Opowiadanie zawiera wulgaryzmy. Całkiem sporo wulgaryzmów.
---------------------------------------------
Ciężko jest dzisiaj znaleźć ciche miejsce na Ziemi. Ziemia ma największy średni poziom hałasu w Układzie Słonecznym. Hałas towarzyszy jej mieszkańcom niemalże na każdym kroku.
W porównaniu z rodowitą planetą rodzaju ludzkiego, Mars był właściwie niemy. Albo głuchy. Oczywiście – w olbrzymich aglomeracjach, otaczających równie olbrzymie kosmoporty, zapewne nie dostrzeglibyśmy wielkiej różnicy. Ale wystarczyło tylko opuścić zatłoczone miasta, aby zobaczyć coś, o czym nie śniło się przeciętnego człowiekowi – ujrzeć jeden z ostatnich surowych i pierwotnych krajobrazów, nieskalanych ręką człowieka.
Pomimo wytężonych wysiłków ludzi, którzy pragnęli zagarnąć i te planetę, ponad połowa powierzchni Marsa nadal była niezamieszkana. Ciszę przerywały tutaj tylko przelatujące pojazdy co jakiś czas pojazdy, które mknęły przed siebie, zupełnie niezrażone pięknem tego miejsca.
Powierzchnia tej olbrzymiej pustyni była gdzieniegdzie poprzetykana bladoniebieską barwą niewielkich i całkiem dużych zbiorników wodnych. Horyzont wydawał się bezkresny. Pobudzał do kontemplacji, zwłaszcza nocą.
Dla Altisa pustynia była czymś więcej niż tymczasowym schronieniem. Była jego domem. Od roku kluczył, ukrywał się w olbrzymich systemach jaskiń i grał z okupantem w podchody.
Altis chciałby teraz przeprowadzać jakiekolwiek działania dywersyjne. Wykradać broń. Atakować posterunki Ziemian. Sabotować działania wroga. Cokolwiek.
Ale nie. Utknął w ciasnym przedziale pasażerskim przestarzałego pojazdu transportowego.
W sumie to nawet nie był pojazd transportowy. To znaczy był – jakieś dwadzieścia lat temu. Chyba. Teraz jako ładunek wiózł kilka generatorów energii i działko.
Działko było najważniejsze. Wykradzione okupantowi, zmodyfikowane i podrasowane, miało zadać olbrzymi cios ich wrogom.
Już niedługo będą ich mieli więcej. I wtedy zgniotą Ziemian.
„Jakim cudem się tutaj znalazłem?” zapytał sam siebie w myślach. Oczywiście znał odpowiedź – był przecież jednym człowiekiem w promieniu co najmniej 2000 kilometrów, który umiał obsługiwać podkradzioną od wroga maszynerię. Rozkaz to rozkaz. Nie ma znaczenia czy chcesz go wykonywać.
Altis wiedział, że będzie brał udział w największej akcji marsjańskiego podziemia w historii. I pewnie powinien być podekscytowany. Ale nie był.
Adrenalina w żadnym wypadku nie buzowała mu w żyłach. Wszystko to wydawało się takie proste i mało niebezpieczne. Ot, podjechać, strzelić, zawrócić. Wielka filozofia.
Jasne, zawsze było ryzyko że nakryję ich wrogi patrol. Ale biorąc pod uwagę częstotliwość opuszczanie ufortyfikowanych miast, było to co najmniej wątpliwe.
Jedynym plusem tej wyprawy, była możliwość zemsty na tysiącach Ziemian. Zapłacą za wszystko co zrobili tej planecie.
Spojrzał na swoich towarzyszy. Broker, kierowca, wpatrywał się beznamiętnie w drogę przed sobą. Wyglądał niczym wyjęty z filmu wojennego – groźny wyraz twarzy, muskularna budowa ciała i zbroja, z tradycyjnym maskowaniem pustynnym, miejscami poprzetykana czerwoną farbą. Cały oddział miał nadzieję że to rzeczywiście była farba.
Broker nie tylko wyglądał jak rasowy zabijaka. On nim był. Bo jeżeli ktoś śpi ze swoją bronią, to chyba nie jest całkiem normalny.
Ten facet nie był normalny. Jego karabin (chociaż lepszym określeniem byłoby: działo), poddany licznym modyfikacjom i samoróbkom, zapewne był zakazany nawet na Wenus. Broker był jednoosobową armią, prującą we wrogów starannie wycelowanymi seriami. Podczas walki wpadał w istny szał. Nikt nie chciał się wtedy znaleźć w pobliżu – wydawało się, że nie zwraca wtedy uwagi na poglądy polityczne.
Altis nie wierzył w większość przerażających historii z udziałem Brokera, opowiadanych wieczorami przez znudzonych żołdaków. Pijani marsjańscy żołnierze raczej nie byli dobrym źródłem informacji.
Jego drugi kompan, Kemerov, siedzący na tylnej kanapie spojrzał na niego znudzony. Jego życiową dewizą było: „Mam wyjebane”. Nikt nie wiedział, jakim cudem jeszcze nie zdezerterował.
Pewnie on sam nie wiedział. Być może uznał, że „ma wyjebane” nawet dla kogo walczy? A może chodziło o coś więcej?
Ubrany w mocno sfatygowany kombinezon mechanika, bawił się teraz jednym ze swoich licznych narzędzi.
Repulsorowy pojazd przemknął szybko nad kolejnym wzniesieniem, po czym zaczął zwalniać. Altis wyświetlił podręczną mapę. Dojechali.
Spojrzał sugestywnie na swojego milczącego towarzysza. Broker tylko skinął głową i powiedział:
- Wysiadać.
Altis skoczył czym prędzej na powierzchnię, Kemerov ruszył tuż za nim.
Ich dowódca przystawił lornetkę do oczu, przejeżdżając wzrokiem po okolicznych wydmach. Omiótł wzrokiem gwiaździste niebo, po czym zadowolony przypiął ją do paska.
Podszedł do kabiny, wyjmując stamtąd swoją bestię – potężnego AMS-65B. Zadowolony z tego że zrobi odpowiednie wrażenie, wygłosił krótką (bardzo krótką) mowę:
- Na stanowiska. Zaraz nadleci.
Nigdy nie miał specjalnie dużych umiejętności retorycznych.
Altis wskoczył na tył pojazdu, podszedł do działka i zasiadł w fotelu przeznaczonym dla strzelniczego. Dał znak Kemerovi, aby ten włączył generator:
- Odpalaj.
Na horyzoncie właśnie ukazał się trójkątny kształt.
Broker skierował swoje oczy w niebo.
Altis wywołał konsolę strzelniczą.
- Okręt jest w odpowiedniej pozycji, sir. Działo wycelowane. - zameldował. - Czekam na rozkaz do strzału.
Broker nawet nie oderwał oczu od statku:
- Masz moje pełne błogosławieństwo. Rozwal to cholerstwo.
Spojrzał na konsolę:
- Piętnaście sekund do strzału.
Kemerov także skierował swoje oczy w niebo.
Wskaźnik ładowania wydawał się przeraźliwie wolny.
„Sto procent”
Altis pociągnął za spust.
Zaprogramowana wiązka wystrzeliła czerwonym promieniem. Po chwili kolejnym i kolejnym. Procedura powtórzyła się jeszcze kilkanaście razy.
Może nie wyglądało to zbyt spektakularnie, ale Altis wiedział że szkody wyrządzone okrętowi były olbrzymie. Uderzany raz za razem w najbardziej czułe miejsca, trzymał się już tylko na słowo honoru. Prawdopodobnie udało im się też trafić w reaktor, bo Ziemianie nie włączyli pola. A to oznacza, że co najmniej pół okrętu nie ma zasilania. Brak zasilania natomiast, oznacza w kosmosie śmierć.
- Niech żyję Sifi’o! - Kemerov odezwał się po raz pierwszy od początku wyprawy.
- Niech żyję. - odpowiedział Altis.
***
- Który, kurwa?
Devon Korsin był zapewne jedynym człowiekiem, który potrafił wzbudzić strach przed wojskowymi. I nie dlatego, że wyglądał przerażająco – był dosyć chudy i niski.
Nie chodziło też o jego głos, zupełnie niepasujący do tak drobnej sylwetki. Na ogół wzbudzał zaufanie, ale i przeszywał słuchacza błyskawicami strachu, kiedy jego właściciel był zdenerwowany.
Wojskowy beton przerażało zgoła co innego. Korsin był jedną z nielicznych osób na Ziemi, która mogła zakończyć ich wieloletnie kariery jednym, krótkim słowem: „dymisja”.
Nieugięty europejski przywódca piął się po szczeblach politycznej hierarchii szybciej niż ktokolwiek przed nim. Od czasu gdy poprzedni prezydent nagle kopnął w kalendarz, Korsin został mianowany przez parlament, przytłaczającą większością głosów, tymczasowym przywódcą Federacji. Zostawił więc Europę pod zarządem swojego zastępcy i ruszył zdobyć ten stołek.
