Mój wróg, opowiadanie obyczajowe

1
Długo nie mogłam przyzwyczaić się do cotygodniowych widzeń. Najpierw mi ich brakowało; wyczekiwałam na nie z utęsknieniem. Później pojawił się lęk, bo kapłan wytłumaczył mi, że spotykam się ze swoim największym wrogiem. Każdemu spotkaniu towarzyszyły inne emocje. Oglądałam jej twarz, która z każdym spotkaniem stawała się coraz bardziej wyprana z emocji i miałam mieszane uczucia. Czy to na pewno mój wróg? Czułam litość, a nie nienawiść.
Jak to się wszystko zaczęło? Od zakupoholizmu? Zabierała mnie na zakupy. W każdym sklepie inny zapach, inna muzyka, inny wystrój. Czułam się ważna, kupując coraz więcej niepotrzebnych przedmiotów. Dawały mi krótkotrwałą radość, to ulotne wrażenie, że życie na moment stało się lepsze. Chociażby ubrania. Dotykałam tkanin i wyobrażałam sobie dotyk jego rąk. Czy mu się spodoba? Szorstkie wełniane sweterki i dżins odpadały. A kolory? Lubił biały i nienawidził szarego. A ja potulnie kupowałam białe szmatki, za jej namową. Czasami ubrana cała na biało, czułam się jak groteska łabędzia albo baletnicy, która uciekła ze sceny w połowie spektaklu. O! Takie ucieczki miałam opanowane do perfekcji, a ona zawsze mi w tym pomagała.
- Po co kontynuować studia i klepać studencką biedę? – pytała.
Na początku opierałam się jej podszeptom. Na koniec przyznałam jej rację. Rzuciłam studia i poszłam do pracy. Trzy lata praktyki i miałam otwarty własny salon kosmetyczny. A więc miała rację. Mogłam kupować białe fatałaszki, które tak go podniecały. To nic, że musiałam w tym celu wyciskać zaskórniki klientkom i wdychać zapach ich piłowanych paznokci. Na osłodę miałam ich pochwały. Jak pięknie i młodo wyglądam, jakiego mam wspaniałego partnera, jakie moje życie jest cudowne. Ona siedziała czasem na zapleczu i podjudzała mnie przeciwko klientkom.
- Tej z tymi krostami nic nie pomoże. Nawet po antybiotykach, które jej radziłaś brać, wciąż będzie brzydka. Tamta znowu chciała paznokcie na kolor pomarańczowy – dyskoteka gra! Dlaczego zaproponowałaś tej trzeciej ten super zabieg? Nie wiesz, że ślini się do twojego męża?
Ten ostatni przytyk był najmocniejszy. Poczułam, że się duszę i wyszłam z zakładu na świeże powietrze. Wdychałam kłęby spalin z ruchliwej ulicy.
- To jest takie dobre miejsce na otwarcie lokalu - mówiła.
Najgorsze, że zawsze miała rację. Minęło pięć miesięcy i mój mąż zaczął kupować białe ciuchy tej wydrze. A mi nigdy nic nie kupił, mówiąc, że się na tym nie zna.
- Znudziłaś mu się. Każdemu się znudzisz. Czy masz coś mądrego do powiedzenia? Może gdybyś skończyła studia i zaczęła więcej czytać, dorównałabyś tej wydrze. Ona po studiach prawniczych. A ty masz tylko ogólniak – perorowała zawzięcie.
- Przecież to był twój pomysł, żebym rzuciła studia! – przerwałam jej monolog. Bardzo tego nie lubiła.
- Czy ja ci przerywam, gdy coś mówisz?
- Nie, bo nigdy nie dajesz mi dojść do słowa.
- Tak jakbyś miała coś mądrego do powiedzenia – powiedziała i wyszła trzaskając drzwiami.
Odszedł mąż, odszedł zakupoholizm. Ona nie odeszła. Doradziła mi, abym pozbyła się tych okropnych białych ciuchów. Tak też zrobiłam. Chciałam kupić nowe, w żywych kolorach. Ale nie miałam ochoty paradować w czerwieni, czy żółci. Kupiłam pięć szarych koszulek, pięć czarnych swetrów i pięć granatowych par dżinsów. Bielizna czarna. Na widok białych wstawek w ładnych ubraniach, dostawałam szału. Czasami niszczyłam je w przymierzalni, ale tylko w tych sklepach, gdzie ekspedientki nie kontrolowały ilości przymierzanych ubrań.
- A może zostaniesz minimalistką? – zażartowała. Czasami bawiło mnie jej poczucie humoru. Wtedy uznałam, że to nie żart, ale bardzo dobry pomysł. Zaczęłam zgłębiać zasady tej trudnej sztuki. Po białych ciuchach przyszła kolej na rzeczy kupione wspólnie z byłym. Wyrzucałam jak szalona, aż zostały prawie puste ściany i pokoje.
Na początku czułam się lepiej, później przyszedł niepokój. Ona przestała mi dawać rady, postanowiłam więc to zrobić sama.
