biblię można traktować nawet i dosłownie, bo przecież dla jednego z trzech awatarów Programisty modyfikacja kodu w locie nie musiała być żadnym problemem – ot – woda to wino! Skopiuj, wklej, z dwóch ryb i pięciu chlebów zrobiła się kolacja dla pięciu tysięcy gęb. Jak to wyjaśnić? Przecież nie fantazją. Fizyką można najwyżej zaprzeczyć, ale czemu nie spróbować z metafizyką? Ale taką, która nie stoi w sprzeczności z tą pierwszą. No i teraz masz wszystko wyjaśnione. Połączone w logiczną całość.
- To zakrawa na absurd, ale nieważne. A jak… - Kalicki zawahał się, choć tylko przez moment. - Jak wygląda teraz sytuacja? Pewnie sporo się pozmieniało? Od mojego wyjazdu?
Michalak zaśmiał się rubasznie.
- Jest tak samo… Ale zupełnie na odwrót, chłopie! Pamiętam, że było trochę strasznie, nie dziwię się, że pojechałeś, ale wiesz, to już przeszłość. Teraz oni są w defensywie, ale zostało ich niewielu, z każdym dniem mniej. Ich wiara gaśnie, to naturalne.
- Przeszłość… - Kalicki zamyślił się. Wspomniał obcinanie budżetów, dezinformację w mediach masowych, coraz ostrzejsze inwektywy padające w stronę całego środowiska. Przypomniał sobie z jakim ostracyzmem musiał się borykać. Odnalazł gdzieś w pamięci wszystkie te hasła, populistyczne pieprzenie o kraju dla ludzi, o pakowaniu pieniędzy w brzydzących się pracą leni w laboratoryjnych kitlach, o ich pracy z której nie wynikało nic, a wymagała olbrzymich nakładów, gdy tymczasem tysiące ludzi głodowało albo nie miało gdzie mieszkać. O korupcji, układach z korporacjami.
Wyobraził sobie wzrastającą śmiertelność na skutek odchodzenia od akademickiej medycyny na rzecz szarlatanów i oszustów w maskach cudotwórców. Kulejącą, bo pozbawioną głowy gospodarkę. Chłopski rozum w ofensywie. I wyobraził sobie wielkie zdziwienie. Uśmiechnął się nieśmiało, ale szybko wróciła mu powaga urodzonego sceptyka.
- Wygląda na to, że możesz bezpiecznie wracać! Ze swoim tytułem mógłbyś nawet zostać kaznodzieją, to pieniądze jakich nie dostałbyś w swojej branży przed tym wszystkim. - Mrugnął.
Kalicki parsknął, by po chwili zmierzyć Michalaka surowym spojrzeniem.
- Kaznodzieją? W sensie… duchownym? Ja?
- No… - Michalak rozejrzał się. - Nikogo innego tu nie widzę.
- Ale ja nie mam nic wspólnego z duchowieństwem.
- Zabawne, też tak kiedyś myślałem. - Uderzył dłońmi o uda. - Ale wygląda na to, że teraz już masz! Co za historia! Tacy ludzie jak ty tworzą teraz kościół, kościół wiedzy! Mówiłem na konferencji…
- Właśnie! - Kalicki przerwał rozmówcy. - Co z tą konferencją? O co z tym chodziło, jaka konferencja?
Michalak poprawił kołnierz koszuli.
- No właśnie, co z konferencją? Wygłaszałem, no nie uwierzysz, kazanie. Ale ścisłe dosyć, naukowe. Wykład taki. Mniej więcej. Uproszczony, skrócony. Rozumiesz, jestem od gadania, nie rozumienia. Mój zwierzchnik rozmawiał też z lokalnym rządem, no i są zainteresowani. Podobno chcą tutaj postawić kilka świątyń, to znaczy auli, takich do wykładów dla ludu, sam tak wykładam, ale w kraju. I jeszcze jakiś zderzacz chcą tu wybudować, coś w ten deseń. Takie cholerstwo do żarcia prądu, więc jeszcze elektrownia w zestawie. Ale to już nie moja działka. Biznes. - Przewrócił oczami.
- Jakie ty masz w zasadzie wykształcenie, Michalak?
- A jakie mają słuchacze moich kazań? Czy tam „wykładów”? Ja to tak dla nich, żeby zrozumieli przekaz, bo przecież to są trudne rzeczy! I nikogo nie interesują szczegóły, bo szczegóły są nudne. Chcesz im odmówić prawa do wiary?