Na jego nieszczęście, przyśpieszone wybory miały się odbyć już za rok, a tak się akurat składa że jego poprzednik zostawił go z masą rozgrzebanych spraw – między innymi z interwencją na Marsie, która zdecydowanie szła w złą stronę.
A teraz jeszcze uszkodzenie „Sprawiedliwości”.
To nie mogło wypaść dobrze w sondażach.
Korsin naprawdę chciałby teraz rzucić plik dokumentów na stół, niczym w filmach historycznych z XX i XXI wieku. Ale rzucanie DataPadem raczej nie skończyłoby się zbyt dobrze.
Musiał się więc zadowolić groźnym wyrazem twarzy, rzucanym uczestnikom tego zwołanego naprędce spotkania. Nie wszyscy mogli przybyć osobiście, więc przy stole zasiadały też holograficzne avatary elity ziemskiej armii:
- Słucham? Który za to odpowiada?
Odpowiedziało mu milczenie.
Korsin opadł na krzesło, z głośnym westchnięciem.
- Wiecie co to dla nas oznacza? - zapytał - Właśnie ponieśliśmy największe straty od co najmniej pięćdziesięciu lat, a ten cios zadano nam bronią która nie powinna istnieć! Co ja mam powiedzieć społeczeństwu?
Ponownie wstał i zaczął nerwowo chodzić wte i wewte. Spojrzał na ekran stojący w rogu ekran, na którym właśnie transmitowano akcję wydobycia ocalałych ze „Sprawiedliwości”. Wolał nie myśleć co się stanie, gdy ratownicy zaczną szukać trupów:
- Dobra, panowie, chce wiedzieć co się właściwie stało. Pytanie pierwsze: Dlaczego statek nie miał włączonych osłon?
Mężczyzna o patkach admirała – Jarvis Kelen – niepewnie zaczął:
- Emm… osłony są aktywowane tylko na czas bitwy, panie prezydencie.
- Dlaczego?
- Generator ma za małą moc, aby jednocześnie utrzymywać tarczę wokół tak dużego statku i zapewniać energię krążownikowi. Każdy z pojazdów tej klasy posiada zapas energii, który pozwala na utrzymanie tarczy przez dwadzieścia cztery godziny.
- Co? A nie można wstawić większego?
- To niemożliwe. - wtrącił generał Patok. - Generator stałby się zbyt niestabilny. A poza tym… to połowa kosztów budowy okrętu.
- Moment… czyli krążownik jest właściwe bezbronny? Nikt nie przewidział możliwości zniszczenia go z ziemi? Okrętu o długości kilometra?!
- Nie do końca… jeszcze nie wiemy co zniszczyło nasz okręt, ale testy balistyczne wykazują że pocisk nadleciał z powierzchni Marsa. Jeszcze kilkanaście lat temu ataki z ziemi były powszechne, ale od dawna posiadamy technologię, która może namierzyć taki obiekt i go zniszczyć. - powiedział Kelen.
- A więc co? Nie nasłuchiwaliście?
- To się panu nie spodoba. - Kelen wyświetlił na stole holograficzną mapę, z zaznaczonymi na szaro wzgórzami. - Technologia jest oparta na sygnałach wysyłanych do urządzeń. Wszystko jest teraz naszpikowane elektroniką, zwłaszcza broń. A więc specjalny algorytm wyszukuje wszystko co ma w sobie choć gram elektroniki. Potem wysyła sygnał i jeżeli urządzenie odpowie poprawnie, jest klasyfikowane jako „przyjaciel”. Co godzinę zmieniamy kody naszych urządzeń, przeciwnik po prostu nie ma szans oszukać tego systemu.
- A jeżeli nie odpowie albo odpowie źle? - spytał Kornis.
- Cóż, wtedy następuje analiza. Oczywiście natychmiast aktywowane jest pole ochronne. Natomiast obszarowi na którym potencjalnie znajduję się wróg, robi się zdjęcie, a pełniący wtedy dyżur oficer sztabowy ma za zadanie ocenić skalę zagrożenia. Może się przecież okazać, że to tylko niewinny sprzęt elektroniczny.
- Serio? Ile razy włączaliście pole przez jakiegoś cholernego DataPada?
- Owszem ta technologia jest mocno… niedopracowana, ale jej skuteczność sięga dziewięćdziesięciu dziewięciu procent. Zapewnienie bezpieczeństwa okrętowi jest ważne, nawet jeżeli wiąże się z… pewnymi trudnościami.
- Czyli z alarmem, który aktywuje się kiedy przelatujecie nad jakimkolwiek miastem. Do rzeczy, Kelen. Co miało mi się nie spodobać?
- Jak już wspomniałem, skuteczność tej metody jest bardzo wysoka. Oto ostatni skan przesłany do centrali. Czerwony oznacza potencjalnych wrogów, a zielony nasze urządzenia.
- Ale tutaj nie ma nic czerwonego. Ani zielonego.
- No właśnie. Oto potencjalne miejsca oddania strzału, oczywiście tylko te najbardziej prawdopodobne. - Generał wcisnął coś na swoim DataPadzie. Mapa natychmiast zaroiła się od czarnych znaczników. - Chodzi o to panie prezydencie, że nasze urządzenia nic nie wykryły.
Korsin potarł skronie:
- Czyli co – nauczyli się znikać?
- Nie wiemy panie prezydencie. - z rozbrajającą szczerością powiedział Kelen. - Ale znaleźliśmy coś bardzo dziwnego. Otóż wygląda na to, że ich wojsko pracowało nad pewnym rodzajem pola.
- Co w tym takiego dziwnego? - spytał Kornis.
- Wygląda na to, że to pole, tarcza, jakkolwiek by tego nie nazywać, zapewniać miało całkowitą izolację wszelkich sygnałów wychodzących. Pojazd objęty takim polem jest właściwie niewidzialny dla radarów.
- I w ogóle was to nie zaniepokoiło?
- Technologia była mocno niedopracowana, sądziliśmy że marsjańskim naukowcom zabrakło czasu na dokończenie tego projektu. Oczywiście nasi najlepsi ludzie już pracują nad poprawieniem właściwości tarczy, ale…
- … rebelianci już ją mają, prawda? - spytał Korsin.
- Właśnie.
- Wspaniale. Tylko tego nam brakowało kurwa.
- Chciałbym zaznaczyć, - Patok ponownie zabrał głos. - że nie mogło to być zbyt duże zgrupowanie sił, gdyż wiedzielibyśmy o takiej sile ognia…
- A ja chciałbym przypomnieć, że pański wywiad twierdził iż Marsjanie nie mogą posiadać żadnej ciężkiej broni.
- Yyyy….
- Proszę kontynuować. Czym zniszczono nasz okręt?
- Ciężko powiedzieć. - powiedział milczący od początku spotkania Gurney Rackham, dowódca interwencji wojskowej na Marsie, uczestniczący w spotkaniu w holograficznej formie. - Szacujemy że ruch oporu ma masę broni pochodzącej ze starych składów Marsa. Ale i tak udało się nam zabezpieczyć jakieś siedemdziesiąt procent sprzętu.
- A pozostałe trzydzieści procent?
- Bo ja wiem? - Rackham rozłożył bezradnie ręce. - Mogą być nawet gdzieś na Wenus. Zapewne większość zajęli rebelianci, ale pewności mieć nie mogę. Z tego zresztą co widziałem większość ich sprzętu jest bardzo przestarzała. Jasne, nadal strzela ale wielkich szkód to nam tym nie wyrządzą.
Korsin wskazał na ekran w tyle:
- A więc kto to zrobił?
- W mojej opinii posłużyło do tego działko FG-88, skradzione nam dwa tygodnie temu. - zaczął Rackham. - Co prawda zazwyczaj używa się go jako broni przeciwpancernej – wie pan, takiej montowanej na instalacjach obronnych – ale posiada dostateczną moc, aby dokonać takich szkód. Musieliby dokonać dużych modyfikacji, ale patrząc na to jakie cuda stoją w starych hangarach ich armii, to skłaniam się ku opcji że ich inżynierowie potrafią zrobić coś takiego.
Korsin wstał, czując jak wzbiera się w nim wściekłość na tych krótkowzrocznych idiotów.
- Wspaniale. Naprawdę, kurwa, spoko. - zaczął swoją tyradę. - Zajebali wam działko wielkości małego repulsora, potem teleportowali je do jakiegoś krateru, prawie rozwalili największy statek jaki posiadamy, a potem magicznie nauczyli się znikać! Zajebiście! Nie zdziwię się, jeżeli zaraz nauczą się teleportować i ukradną wam połowę floty!
Krzesło uderzyło w ścianę.
- Nie będę ściemniał. Sytuacja jest beznadziejna. Zastanawiam się, jakim cudem udało się wam utrzymać na tych stołkach tak długo. Jeżeli jeszcze raz wydarzy się coś takiego, to gwarantuję, wylatujecie na zbity pysk. Zrozumiano?