- Szczegóły są nudne… - Powtórzył Kalicki i krzywo się uśmiechnął.
- Ty źle na to patrzysz, chłopie. Ja ci powiem tak, jak mi zwierzchnik powiedział. A powiedział, że dla takiego zjadacza chleba to to jest tak czy inaczej wiara, bo zweryfikować niczego nie może, a nawet zweryfikować weryfikującego nie potrafi. Musi wierzyć, albo nie wierzyć. A wiara przecież jest potrzebna! Napędza to wszystko, nadaje sens. Więc można usunąć z niej zabobon i sprawić, by wierzyli w prawdę… Muszą koniecznie ją rozumieć? Jak dotąd nie rozumieli i żyli. Zobacz na te wyprane z wyższych emocji pokolenie, głosem tego pokolenia słychać tylko pauzy i przecinki – przecież nie uwierzą, nie w tych czasach, że gdzieś za kulisami wszechświata dzieją się czary. Ale zaczynają wierzyć w Hologram, bo to przecież jest zrozumiałe, można nadążyć za tokiem myślowym niemal namacalnego boga, boga-administratora, boga-inżyniera. Nie nieuchwytna, bezosobowa siła, nie niekonsekwentny starzec z brodą. Transcendencja ramię w ramię z logiką! Zera i jedynki, czy te, no, kubity. Nie magia! - Aż wstał z ławki kończąc monolog. Wziął głęboki oddech i z nadzieją spojrzał na Kalickiego.
- Michalak, cholera jasna! To tylko wymiana obiektu kultu, gdzie w tym logika?
- Logika jest w tym, że na drodze rozumowej go odszukaliśmy, to znaczy zaczęliśmy szukać we właściwym miejscu. I jest w tym, że takie podejście jest skuteczne, ściąga wyznawców, bo pozwala ostać się w jednej głowie zdrowemu rozsądkowi i silnej potrzebie wiary. A im mniej wewnętrznych konfliktów, tym ludzie szczęśliwsi. Nie wspominając już o tym, że postęp budować chcą teraz wszyscy. Wyszliśmy z wieków ciemnych i niesiemy światło. Nie musisz obserwować każdego fotonu, śledzić ich trajektorii, łapać ich jak much i rozmyślać nad ich naturą. Tobie wystarczy, że jest ciepło i jasno. - Powiedziawszy te słowa pokiwał przecząco głową i wtrącił sprostowanie. - To znaczy... Może i tobie nie wystarczy, ale wystarczy ci, że ktoś się w tym świetle i cieple grzeje, a nie próbuje za wszelką cenę zdmuchnąć płomień albo podpalić nim twoje mieszkanie. A jak jeszcze ogień podnieca? Przecież do tego nie trzeba doktoratu.
- To niewłaściwe, no chłopie! I ciężko w ogóle uwierzyć, że ktokolwiek dał się na to nabrać.
- Bardziej nieetyczne niż kult ignorancji? Ile tam było manipulacji? - Oczy Michalaka płonęły. - Pamiętasz przecież. Skoro oni czegoś nie rozumieją, to mogą albo tego nienawidzić, albo w to wierzyć. Już nienawidzili i kryzys był z tego niemały. Teraz zaczynają wierzyć i wszystko wychodzi na prostą. Rząd też się dostosowuje, bo przecież rząd to grupa będąca odbiciem nastrojów. I wszystkie autorytety też! To nie autorytety kształtują poglądy, ale poglądy rodzą autorytety. Był pewien pogląd, pewna mądra i ważna głowa wyartykułowała go, a teraz, niedługo później, ta, w cudzysłowie oczywiście, zaraza rozumu rozprzestrzenia się w niesamowitym tempie. Oto ziarno, co spadło na żyzny grunt! I teraz ta mądra głowa stała się prawdziwym autorytetem. Pośmiertnie, ale jednak. Prorokiem naszych czasów.
- I wszyscy, to znaczy prawie wszyscy… - Kalicki nie zdołał dokończyć.
- Słowa mają wielką moc, przecież to rozumiesz. A słowa wypowiedziane we właściwym czasie, przez właściwą osobę i we właściwym miejscu… - Przez chwilę szukał właściwego słowa, bowiem miejsce i czas już wydawały się odpowiednie. - One mogą góry przenosić! Tutaj się udało, zupełnie spontanicznie, ale lepiej się udać nie mogło. Może i kryzys trochę pomógł, bo ludzie w kryzysie są łatwiejsi w obyciu, ale to tylko szczęśliwy zbieg okoliczności.
Kalicki uznał nagle, że dzisiejsza przemowa Michalaka musiała wywołać burzę oklasków.
- Masz gadane.
- Zrobiłem kursy. - Wytłumaczył Michalak, a jego twarz wróciła do naturalnej barwy z odmętów końca widzialnego zakresu promieniowania elektromagnetycznego. Kilka egzotycznych ptaków wzbiło się do lotu widząc swoją szansę na uniknięcie turbulencji wywoływanych nieprzerwanym aż dotąd strumieniem żarliwych słów.
- I tak gładko im to poszło? - Kontynuował po chwili Kalicki, przybierając jednak bardziej pojednawczy ton.
- Słowo klucz to, przynajmniej moim zdaniem, no i zdaniem Godzewskiego, to znaczy mojego zwierzchnika, „nawrócenie”. Trudno się przyznać do błędu i niektórzy wolą w nim trwać, ale „nawrócenie” nie jest obarczone taką hańbą. To nie tak, żeśmy się mylili, aleśmy się nawrócili, rozumiesz? W sensie, że głupi nigdy nie byli, najwyżej zmanipulowanie, ale zmądrzeli – tam nie ma nic o pomyłkach. Bo chyba pod skórą już dawno wiedzieli, że to pójdzie w takim kierunku. Ile osób tak prawdziwie wierzyło? Ilu bało się piekła, albo wyczekiwało nieba? Oczywiście poza desperatami. Nikt tego nie traktował poważnie. Ale zdanie, że Programista czyta logi, a potem tylko pożyteczni i dobrzy dostąpią zaszczytu wiecznego żywota w kopii zapasowej… Takie kategorie łatwo zrozumieć. Brzmi realnie. Rodzi to oczywiście kilka innych problemów…
- Kilka? Na przykład?
- Jeśli uczłowieczymy stwórcę, to przypiszemy mu zestaw typowo ludzkich cech. Nie musi być dobry. Ani konsekwentny. A może zupełnie o nas zapomniał, a pewnego dnia zwyczajnie wyciągnie wtyczkę? Więc zarzuty, że okradliśmy Boga z tajemnicy są chyba bezpodstawne. Ujęliśmy tylko te tajemnice w czytelniejsze schematy. A ludzie i tak pod skórą czują, że to dobry człowiek, czy tam cokolwiek innego, bo od oświecenia Jana XXIV sytuacja ciągle się poprawia.
- Czyli sami stworzyliście stwórcę? Vox populi, vox Dei?
- Niedługo sami zostaniemy takimi stwórcami. Jaka jest szansa, że i nas wcześniej tak nie stworzono? I, gwoli ścisłości, niczego jeszcze nie stworzyliśmy, a domyśliliśmy się. Nie ma w tym planu, chyba, że faktycznie Programista natchnął ojca świętego. Ale słyszałem, że to był zwykły nowotwór. Nie wiem. Ot – szczęście. Albo cud. Ta kwestia ciągle jest otwarta.
- Myśmy tylko postawili ich po właściwej stronie. - Dodał jeszcze Michalak po chwili milczenia. - A przecież chodzi o efekty, rozumiesz to.
Kalicki poczuł nagłe osłabienie. Z trudem podniósł się z ławki.
- Będziemy w kontakcie. - Głośno przełknął ślinę. - Muszę się z tym przespać. Zadzwonię. - Michalak już dawno odprowadził go wzrokiem, gdy uświadomił sobie, że nie wymienili się przecież numerami telefonów. Wzruszył ramionami, z kieszonki na piersi wyciągnął płaską butelkę i pociągnąwszy z niej solidny łyk ruszył w stronę hotelu.
Kalicki do mieszkania wrócił pieszo. Porzucił towarzyszący mu wcześniej pośpiech i kroczył w lokalnym rytmie, głęboko zamyślony, z głową spuszczoną i wzrokiem skoncentrowanym gdzieś głęboko pod powierzchnią gruntu. Co jakiś czas z rozmyślań wyrywał go szyld tego czy innego baru, toczył wówczas wewnętrzną walkę, zwalniał kroku, by po chwili ruszyć dalej ze zdwojoną prędkością i wrócić do poprzedniego tempa dopiero po uwolnieniu się od palącego po równo gardło i rozum pragnienia.
Tego dnia przegapił zmierzch. Nie zarejestrował momentu, w którym zgaszono światło, a na moskitiery szturm przypuściła armia komarów.