Elita dowódcza pokiwała głowami niczym skarcone dzieci.
- Przeczytałem wasze strategie przeciwpartyzanckie. Wszystkie bez wyjątku, popełniają jeden bardzo poważny błąd. Zakładają naszą obecność na tej planecie przez co najmniej dziesięć lat. Ale my nie zamierzamy budować państw. To zadanie Marsjan.
Korsin po raz kolejny wstał i przedefilował przed zebranymi.
- Za tydzień chce mieć na biurku nowy raport. Uwzględniający możliwie szybkie wycofanie się. Wykonać.
***
- Żołnierze! Za chwilę znajdziecie się w strefie wojny, chaosu i anarchii, aby wspomóc naszych bliskich sojuszników w walce o wyższą sprawę. A tą sprawą jest wolność i sprawiedliwość!...
Jedną z największych tajemnic plutońskiego woja, była chęć układania długich i pełnych trudnych słów przemów przez generała McHrystala. Przecież nawet ślepy zauważyłby, że nikt faceta nie słucha. Ale nie – do tego faceta to nie docierało.
To co mówił teraz, można było zredukować do kilku prostych, żołnierskich słów: „Macie przejebane. A teraz proszę zgłosić się po mundury”.
Po co ta pompatyczna otoczka? Nie jest to ani ciekawe, ani potrzebne. A więc zbędne. Toż to proste i logiczne.
Eric jednak był zmuszony do trwania w milczeniu, ustawiony w długim rzędzie kobiet i mężczyzn w czarnych uniformach. Rozejrzał się kątem oka. Wygląda na to, że reszta specjalsów ma takie same odczucia.
Wreszcie nadszedł ten upragniony moment, tęsknie wyczekiwany od samego początku odprawy: koniec odprawy.
To był właśnie ten moment, w którym przechodzono do rzeczy i w którym wreszcie informowano żołnierzy, czego tym razem dowództwo od nich oczekuję.
Rozkaz był niezwykle krótki:
- Stawcie się w zbrojowni. - powiedział McHrystal. - Za chwilę zostanie wam wydana broń i wyposażenie. Wykonać!
Odpowiedziało mu zbiorowe: „Tak jest!”
Eric odebrał pudło z zaopatrzeniem, po czym odszedł kawałek.
Choć może się wydawać, że „zbroja” nie jest zbyt wygodna, to w rzeczywistości zapewniała dosyć dużą swobodę ruchów, przy jednoczesnej ochronie życia użytkownika. A przy tym jej założenie nie nastręczało aż tak wielkich trudności.
W momencie gdy Eric mocował naramiennik, usłyszał swoje imię:
- Eric!
Odwrócił się. W jego stronę szedł Andrew, kumpel właściwie od dzieciaka. Ta sama dzielnica, ta sama szkoła, ten sam oddział, mówiąc krótko – byli jak przyrodni bracia. Zwłaszcza że żaden z nich nie posiadał rodzeństwa.
Andrew podszedł do niego, gdy Eric zaczął zakładać główną „płytę” pancerza.
- Co mu znowu odjebało? - spytał Andrew, otwierając pudło.
- W sensie? - odpowiedział pytaniem na pytanie Eric.
- No że, po jaką cholerę, stary kazał nam wychodzić na Marsa w pełnym rynsztunku. Czego się obawia?
- Chce zrobić wrażenie.
- Ale na kim?
- Zapewne na sobie. - zarzucił sucharem Eric. - Ale tak całkiem serio, to jest masa osób którym musi się podlizywać: nasz rząd, ziemski rząd, marsjański rząd… no, oczywiście nie mówiąc masie innych Corp i organizacji. I dlatego mamy ładnie wyglądać. - zaczął zakładać dolną część zbroi.
- Tylko tyle? - spytał Andrew, zakładając „płytę”.
- Raczej, aż tyle. No i jest jeszcze tam na dole dostali ostrej paranoi. Nie przyjęli zbyt dobrze uszkodzenia „Sprawiedliwości”.
- Serio? „Nie przyjęli zbyt dobrze”? Chłopie, oni powiarowali! Zrozumieli że nawet budując sobie takiego wielkiego, brzydkiego kloca, - rozłożył ręce aby zademonstrować rozmach przedsięwzięcia. - i tak są bez szans. Co za debile. Żadnej taktyki, tylko: „Jedziemy!”.
- A może to właśnie jest taktyka? Ziemi raczej nie zabraknie mięsa armatniego.
- Zastanawiałeś się kiedyś, co znaczy „armatniego”? O co z tym chodzi?
- Nie wiem.
- Ja też nie. A „brzytwa”? To jakiś nóż?
- Takie antyczne narzędzie do golenia.
Obaj zamilkli. Eric uporał się już ze zbroją. Poruszył kilka razy rękoma, aby sprawdzić czy wszystkie mocowania i zaczepy są idealnie na swoich miejscach. Zadowolony, sięgnął do pudła aby wydobyć z niego podłużny, czarny kształt.
Karabin modułowy AMG-77. Łatwy w personalizacji, mógł stać się karabinem szturmowym, snajperskim albo bronią do walki na krótkim dystansie.
Dołączył do rdzenia kolbę, lufę i aparat optyczny. Zważył swoją broń w dłoniach.
Lekka.
Sięgnął po ostatni pakunek znajdujący się w pudełku. Pełny hełm, nazywany czasem kubłem.
Włożył go na głowę.
Teraz stał się szeregowym Ericiem RockHamptonem, otulonym przez ocean danych, pojawiających się regularnie na wizjerze. Temperatura ciała, powietrza, stan atmosfery, wydawane rozkazy, informacje geograficzne i masa innych pierdół, które mogły mu kiedyś ocalić życie.
- Armata to takie działo do niszczenia murów. - powiedział, odwracając się do swojego towarzysza. - Sprzed prawie tysiąca lat. Chodzi o to, że niedoświadczeni żołnierze trafiali pod kule czegoś takiego i ginęli tysiącami. Stąd się wzięło przysłowie.
- Dzięki.
Wejście w atmosferę nie było ani przyjemne, ani ekscytujące. Trochę potrzęsło i olbrzymi niszczyciel znalazł się w atmosferze Marsa, stworzonej przez Ziemian przeszło pięćset lat temu.
Wylądowali w kosmoporcie, znajdującym się w stolicy Marsa – Mars One City. W odróżnieniu od innych aglomeracji, port nie znajdował się w centrum miasta ale na jego obrzeżach.
Ustawieni w karnym szeregu żołnierze, wpatrywali się metalową bramę przedziału desantowego. Dzisiaj nie mieli wbiec na powierzchnie z furią i determinacją, aby przytłoczyć wroga siłą ognia swoich karabinów. Tym razem mieli być powitani jak bohaterowie.
Mechanizm obudził się do życia, powoli podnosząc stalową bramę. Słabe słońce nie mogło nikogo oślepić, ale i tak oświetliło ich, jeszcze nowe skafandry. Niedługo staną się takie jak Mars – brudne od walającego się wszędzie czerwonego pyłu.
Eric poprawił swój plecak. Został mu wydany na samym końcu, kiedy cały batalion szykował się do wyjścia na zewnątrz.
Przedefilowali przed zebranym tłumem. Stojący na ich drodze mężczyzna – Eric rozpoznał w nim tymczasowego prezydenta Republiki Marsa – powitał McHrystala serdecznym uściskiem dłoni. Znajdujący się tuż obok adiutant przekazał zaskoczonemu dowódcy niewielką, przezroczystą saszetkę wypełnioną rdzawym proszkiem.
- Mam zaszczyt powitać trzecią samodzielną brygadę wojsk specjalnych, armii Republiki Plutona! - powiedział. Wokół rozległa się wesoła wrzawa. - Nasi sojusznicy przybyli tu, aby wspomóc nasze wysiłki w zaprowadzeniu porządku na tej planecie! Przez wiele lat żyliśmy w ucisku kolejnych dyktatorów. Czas na zmiany!
I tak dalej. Dwa długie i zarazem nudne przemówienia to dużo ponad średnią.
Propaganda zawsze wygląda pięknie. A jak jest naprawdę i tak każdy widzi.
Miasto wyglądało całkiem nieźle jak na strefę działań wojennych. Podobno Marsjanie oddali swoją planetę bez jednego wystrzału.
Od razu zeszli do podziemia.
Jak pokazała przyszłość, była to dobra decyzja.
Podróż do koszar również nie była niczym szczególnym. No, jeżeli nie weźmiemy pod uwagę faktu, że w w czasie podróży zostali dwukrotnie obrzuceni kamieniami.
Główna baza wojsk koalicji składała się z szarych, wojskowych baraków, otaczających kilka niezbyt wysokich budynków administracyjnych. Z informacji jakie dostarczył mu hełm wynikało, że przed zajęciem planety przez ziemskie wojska, mieściła się tutaj ambasada Merkurego.
Ziemianie nie zaczęli tej wojny sami – wspomogły ich w tym rządy swoich najbliższych sojuszników, – Merkurego i Wenus – które zresztą były całkowicie zależne od Ziemi. Konfederacja Saturna natomiast miała na tyle rozumu we łbie, żeby nie pakować się w tą kabałę, co oznaczało że w operacji wojskowej nie wzięła też udziału żadna inna planeta gazowa. Jedynym państwem położonym w zewnętrznej części Układu Słonecznego, który zdecydował się wesprzeć Federację, był Pluton. I tak się tu znaleźli.
Dopiero teraz, maszerując do wskazanych kwater, mógł zobaczyć olbrzymie różnice w wyposażeniu, podobno sojuszniczych, armii. Ziemianie nie posiadali tak dobrych zbroi i karabinów jak wojsko Plutona, co było związane z olbrzymia liczebnością tej armii. W gruncie rzeczy jednak, sprzęt ten był odpowiedni dla taktyki opartej na dużych, zmasowanych uderzeniach.
Ale to czym walczyli żołnierze z dwóch pierwszych planet od słońca, przechodziło już ludzkie pojęcie.
Pomijając już nawet fakt, że ich broń nie była pierwszej młodości – żołdaków równie dobrze można było pomylić z dobrze uzbrojoną bandą przestępczą. Wydawało się, że nie obowiązują żadne zasady względem umundurowania i uzbrojenia – Eric naliczył około dwudziestu modeli różnych pancerzy, często mocno zmodyfikowanych. Jedyną stałością była broń – zazwyczaj na uzbrojenie żołnierzy składał się tani i bardzo często wysłużony TS-4, obrośnięty wręcz mitem swojej wytrzymałości, i nazywany czasami „nowym kałachem”. Czymkolwiek ten kałach był.
Nawet noszone przez nich hełmy, były zupełnie różne. Większość z nich pochodziła z ziemskich składów, część była też zdobyczna, marsjańska lub też zakupiona na własny koszt.
Tym co łączyło te barwną grupę, była opaska noszona na lewym ramieniu. Odpowiednio: czerwona oznaczała żołnierza Sił Zbrojnych Republiki Merkurego, a pomarańczowa – Armii Republiki Wenus.
„Wesoła z nas gromadka” pomyślał Eric.
- Nazywam się John Lincoln i nie mam zamiaru przekonywać was że walczymy tu o jakąś wyższą sprawę. Nie lubię propagandy.
John rozejrzał się po zgromadzonych w olbrzymiej sali konferencyjnej plutońskich specjalsach.
- I dlatego ustalmy coś na początek: mnie nie obchodzi co robimy na tej cholernej planecie i was też to nie obchodzi. Załapali? To dobrze. Przed przylotem tutaj każdy z was odbył szkolenie, które miało was przygotować do tej misji. Powtórzyć jednak nigdy nie zaszkodzi. Jak to powiedział jakiś Homer czy inny Adonis: „Powtarzanie jest matką nauki”. Pozwólcie więc, że dam wam krótki wykład, na temat nie dania się zabić.
Na samym środku podium zamajaczył hologram Marsa. John podszedł do niego.
- Zacznijmy może od tego, kto może chcieć was zabić. Rozróżniamy trzy główne grupy opozycyjne: rojalistów, republikanów i fanatycznych rojalistów. Dla niewtajemniczonych w trudne słówka – rojalista to zwolennik monarchii, która panowała na tej planecie zanim ją zajęliśmy.
Ponownie rozejrzał się po sali.
- Na czym polega cały myk? Otóż nie radzę podchodzić do żadnego z rojalistów. Oni wprost marzą o wpakowaniu wam kulki w łeb. Nie zbliżajcie się na więcej niż długość strzału. Republikanie są o wiele fajniejsi. Mamy z nimi nieoficjalne zawieszenie broni – póki nie włazimy im w teren, oni nie zamierzają nas atakować. Oczywiście nikomu o tym nie mówcie. Betonowi niezbyt się to podoba.
Skoro już ustaliliśmy najważniejsze, to teraz szybkie pytanie– czym będziecie się zajmować?
Odpowiedź jest wręcz banalnie prosta, drodzy przyjaciele. Otóż w dzisiejszych czasach wojna nie odbywa się na ulicach miast. Tylko na zadupiach. I to właśnie tam działają nasi nieprzyjaciele. Skryci w cieniu i zawsze gotowi do zadania nam ciosu, że się tak trochę poetycko wyrażę. Generalnie chodzi o to, że czasami wyskoczą na ulicę i zaczną do was nawalać. Albo zaatakują chronione przez nas obiekty wielkich korporacji. Scenariuszy jest wiele, ale łączy je jedno – nie potrafimy przewidzieć gdzie się wydarzą. I dlatego rojaliści są dla nas wrzodem na dupie.
Waszym zadaniem nie będzie robienie za policję. Tym zajmują się ci z Wenus i Merkurego. Tak na marginesie to tylko do tego się nadają. Wy natomiast zostaliście wcieleni do tej sekcji naszych sił, które zajmują się akcjami w terenie. Tymi najbardziej niebezpiecznymi.
Oczywistym jednak jest, że nie macie najmniejszych szans bez pomocy ze strony Marsjan. A więc z szacunkiem do nich proszę! Oni mogą być jedyną szansą waszego przeżycia.
Możecie się rozejść. Witamy na Marsie.
Aha i jeszcze jedno. Miejcie w głowie te dewizę, wyryjcie ją sobie nad łóżkiem lub wypalcie na czole: „Umieranie za ojczyznę to rzecz tak piękna, że zostawcie ten przywilej naszym wrogom”. Nie mam pojęcia kto to powiedział, ale musiał być militarnym geniuszem.
***
- Przeczytałem te nowe strategie. I muszę wam oddać honor, panowie – jeszcze trochę na tych stołkach posiedzicie.
Kornis odchylił się na swoim fotelu. Tym razem przy długim stole siedziało tylko kilka osób. Najwyższe dowództwo wywiadu, najwybitniejsi analitycy i głównodowodzący ziemskiej armii.
- Co nie zmienia faktu, że jest tam masa pomysłów, które są – mówiąc niezbyt delikatnie – do dupy. Proszę, na przykład… - sięgnął po swojego DataPada i wyświetlił plik z raportem. - … pomysł zmasowanego ataku orbitalnego na potencjalne pozycje rebeliantów. Ja rozumiem, że pisaliście to na szybko, ale nie mogliście wymyślić czegoś lepszego?
Erlanger wam na pozwolił, jakieś pół roku temu. I co? – rozoraliście kraterami masę marsjańskich pustyń, zmarnowaliście miliony dolarów, a nasi wrogowie jak byli tak i nadal są. Bo co się okazało? Że siedzą trzydzieści metrów pod powierzchnią ziemi. Koordynacja działań różnych wydziałów – zerowa.
Wstał od stołu.
- Niemniej wyłoniłem pewien dobry pomysł. Pomysł świeży, ale przy tym możliwy do zrealizowania. I całkiem możliwe, że znacznie tańszy niż te wszystkie megalomańskie projekty, które próbują sprzedać mi generałowie.
Patok próbował zaprotestować, ale Kornis uciszył go ruchem dłoni.
- Panowie. Pomysł jest następujący: Wejdziemy w sojusz z republikanami.
- Co? Jaki debil to zaproponował? - wykrztusił Kelen.
- Ja, panie generale. - odezwał się Kenny Guspini, jeden z najważniejszych analityków pracujących dla armii. - Mamy wspólne cele. Zresztą – republikanie byli opozycją już za czasów Sifi’o. A potem, z rozpędu zaczęli walczyć też z nami.
- Dokładnie. - wspomógł go jego kolega po fachu, Kavan Riccard. - A zresztą w zajętym przez nich rejonie, nie doszło do żadnych poważniejszych starć od wielu miesięcy. Nasze stosunki z nimi układają się dosyć dobrze. Mamy nawet nieoficjalne zawieszenie broni.
- Bzdury, bzdury i jeszcze raz bzdury! - wykrzyknął Patok. - To absurd! Nie będziemy negocjować z terrorystami!
- Propagandę niech pan odłoży na boczny tor, dobrze? - włączył się do dyskusji dowódca wywiadu, Austan Katana. - To wygląda dobrze, tylko w tych pańskich „płomiennych” przemówieniach. A fakty są takie, że czasami trzeba włożyć dumę do kieszeni. Bez nich sobie nie poradzimy.
- Wątpi pan w siłę naszych wojsk? - spytał Kelen.
- Powiedzmy, że bardziej w naszych dowódców.
- Tak? A ja pozwolę sobie zakwestionować skuteczność naszego wywiadu.
- Doprawdy? A może to wina naszego wspaniałego dowódcy, który opiera swoja taktykę na filmach wojennych z ubiegłego stulecia?
- Imbecyl.
- Debil.
- Idiota.
- Pieprzony beton!