Miał ochotę obdzwonić hotele w mieście, przynajmniej te większe, by znaleźć Michalaka, spytać go o kilka kwestii, wyperswadować mu pokrętność pseudologiki, którą z takim zapałem wyznawał, a może w innych obszarach przyznać nawet rację. Zapomniał o tym później; zagubiony w labiryncie chaotycznych odczuć, z ciężkim ciałem zapadającym się w głąb mokrej od potu pościeli, myśleć potrafił wyłącznie o tym, czego niepodobna uchwycić, nie wspominając już o realizacji. Widział jeszcze niebo zmieniające kolor z granatowego na błękitny i słyszał śpiew kolejnych budzących się do życia gatunków ptaków, zanim ostatecznie zapadł w sen – pozbawiony sennych marzeń, płytki i wymuszony, z fazami wybijanymi chaotycznym rytmem krótkich, urywanych oddechów.
Dopiero trzecia kawa postawiła Kalickiego na nogi. Stał na nich niepewnie, ruchy miał nieskoordynowane, a od marionetki odróżniała go wyłącznie ulubiona modlitwa odmawiana tego dnia z wyjątkową gorliwością. Powtarzał ją ilekroć widelec czy łyżka upadły na podłogę, palec znalazł się na drodze szuflady, woda okazywała się za zimna, a powietrze zbyt gorące. Jeszcze jedno „kurwa mać” dołożył podczas starcia z zamkiem błyskawicznym przepełnionej torby podróżnej, kolejnym zaś, ostatnim, pobłogosławił opuszczane mieszkanie nieumyślnie trzaskając drzwiami.
Pani Jakande, zapatrzona w ekran kineskopowego telewizora, z początku nie spostrzegła gościa. Gość zasygnalizował więc obecność głośnym chrząknięciem; nie dość głośnym, bowiem zmuszony był czynność powtórzyć.
- O, pan Kaleeckie! Proszę usiąść! - Podniosła się z fotela i poprowadziła go do kuchni, gdzie dwa krzesła z obu stron osaczały przykryty ceratą stół. - Kawę? Herbatę, tak? A może… - Ruszyła już w stronę barku, ale Kalicki w porę ją powstrzymał.
- Nie, nie, podziękuję. Ja na chwilę tylko.
- Ja niedługo obiad robię, zostanie pan, zje coś. Blady pan jakiś. Chory?
Kalicki uśmiechnął się najprawdziwiej jak potrafił, ale wyglądało to najwyżej na uśmiech śmierci lub poborcy podatkowego.
- Wszystko ze mną dobrze, wszystko dobrze. Ja wyjeżdżam. - Kiwnął głową zwracając uwagę pani Jakande na stojącą tuż przed drzwiami torbę. - I podziękować chciałem. Pani dobra kobieta, ale czas na mnie.
- To tym bardziej musi pan zjeść, herbatę wypić. Na długo?
- Na długo.
Kalicki dostrzegł bardziej gwałtowne niż zwykle drgnięcie powieki.
- Ja mam coś dla pani. Gift. No, jak… Prezent. Mam prezent dla pani.
Nigdy wcześniej nie odczuł potrzeby sprawdzenia wartości zegarka wręczonego tego dnia właścicielce kamienicy. Żywił jednak nadzieję, że prezent otrzymany wieki temu od znajomych z okazji obrony pracy doktorskiej nie okaże się szmelcem.
- U mnie tylko się kurzył. - Wytłumaczył z absolutną pewnością, że złoty czasomierz zapomni o istnieniu kurzu w mieszkaniu na parterze.
- I tak musi pan zjeść. - Odpowiedziała ponuro pani Jakande obracając w dłoni zegarek i przyglądając się obcymi słowom wygrawerowanym na deklu.
- O, pan Kaleeckie! Proszę usiąść! - Podniosła się z fotela i poprowadziła go do kuchni, gdzie dwa krzesła z obu stron osaczały przykryty ceratą stół. - Kawę? Herbatę, tak? A może… - Ruszyła już w stronę barku, ale Kalicki w porę ją powstrzymał.
- Nie, nie, podziękuję. Ja na chwilę tylko.
- Ja niedługo obiad robię, zostanie pan, zje coś. Blady pan jakiś. Chory?
Kalicki uśmiechnął się najprawdziwiej jak potrafił, ale wyglądało to najwyżej na uśmiech śmierci lub poborcy podatkowego.
- Wszystko ze mną dobrze, wszystko dobrze. Ja wyjeżdżam. - Kiwnął głową zwracając uwagę pani Jakande na stojącą tuż przed drzwiami torbę. - I podziękować chciałem. Pani dobra kobieta, ale czas na mnie.
- To tym bardziej musi pan zjeść, herbatę wypić. Na długo?
- Na długo.
Kalicki dostrzegł bardziej gwałtowne niż zwykle drgnięcie powieki.
- Ja mam coś dla pani. Gift. No, jak… Prezent. Mam prezent dla pani.
Nigdy wcześniej nie odczuł potrzeby sprawdzenia wartości zegarka wręczonego tego dnia właścicielce kamienicy. Żywił jednak nadzieję, że prezent otrzymany wieki temu od znajomych z okazji obrony pracy doktorskiej nie okaże się szmelcem.
- U mnie tylko się kurzył. - Wytłumaczył z absolutną pewnością, że złoty czasomierz zapomni o istnieniu kurzu w mieszkaniu na parterze.
- I tak musi pan zjeść. - Odpowiedziała ponuro pani Jakande obracając w dłoni zegarek i przyglądając się obcymi słowom wygrawerowanym na deklu.
Jedli w milczeniu. Jedna tylko kwestia nie dawała Kalickiemu spokoju. Zebrał w sobie odwagę i bezceremonialnie zapytał:
- Jaki on był?
Pani Jakande przestała przeżuwać.
- Kto?
- Pani mąż.
Uśmiechnęła się, przełknęła zawartość ust i wbiła spojrzenie w popielniczkę na kuchennym blacie i znajdującą się w niej fajkę.
- Dobry człowiek był. Nie ideał, ale w sercu dobry. I dumny, bardzo dumny. Miał swoje zasady i nie dawał sobie przemówić do rozumu. - Na krótką chwilę oblicze kobiety spochmurniało. Sekundę później przez chmury przebiło się słońce. - Ale chyba sam nie wiedział czego chciał. I go to denerwowało, tak mi się wydaje. Chodził czasami taki spięty. Nie mówił, ale było widać. Nie bił, mówił że kocha, dobry człowiek. - Na chwilę pogrążyła się w myślach.
- Ale nie zabrzmiało to dobrze, prawda? - Kontynuowała po kilku sekundach milczenia. - Może to miłość mnie zaślepiła? Ale jakie to ma znaczenie?
- Amen. - Podsumował Kalicki i podniósł się z krzesła. - Na mnie pora.
- Jaki on był?
Pani Jakande przestała przeżuwać.
- Kto?
- Pani mąż.
Uśmiechnęła się, przełknęła zawartość ust i wbiła spojrzenie w popielniczkę na kuchennym blacie i znajdującą się w niej fajkę.
- Dobry człowiek był. Nie ideał, ale w sercu dobry. I dumny, bardzo dumny. Miał swoje zasady i nie dawał sobie przemówić do rozumu. - Na krótką chwilę oblicze kobiety spochmurniało. Sekundę później przez chmury przebiło się słońce. - Ale chyba sam nie wiedział czego chciał. I go to denerwowało, tak mi się wydaje. Chodził czasami taki spięty. Nie mówił, ale było widać. Nie bił, mówił że kocha, dobry człowiek. - Na chwilę pogrążyła się w myślach.
- Ale nie zabrzmiało to dobrze, prawda? - Kontynuowała po kilku sekundach milczenia. - Może to miłość mnie zaślepiła? Ale jakie to ma znaczenie?
- Amen. - Podsumował Kalicki i podniósł się z krzesła. - Na mnie pora.
Wychodząc stanął jeszcze w progu i, nie mając nawet odwagi się odwrócić, rzucił:
- Pani nie czeka. On nie wróci.
- Pani nie czeka. On nie wróci.
Teraz dopiero poczuł zapach, o którym mówił mu Michalak. Nieznośną, choć nieokreśloną woń wypełniającą nozdrza tak szczelnie, że niemal uniemożliwiając oddychanie.
Na pociąg prawie się spóźnił. W ostatnim momencie wparował do pustego wagonu, skromną torbę podłożył pod głowę i przez okno obserwował podzielony na klatki za pomocą słupów trakcyjnych i pustoszejący z każdym kilometrem krajobraz. Zasnął dopiero, gdy poza słupami niewiele było tam widać.
Na pociąg prawie się spóźnił. W ostatnim momencie wparował do pustego wagonu, skromną torbę podłożył pod głowę i przez okno obserwował podzielony na klatki za pomocą słupów trakcyjnych i pustoszejący z każdym kilometrem krajobraz. Zasnął dopiero, gdy poza słupami niewiele było tam widać.