- Morda! - zakończył spór Korsin, nadzwyczaj silnym jak na jego posturę, uderzeniem w blat. - Jestem w jakimś cholernym przedszkolu? Opanujcie się. Ile macie lat? Pięć? Będzie tak jak mówię. Wyślijcie kogoś, żeby się z nimi skontaktował.
- Jak Rackham się o tym dowie… - zaczął Jarvis Kelen.
- To w żadnym wypadku nie sprzeciwi się rozkazom. Prawda?
- Tak jest.
- Mówicie o nieobecnych? Oj, nieładnie. - Korsin komicznie pogroził mu palcem. - I przygotujcie mi jakiś transport. Lecę na Marsa osobiście. Przecież ktoś musi wszystkiego przypilnować.
***
Rackham potarł skronie. Stał właśnie w środku swojego gabinetu, tuż przed kamerą tworzącą jego holograficzny obraz i wysyłającą go wiele milionów kilometrów dalej. Kilka niespodziewanych wypadków sprawiło, że nie mógł uczestniczyć w specjalnie zwołanym spotkaniu. Jego zbroja nadal miała na sobie kilka draśnieć.
- Co proszę? - nie dowierzał słowom swojego rozmówcy, który również pojawił się przed nim w holograficznej postaci.
- To co słyszałeś, Gurney. - odpowiedział z irytacją Kelen.
- Jak mam to niby zrobić?
- Nie wiem. Prezydent liczy, że coś wymyślisz. Podobno są przyjaźnie nastawieni.
- Nie mówię o tym! Już dawno myślałem o tym, żeby wejść w sojusz z republikanami. Dam radę ich przekabacić. Nie takie rzeczy się robiło.
- Wierzę.
- Chodzi mi o przylot tego całego Kornisa. Nie mówiliście mu, że połowa ludzi na tej planecie chce go przynajmniej dekapitować?
- Co ja mogę? Uparł się.
- Weź go przekonaj, zastrasz, no nie wiem. - Rackham uniósł ręce w geście frustracji. - Od kiedy to prezydent nie musi liczyć się z naszym zdaniem?
- Jakoś od zawsze, ale oficjalnie to jakiś tydzień. - widząc zaskoczony wyraz twarzy Rackhama, Kelen rozwinął swoją wypowiedź. - Parlament przegłosował ustawę. Na czas wojny Korsin jest „naczelnym wodzem” armii. Erlanger, owszem był zwierzchnikiem sił zbrojnych, ale musiał się dzielić władzą zresztą komitetu.
- Polityk na czele armii? Nikt nie zauważył, że coś jest nie tak?
- Sądzisz, że ktoś tam jeszcze myśli? Jego partia ma miażdżącą przewagę. Ciemny lud to kupi, jak to mawiają.
- To zabrzmi dziwnie, ale tęsknie za tym starym dziadem.
- Erlangerem?
- Tak. - przytaknął Rackham. - Był zrzędliwy, ale przynajmniej dawał nam wolną rękę. Nie był dyktatorem.
- Aha i jeszcze jedno: prezydent chce, aby ochraniały go sojusznicze wojska. To ma wyglądać dobrze, jeżeli chodzi o PR. Masz coś na stanie?
- Na tych z Wenus i Merkurego, to nawet nie ma na co liczyć. Zastanawiam się co oni tu robią.
- Ładnie wyglądają.
- Nie powiedziałbym, ale mniejsza. - Rackham zadumał się na chwilę. - A może ci z Plutona? Są dobrze przygotowani, wyszkoleni i, co chyba najważniejsze, umieją się zachować w towarzystwie.
- Rób co chcesz. Korsin przylatuję za miesiąc.
- Zdążę.
***
Altis wiwatował ze wszystkimi gdy ich wódz, potężny potomek rodu Sifi’o, poinformował ich o nowym sojuszniku.
Wiwatował raz jeszcze, gdy zupełnie niepasujący do otoczenia mężczyzna w czarnym garniturze wszedł na podwyższenie i oznajmił, że korporacja „Nexos” dołącza się do walki z ziemskim reżimem. Obiecał nową broń i roztaczał przed nimi wizje potężnego królestwa, zjednoczonego przez silnego władcę.
Momentalnie aplauz przerodził się w dziki ryk tysięcy gardeł.
Tajemniczy nieznajomy zapowiedział pierwszy krok w kierunku budowy potęgi Marsa: zabójstwo nowego, ziemskiego prezydenta.
Jak mieliby przegrać?
***
Miesiąc później, Kosmoport Mars One City
Pomimo zdecydowanie ujemnej temperatury, jeżeli mówimy o skali celsjusza, brać dziennikarska tłumnie przybyła na miejsce. A była to olbrzymia masa ludzi, którą trzeba było jeszcze skontrolować i ogarnąć. Ochrona przed czynnikami zewnętrznymi jak i wewnętrznymi, była sporym problemem. I dlatego przed wejściem do zadaszonego hangaru postawiono punkty kontrolne, a ta część kosmoportu została otoczona przez kompanię komandosów. Mysz się nie prześliźnie, a nawet jeśli to i tak jej dezintegracja to tylko kwestia czasu.
Rackham z nieukrywanym obrzydzeniem wpatrywał się w te żądne krwi i taniej sensacji hieny. Nigdy nie przepadał za dziennikarzami.
Specjalnie na tę okazję ubrał się w galowy mundur. Nie czuł się w nim co prawda zbyt pewnie, chociażby biorąc pod uwagę fakt że prawie cały poprzedni rok spędził ubrany w zbroję, ale przynajmniej był gotów do przyjęcia oficjela tej rangi. A zrobienie dobrego wrażenia mogło być kluczowe, jeśli chciał wydostać się z tej cholernej planety.
Minuty mijały, a tłum z tyłu zaczął już się nudzić. Znudzony tłum natomiast, to tłum głośny. Rackham miał olbrzymią ochotę odwrócić się i uformować dłoń w geście powszechnie uznawanym za obelżywy. Za chwilę zjawi się tu jeden z dwóch najważniejszych ludzi w Układzie Słonecznym. Czy nie czują choć szczątkowego podekscytowania?
Nie.
A więc stał tam sobie jak słup, czekając aż prawie tysięczny tłum się uspokoi, w otoczeniu swoich najbliższych asystentów i rozmyślał jak musi teraz wyglądać. Cóż – pewnie komicznie.
Nie wiadomo kto bardziej nie pasował do tego nadal surowego świata – on, ziemski dowódca starający się wmówić sobie i całemu światu, że cała ta operacja przebiega bezproblemowo? Czy może stojąca za nim tłuszcza, w gruncie rzeczy niewiele różniącą się od miliardów bezrefleksyjnych konsumentów, która nudzi się kolejnymi rzucanymi im ochłapami tak szybko jak zostanie im rzucony kolejny?
Z perspektywy czasu widać, że Mars jest porażką kolonizacyjną. Walka o kontrolę nad tą planetą przez liczne ziemskie państwa, długa niestabilność polityczna po uzyskaniu niepodległości i wreszcie akceptacja dyktatury jednego rodu, który obwołał się królewskim. Mars nie rozwiązał nawet problemu przeludnienia na rodowitej planecie rodzaju ludzkiego, bo zamieszkiwało go niecałe pięć miliardów ludzi.
Planeta trwała w agonii długie lata. Mars był zbyt silny by upaść i zbyt słaby aby realnie liczyć się na arenie międzyplanetarnej.
A potem przyszedł ostatni monarcha z rodu Sifi’o, zwany Dan, który zapowiedział ogólną reformę i budowę potęgi planety.
Mniej więcej w tym samym czasie w ziemskim rządzie obudził się altruizm, a politycy postanowili skończyć z wielopokoleniową dyktaturą. Inna sprawa, że nikt nie zapytał Marsjan co oni sami o tym sądzą.
Rackham potrafił czytać pomiędzy wierszami. Zdawał sobie sprawę, że to nie nagły przypływ „chęci niesienia demokracji” spowodował zmasowany desant planetarny. Ale nawet on nie potrafił dostrzec prawdziwego powodu ich obecności na tej planecie.
Sifi’o Dan nie był pierwszym dyktatorem, który odgrażał się silniejszym od siebie. Mars nie miał możliwości do stania się potęgą. Korupcja, bieda i olbrzymi dług publiczny skutecznie to uniemożliwiały.
Rackham już wtedy został odsunięty od wpływów, po jednej z czystek Erlangera. Oczywiście nie wyrzucono go z armii, ale odstawiono na boczny tor. Mógł tylko domyślać się, co dokładnie działo się w głowach sztabowców planujących te operację.
Mars był jego szansą na powrót na szczyt. Pomimo wykluczenia z elit, jego doświadczenie zaowocowało stanowiskiem „Głównodowodzącego Sił Ekspedycyjnych Federacji Ziemskiej na Marsie”.
Gdyby wiedział co się będzie tu dziać, zapewne odszedłby na emeryturę.
Stojący z tyłu tłum, oddzielony od lądowiska rządkiem żołnierzy i żółtą taśmą, zamilkł, gdy z głośników wypłynął krystalicznie czysty głos portowej AI:
- Myśliwiec H-5 z panem Devonem Kornisem wyląduję za około jedną minutę w hangarze nr 25. - oznajmił wyraźnie kobiecy głos. - Wszystkie obecne na miejscu osoby są proszone o zachowanie szczególnych środków ostrożności i odsunięcie się na odpowiednia odległość od lądującego pojazdu. Dziękujemy!
„Myśliwiec?” zachodził w głowę Rackham „Oni na serio mają problemy z infrastrukturą, jeżeli mylą myśliwiec z korwetą”. Gdy już postanowił wysłać paru ludzi z kontrolną wizytą („Jeszcze chwila i okaże się, że pomylą krążownik z wahadłowcem!”), do hangaru powoli wleciał pomalowany na czarno H-5, z oznaczeniami ziemskich sił myśliwskich. Zgrabnie obrócił się w powietrzu i wylądował tuż przed zaskoczonym generałem.
Kiedy boczny właz został otwarty, a z ciasnego przejścia wyszedł sam prezydent Ziemi we własnej osobie ubrany w biały skafander lotniczy, tłum zgromadzonych dziennikarzy oszalał. Aplauz stał się jeszcze głośniejszy, kiedy z wnętrza wyłoniła się kolejna sylwetka o krótko przystrzyżonych włosach. Zachęcany przez Kornisa, pomachał nieśmiało zebranym.
Rackham tylko uśmiechał się głupio, próbując ogarnąć umysłem co się tutaj wydarzyło.
Kornis podszedł do Rackhama i uścisnął mu rękę. W tym samy czasie jego pilot zasalutował, wsiadł do kabiny i wyleciał z hangaru. H-5 nie potrzebowało licznej załogi.
Generał nie pamiętał zbyt wiele z przemówienia wygłaszanego przez ubranego w skafander Kornisa. Prezydent wspominał coś o wspaniałych ludziach z jakimi zetknął się na pokładzie jednego z krążowników, pochwalił dbałość o szczegóły, jak przekonywał, powszechną wśród naszych ludzi, a na sam koniec wspomniał o swoim pilocie – okazał się być Nathanem Smithem – którego pracę miał zaszczyt oglądać:
- To było wspaniałe uczucie. Lot myśliwcem, coś pięknego. Mogłem zobaczyć i poczuć coś, z czym borykają się nasi żołnierze na co dzień, i co jest dla nich codziennością. A teraz pozwólcie mi się przebrać – to nie jest zbyt wygodne.
Media zostały kupione. Żołnierze pewnie też.
Rackham natomiast odczuwał niebagatelny podziw nad umiejętnościami PR-owymi prezydenta. Zamienił nudną ceremonię przybycia, w spektakl, o którym będzie się mówić jeszcze długo.
Gdy ceremonia się skończyła, a prezydent zajął miejsce w specjalnie przygotowanym repulsorze i ruszył w kierunku swojej tymczasowej kwatery, Rackham powiedział do swojego asystenta:
- Dobry jest, sukinsyn jeden.
- Dokładnie, panie generale, dokładnie. - brzmiała odpowiedź.
***
Rackham stawił się na spotkanie punktualnie. Odczekał kilka sekund do umówionej godziny – takie rzeczy zawsze robią wrażenie – i wszedł do pokoju, zajmowanego obecnie przez człowieka, który z powodzeniem zajmował się byciem żywą tarczą. Cały problem polegał na tym, że te tarcze trzeba było jakoś zasłonić, aby jakaś zabłąkana kula czasem nie rozpruła wnętrzności najważniejszego człowieka na planecie. Kolejne bezkrólewie to ostatnie potrzebna Ziemi rzecz.
Kornis został ulokowany w najlepszym pokoju najlepszego hotelu na tej zapyziałej planecie. Z tym że słowo „najlepsze” wcale nie oznaczało „luksusowe”. Pomieszczenie było urządzone dosyć skromnie: łazienka, kilka starych foteli, kanapa, nadajnik holograficzny przywieziony z Ziemi i nieudolnie podpięty do miejscowej trakcji elektrycznej, a także majaczące w rogu niewielkie łóżko i (co powodowało te astronomiczną, jak na tutejsze warunki, cenę) duże okno wychodzące na panoramę miasta. Mogło udawać piękne tylko z góry.
Rackham zastał prezydenta, gdy ten wpatrywał się w miejski krajobraz za oknem.
- Czy to nie dziwne, że coś tak brzydkiego może być tak piękne? - jakby czytając mu w myślach, zagadnął generała, odwracając się w jego kierunku. - A wystarczy tylko odsunąć się na pewną odległość. Nieprawdopodobne, prawda?
- Nie da się ukryć, panie prezydencie.
- No właśnie. I to samo dotyczy się właściwie wszystkiego. Wystarczy tylko oddalić się trochę i proszę bardzo, wszystko zaczyna wyglądać tak pięknie. A bieda, korupcja i anarchia? Z tej perspektywy tego wszystkiego nie widać. Proszę siadać. - zachęcił go gestem do zajęcia miejsca na fotelu. Rackham usiadł, lekko zaskoczony kierunkiem w którym zmierza ta rozmowa. Korsin również zajął miejsce naprzeciw niego. - Porzućmy ten oficjalny ton. Liczę na szczere odpowiedzi. Okay?
- Jasne. - odparł zaskoczony Rackham.
- A więc tak – jak wygląda sytuacja na tej planecie? Tylko bez owijania w bawełnę. Czysta prawda.
Rackham zawahał się lekko. Czy jeżeli powie jak beznadziejnie jest, to zostanie uznany za niekompetentnego dowódcę? Nie, gorzej być już chyba nie może. A, walić to:
- Dobra. Więc jest chujowo. Kłopoty z dostawami wszystkiego, niskie morale, słabe wyszkolenie sojuszniczych wojsk, i naszych zresztą też, ciągłe podchody i przeklęta walka partyzancka. Nasz przeciwnik jest liczniejszy, gorzej uzbrojony co prawda, ale za to świetnie znający teren i ostro daje nam po dupie. No nie ma bata, żebyśmy opuścili miasta. A nawet ich nie całkiem nie kontrolujemy, bo co chwila mamy do czynienia z kolejnym atakiem. Ci z Wenus i Merkurego kompletnie nie nadają się do tej roboty, w gruncie rzeczy to mu musimy ich pilnować. Tak. Zdecydowanie jest chujowo. - powiedział praktycznie jednym tchem. Korsin tylko pokiwał głową, po czym zamyślił się. Rackham nerwowo zaczął skubać obicie fotela, zrobione z jakiegoś archaicznego materiału. Prezydent odezwał się dopiero po chwili:
- Szczerość to dobra cecha. A niech mi pan powie, dlaczego to nie dochodzi do moich uszu?
- Bo te raporty, które pan czyta są pisane przez moich wspaniałych „kolegów”, którzy nie są w stanie przełknąć informacji o tym, że przegrywamy.
- Kłamią?
- Nie, powiedziałbym raczej, że przeinaczają fakty. Tworzą własną, huraoptymistyczną wersję świata i ją panu podsuwają. Moje raporty nie mają szans dotrzeć na Ziemię.
- Przyznam, że kiedy spotkaliśmy się po raz pierwszy miałem o panu kompletnie inne zdanie. - zaczął Kornis. - Myślałem, że jest pan częścią tej wielkiej biurokratycznej machiny. Jednym z tych krótkowzrocznych idiotów. Dobrze się panu z oczu patrzy. Pytanie tylko, czy naprawdę mogę panu zaufać?
- Nie mam nic wspólnego z tymi ludźmi. Zostałem odsunięty podczas czystki. To nie ja tworzyłem plany ataku.
- A więc proszę mi powiedzieć jedną rzecz: czy pakt z rebeliantami da nam zwycięstwo?
Rackham zawahał się:
- Yyy….
- Proszę mówić śmiało, bo z tego co zauważyłem jest pan jedyną osobą, która wie co się tu dzieje.
- Dobra… Sądzę, że nie do końca. To znaczy, nie do końca to będzie zwycięstwo, ale na pewno uda nam się zachować twarz. Otóż moi „koledzy”, że tak zażartuję, zakładają olbrzymią okupację z milionami żołnierzy i napompowanym do granic możliwości budżetem. Nie, nie tędy droga. Powinniśmy się jak najszybciej wycofać. A republikanie będą trzymać za mordę całą te planetę. Zachowamy twarz. I pieniądze. I masę ludzkich istnień.
- Rozumiem. Jesteś całkowicie pewien, że to dobry pomysł? - Korsin nieoczekiwanie przeszedł na „ty”. Rackham po raz kolejny poczuł się zaskoczony.
- Nie panie prezydencie, ale jestem prawie pewien, że Marsjanie najlepiej wiedzą jak zarządzać Marsem. Zostawmy im ten burdel.
Korsin pokiwał głową. Wstał i ponownie podszedł do okna. Rackham pamiętał jego nawyk z chodzeniem w te i z powrotem, kiedy prezydent był zdenerwowany, wkurzony lub kiedy myślał. W sumie to defilował tak naprawdę często.
- Masz więcej oleju we łbie, niż cały na sztab główny razem wzięty. Wszyscy analitycy zalecali to Erlangerowi: nie wtrącaj się w sprawy Marsa! A już na pewno go nie okupuj! Nie, ten stary dziad razem z tą bandą idiotów postanowił – desant, kurwa! Tym debilom udało się przekonać samych siebie, że będzie to genialny pomysł! Ilu ludzi tu straciliśmy? W tym czystym bezsensie!
Facet potrafił być naprawdę przerażający. Ton głosu i intensywna gestykulacja powodowały, że Devon Korsin przeistaczał się w demona.
- Już dawno podjąłem tą decyzję. Rackham, jak to wszystko się skończy przenosisz się na górę. Za kilka lat, nie będzie tu już żadnego ziemskiego żołnierza. Czas wreszcie skończyć te jatkę.
***
- Sojusznicy! Przyjaciele i bracia! Zwracam się do was, nie tylko jak przywódca obcego państwa, ale też jako gorący orędownik demokracji! Przez wiele lat toczyliście walkę z niesprawiedliwą dyktaturą, monarchią która wykorzystywała swoich obywateli w imię abstrakcyjnych idei i racji! Wy jako pierwsi powiedzieliście: dosyć! Nadszedł czas na powołanie sprawiedliwego ustroju. Ustroju, w którym to Marsjanie będą mieli realną władzę! - grzmiał z podwyższenia donośny głos Devona Korsina, dodatkowo wzmocniony przez kilka głośników. Przed jego płomienną mową nie dało się uciec.
Eric zastanawiał się jakie jest prawdopodobieństwo, żeby podczas misji wojskowej na ogarniętą wojną planetę, usłyszeć aż tyle przemówień.
Stojąc teraz za prezydentem razem z czterema innymi zakutymi w pancerz komandosami, próbował wyobrazić sobie co go omija podczas tej nudnej jak flaki z olejem (cokolwiek to jest) preelekcji. Ziemskiego prezydenta słuchało co prawda parę osób, z czego znakomitą większość stanowili dowódcy obu armii i nadzwyczaj zapaleni szeregowcy.
Ten dzień bez wątpienia był pamiętny. Rebelianccy dowódcy oficjalnie stali się sojusznikiem ziemskiej armii. Z tego powodu, w jednej z ich największych wykutych w skale baz (która przy okazji dobrze wyglądała na zdjęciach) rozpoczętą wielką fetę, aby uczcić ten historyczny sukces.
Oczywiście NA WSZELKI WYPADEK ziemskich, plutońskich, wenusjańskich i merkuriańskich żołnierzy było jakoś dwa razy więcej. Nigdy przecież nie wiadomo, co może strzelić do głowy ich nowym sojusznikom.
Środki bezpieczeństwa okazały się jednak zbędne. Już po chwili karabiny obu stron leżały odrzucone w kąt, a żołnierze świetnie bawili się, nie musząc wyżynać się nawzajem. Butelki z tajemniczą ciemnozieloną substancją zostały rozdane, a nastrój momentalnie uległ znacznemu poprawieniu.
Oczywiście prym w piciu na umór wiedli żołdacy z Wenus. Niech żyją stereotypy.
Jasne, że było to wbrew przepisom każdej armii. W tej chwili jednak nikt nie miał ani sił, ani chęci, aby dopilnować tego wszystkiego.
Całe szczęście, dziennikarze mieli zakaz zbliżania się, pod groźbą natychmiastowej dezintegracji.
Ericowi zapewne byłoby żal tej części woja, która zmuszona była trwać w trzeźwości i gotowości. No, gdyby nie fakt że sam do niej należał.
Obrona ważnych osobistości, tylko z pozoru wydawała się ciekawym zajęciem. W rzeczywistości, było to trudna i raczej niezbyt interesująca praca. Zwłaszcza, że akcje znane z filmów sensacyjnych należy do rzadkości.
A więc chodziło o to, że czterech gości ze spluwami podążało krok w krok za zleceniodawcą, będąc tak naprawdę tylko żywą tarczą, bo eliminowaniem większości zagrożeń zajmowali się niewidoczni na pierwszy rzut oka agenci.
Co jednak robić? Rozkaz to rozkaz.
Spojrzał na stojącą niedaleko grupkę żołnierzy, którzy właśnie dzielili się zapakowanymi w folię papierosami.
Jeden huk i uderzenie później, widniał tam już tylko głęboki krater.
Korsin przerwał zdanie w połowie.
Drugi huk.
I kolejny.
Nagle, nie wiadomo skąd, w głównym wejściu pojawiły się nieprzebrane zastępy ludzi w czerwonymi opaskami na ramionach.
Pochodzenie tej armii, zdradziły stojące za tą olbrzymią masą barki desantowe.
Żołnierze rzucili się do swoich karabinów. Wielu z nich nie zdążyło nawet dobiec (nie mówiąc już o przeładowaniu i wystrzeleniu), gdyż zostali ścięci szybką serią.
Rackham odpłynął w niebyt, podobnie jak dziesiątki innych oficerów. Zginęli szybko.
Eric razem z czterema innymi żołnierzami, stworzył formację obronną wokół prezydenta. Jego drobna sylwetka zniknęła otoczona przez wysokich mężczyzn. Komandos krzyknął do niego:
- Głowa nisko! Za mną, panie prezydencie!
Nad głową przeleciał mu pocisk. Mało brakowało.
Przemknęli szybko wzdłuż podium. Eric zdjął kilku napastników celnymi strzałami. Było ich zdecydowanie więcej, ale przy tym ich taktyka polegała na frontalnym ataku i efekcie zaskoczenia.
To nawet nie była walka, raczej rzeź. Ciała były wszędzie. Eric obawiał się, że prezydent zaraz zacznie panikować. Okazał się jednak być twardym facetem.
- Co się tam dzieje? - spytał.
- Nie mamy pojęcia, panie prezydencie. - odpowiedział zgodnie z prawdą Eric. - Oficerowie leżą teraz tam, pod sceną. Nikt nie wydaję rozkazów. Musimy się najpierw stąd wydostać.
***
Altis czuł niebotyczną przyjemność w wymierzaniu sprawiedliwości. „Przeklęci zdrajcy! Zapłacą za swoje!” myślał, wbiegając razem z falą Marsjan. Położył już większej ilości kolaborantów i wrogów, niż podczas ostatnich sześciu miesięcy.
Ziemianie potykali się, uciekali w nieskoordynowanym odwrocie i strzelali na oślep, ginąc przy tym dziesiątkami. Niestety, straty ponoszone przez nich samych, również były olbrzymie – rykoszety i wzajemny ostrzał, były normalnością przy walce na tak małej przestrzeni.
Altis spostrzegł, że kilku żołnierzy zabarykadowało się w jednej z naturalnych wnęk i z sukcesami broniło swojej pozycji. Zauważył też grupkę komandosów, cofających się w tamtą stronę. Robili to jednak w dosyć specyficznej formacji, która w żadnym wypadku nie wyglądała jak chaotyczny odwrót. Co najważniejsze, żołnierze nie biegli na oślep. A w środku tego pochodu znajdowała się pewna niska, wątła persona.
Tylko jedna osoba na tej planecie zasługiwała na taką ochronę.
Altis przywołał gestem kilkunastu żołnierzy. Wskazał na grupkę żołnierzy. Jego bracia pokiwali głowami, na znak że zdają sobie sprawę z wagi tej sprawy. Po czym ruszyli na ich pozycje z furią w oczach.
Z każdą chwilą ich triumfalny pochód zasilali nowi żołnierze.
Ziemscy żołnierze nie mieli większych problemów z wycięciem w pień pierwszej fali. Podobnie jak drugiej.
Ale w końcu musi zabraknąć im amunicji.
Pytanie, co skończy się szybciej – naboje czy ludzie?
Ochrona prezydenta Korsina przyśpieszyła kroku. Musieli zdążyć.
***
Jest masa sposobów na skończenie żywota. Ale szansa na zacięcie się nowoczesnego karabinu, jest praktycznie zerowa.
Mars dosyć skutecznie weryfikuję rachunek prawdopodobieństwa.
Traf chciał, żeby jego AMG zaciął się akurat w momencie, gdy Eric mierzył do jednego z napastników. Milisekundy zadecydowały o szybkiej reakcji przeciwnika.
Zbroja, w którą jest zaopatrzony plutoński żołnierz może wytrzymać naprawdę wiele. Ale nie strzał z odległości kilkunastu metrów.
Eric padł.
Ostatnią rzeczą jaką zobaczył, była eksplodująca od pocisków klatka piersiowa człowieka, który do niego strzelił.
Poprawka: zastrzelił go.
…
***
Po zastrzeleniu jednego z komandosów, lufy trzech pozostałych mężczyzn zwróciły się w jego stronę.
Dostał co najmniej kilka magazynków.
Osunął się na ziemię.
Zanim jego dusza odeszła w niebyt, zobaczył jeszcze marzenie całego swego życia. Śmierć ziemskiego przywódcy.
…
***
Śmierć nadeszła szybko. Korsin nawet nie zdążył zauważyć kuli, która wbiła się w jego czaszkę.
…
KONIEC
Wyższa Racja
2No i widzisz, pośpiech Cię zgubił, bo ja po kilku akapitach podziękowałem, widząc tę liczbę powtórzeń, złych odmian, głupotek... Masz surowiec, ale naucz się go poprawiać, zanim komuś pokażesz, bo furda tam ja, ale wydawcy czy redaktorzy w pismach to już Ci nie wybaczą i zaliczysz kosz.
Mówcie mi Pegasus 
Miłek z Czarnego Lasu http://tvsfa.com/index.php/milek-z-czarnego-lasu/ FB: https://www.facebook.com/romek.pawlak

Miłek z Czarnego Lasu http://tvsfa.com/index.php/milek-z-czarnego-lasu/ FB: https://www.facebook.com/romek.pawlak
Wyższa Racja
3Dzień dobry,
Czytałem, że spore problemy sprawiają Tobie dialogi. Jeżeli chodzi o formę zapisu całkiem dobrym (według mnie) jest poradnik z Fantazmatów (nie wiem czy link jest dozwolony czy nie, więc go nie zamieszczam, można łatwo wygooglować). Nie wiem również czy jest to na tym forum forma "koszerna", ale mi bardzo pomogło.
Widzę, że popełniasz w nich podstawowe błędy i ten poradnik powinien wiele wnieść do twojego warsztatu.
Jeżeli chcesz bardziej merytorycznej pomocy od totalnego no-name to pisz śmiało. Jeżeli nie, też zrozumiem.
Czytałem, że spore problemy sprawiają Tobie dialogi. Jeżeli chodzi o formę zapisu całkiem dobrym (według mnie) jest poradnik z Fantazmatów (nie wiem czy link jest dozwolony czy nie, więc go nie zamieszczam, można łatwo wygooglować). Nie wiem również czy jest to na tym forum forma "koszerna", ale mi bardzo pomogło.
Widzę, że popełniasz w nich podstawowe błędy i ten poradnik powinien wiele wnieść do twojego warsztatu.
Jeżeli chcesz bardziej merytorycznej pomocy od totalnego no-name to pisz śmiało. Jeżeli nie, też zrozumiem.
Wyższa Racja
4Próbka powtórzeń z pierwszych dwóch (króciutkich) akapitów. I do powtórzeń w tekście nie będę już wracać, bo to błąd, który bez problemu wyeliminuje autor (jeśli znajdzie chęci).Ciężko jest dzisiaj znaleźć ciche miejsce na Ziemi. Ziemia ma największy średni poziom hałasu w Układzie Słonecznym. Hałas towarzyszy jej mieszkańcom niemalże na każdym kroku.
W porównaniu z rodowitą planetą rodzaju ludzkiego, Mars był właściwie niemy. Albo głuchy. Oczywiście – w olbrzymich aglomeracjach, otaczających równie olbrzymie kosmoporty, zapewne nie dostrzeglibyśmy wielkiej różnicy. Ale wystarczyło tylko opuścić zatłoczone miasta, aby zobaczyć coś, o czym nie śniło się przeciętnego człowiekowi – ujrzeć jeden z ostatnich surowych i pierwotnych krajobrazów, nieskalanych ręką człowieka.
A tutaj widać, że autor nawet nie przeczytał drugi raz swojego tekstu, tylko wysłał go na forum. Nieładnie.Ciszę przerywały tutaj tylko przelatujące pojazdy co jakiś czas pojazdy
Wtrącenie w nawiasie jest niepotrzebne. Albo dodaj "bardzo" do głównego tekstu, albo w ogóle się tego pozbądź.Zadowolony z tego że zrobi odpowiednie wrażenie, wygłosił krótką (bardzo krótką) mowę:
- Na stanowiska. Zaraz nadleci.
Dla strzelca.w fotelu przeznaczonym dla strzelniczego
Jeśli mówisz o czymś w narracji, to nie musisz dodawać jeszcze wtrącenia dialogowego.Dał znak Kemerovi, aby ten włączył generator:
- Odpalaj.
Bardzo częsty, niestety, błąd ortograficzny - w 3 osobie nie ma "ę". Powinno być "Niech żyje".- Niech żyję Sifi’o! - Kemerov odezwał się po raz pierwszy od początku wyprawy.
- Niech żyję. - odpowiedział Altis.
Proszę, nie używaj zwrotu "w mojej opinii", ta kalka jest okropnie rażąca.W mojej opinii posłużyło do tego działko FG-88
Połączenie karabinu szturmowego i broni na krótki dystans - w porządku, ale karabin snajperski to zupełnie inna bajka i samo doczepienie lunety nie wystarczy.Karabin modułowy AMG-77. Łatwy w personalizacji, mógł stać się karabinem szturmowym, snajperskim albo bronią do walki na krótkim dystansie.
Masło maślane.opartej na dużych, zmasowanych uderzeniach.
Niech te zdania posłużą jako przykład. Bardzo często rozrywasz nienaturalnie zdania i w efekcie wychodzi tekst, który źle się czyta. Weź to, co napisałeś i przeczytaj na głos. Po pierwsze wychwycisz mnóstwo powtórzeń, po drugie zobaczysz, jak nienaturalnie brzmi spora część tekstu (problemy są zarówno z dzieleniem zdań, jak i bardzo nienaturalnym szykiem wyrazów).Odpowiedź jest wręcz banalnie prosta, drodzy przyjaciele. Otóż w dzisiejszych czasach wojna nie odbywa się na ulicach miast. Tylko na zadupiach.
Zwrócić honor.I muszę wam oddać honor, panowie
Postaraj się nie używać wulgaryzmów, bo w tym tekście są (wszystkie) zupełnie nie na miejscu. Pamiętaj, że właśnie opisujesz spotkanie na szczycie. To nie są dresiki spod monopolowego, które planują napad na jakiegoś studenta.- Imbecyl.
- Debil.
- Idiota.
- Pieprzony beton!
- Morda! - zakończył spór Korsin
I? To wygląda, jakbyś urwał jakąś myśl, którą zacząłeś w drugim zdaniu.człowieka, który z powodzeniem zajmował się byciem żywą tarczą. Cały problem polegał na tym, że te tarcze trzeba było jakoś zasłonić, aby jakaś zabłąkana kula czasem nie rozpruła wnętrzności najważniejszego człowieka na planecie. Kolejne bezkrólewie to ostatnie potrzebna Ziemi rzecz.
Wtręty o tym, że żołnierz nie wie, co oznaczają dane słowa, stały się już bardzo męczące.jak flaki z olejem (cokolwiek to jest)
Chyba rekordowe zagęszczenie powtórzeń w tekście.Altis przywołał gestem kilkunastu żołnierzy. Wskazał na grupkę żołnierzy. Jego bracia pokiwali głowami, na znak że zdają sobie sprawę z wagi tej sprawy. Po czym ruszyli na ich pozycje z furią w oczach.
Z każdą chwilą ich triumfalny pochód zasilali nowi żołnierze.
Ziemscy żołnierze nie mieli większych problemów z wycięciem w pień pierwszej fali. Podobnie jak drugiej.
Niestety, tekst czyta się bardzo opornie i co jakiś czas łapałem się na tym, że sprawdzałem, ile zostało do końca. Na pierwszy rzut oka widać, że nie przeczytałeś tego, co napisałeś, przez co tekst jest naszpikowany literówkami, powtórzeniami i błędami stylistycznymi. Jeśli chcesz do czegoś dojść w pisaniu, to musisz uzbroić się w cierpliwość i najpierw wypracować warsztat, a także odpowiednie odruchy.
Nie wypisywałem fragmentów, ale masz też spore problemy z interpunkcją - polecam zasady opisane na stronie PWN, są w dosyć przystępnym języku.
Sam tekst ma też dużo luk logicznych, takich jak brak jakichkolwiek zabezpieczeń armii czy prezydenta.
Tekst urywa się dosyć gwałtownie, przez co czytelnik ma ochotę powiedzieć "i co?". No właśnie, i co? Rozwijasz akcję, opisujesz planety, przywódców, rebeliantów, żołnierzy. Żeby w kilka linijek wszystkich zabić. I tyle. Żadnego rozwiązania akcji.
Napiszę dosyć standardowo: dużo czytaj, bo to poprawi twój styl. A gdy piszesz, pisz świadomie. Nie śpiesz się i nie bój się kasować fragmentów tekstu. A przede wszystkim: najpierw sam przeczytaj i popraw, a później pokazuj to innym.
Powodzenia.