Te wszystkie problemy – to na pewno musiało mieć coś wspólnego z moim wnętrzem. Zapisałam się na kurs medytacyjny, to było takie modne. Podśmiewałam się z tych zajęć przy klientkach. Wrócił mi dobry humor.
- Coś często napominasz o tym młodym nauczycielu medytacji – zwróciła mi uwagę.
- Podobno należy do tej sekty, wiesz, ci co mieszkają w tych starych budynkach pofabrycznych – podśmiewałam się dalej.
- Pewnie ma tam dużo kobiet – podsumowała.
To jedno zdanie wprawiło mnie w szał. Jak on śmie się w takim razie do mnie uśmiechać? Wygarnęłam mu to na następnej lekcji.
- To nieprawda, co mówią ludzie. Przyjdź i zobacz – powiedział.
- Przestań chodzić na te zajęcia – doradziła.
Posłuchałam jej, jak zwykle.
Spotkałam go przypadkiem w warzywniaku. Wyglądał tak pociągająco i uśmiechnął się na mój widok.
- Nie słuchaj jej - powiedział. Ona jest twoim wrogiem.
- Jak to możliwe?
- Nasz kapłan ci wszystko wytłumaczy. To bardzo mądry człowiek, ma doktorat z psychologii. Pomoże ci w tym rozstaniu. Najpierw będziesz ją widywać co tydzień, później co miesiąc. Aż w końcu o niej zapomnisz. Czy jej rady kiedykolwiek do czegoś ci się przydały? Jak by wyglądało twoje życie, gdyby nie ona?
- To jakaś tania psychoanaliza- odpowiedziałam i wróciłam do swojego życia. Nie było ono już takie samo. Przypominały mi się fale gorąca, gdy na mnie patrzał. Tłumaczyłam sobie, że przecież jest lato i każdemu jest gorąco.
Aż po kilku miesiącach zobaczyłam go zimą. Zalała mnie znana mi fala ciepła. Poradził mi znalezienie kolejnego przewodnika duchowego.
- Ode mnie dowiedziałaś się dużo. Czas na przejście do kolejnej klasy.
Postanowiłam spotkać się z kapłanem.
- Ona jest zawsze o jeden krok do przodu. To toksyczna osoba. Nie będziesz szczęśliwa, przyjaźniąc się z nią. Gdy będziesz mieć mało pieniędzy, doradzi ci szalony zakup na kredyt. Gdy będziesz bogata, powie, że nie zasłużyłaś na nic drogiego – tłumaczył mi kapłan.
Wszystko się zgadzało. Jak mogłam tego nie widzieć? Mimo to broniłam jej zawzięcie.
- Nie rozmawiamy o dobrach materialnych i zakupach, to już minęło. Teraz jestem bardziej uduchowiona i to jej zasługa.
- Czy cierpisz, gdy słyszysz jej opinie? Czy ona dba o twoje dobre samopoczucie, czy też zadręcza cię uwagami na każdy błahy temat?
Siedzieliśmy w kawiarni. Bałam się iść do starej fabryki. O mieszkających tam ludziach krążyły różne opowieści.
Gdy zobaczyłam kapłana, miałam wrażenie, jakbym go znała od wielu lat i był moim dobrym przyjacielem. Nie oceniał, nie męczył mnie pytaniami, tak jak ona. Na wszystko miał odpowiedź i co najważniejsze, wszystko z tego co o mnie i o niej mówił, zgadzało się.
Bałam się, że zepsuje te miłą atmosferę i zacznie mówić o jakimś egzotycznym bogu, którego imienia nawet nie byłabym w stanie powtórzyć. On jednak wypytywał o mnie. Tak dawno nikt ze mną nie rozmawiał o mnie. Klientki zawsze chciały być w centrum uwagi. Opisywały swoje śluby, rozstania, potajemne schadzki z kochankami, trudy wychowywania dzieci. Czasami celowo tak mieszałam składniki maseczek, żeby usztywniała mięśnie twarzy i zniechęcała do monologów. Rzadko która pytała, co u mnie, jak mi minął dzień.
A ona? Ona zakładała, że zna mnie doskonale i wie co dla mnie jest najlepsze. Potrafiła tak logicznie wszystko wytłumaczyć, że za każdym razem wierzyłam, że proponowane posunięcie jest jedyną opcją.
Kapłan znał mnie naprawdę. Był jak znawca dusz i domyślił się, co tkwi w mojej. Znał mnie lepiej niż ja sama. Dopiłam zieloną herbatę i podziękowałam za spotkanie. Pewnie go już nie spotkam, ale wytłumaczył mi wiele rzeczy.
Zastanawiałam się, jak z nią porozmawiać o tej sprawie. Jeśli faktycznie jest moim wrogiem, to czy powinnam otwarcie i naiwnie dyskutować z nią? A co jeśli wykorzysta to przeciwko mnie? Tak dużo o mnie wiedziała. Jednak w jej przypadku nie byłam z tego zadowolona. Nie miała do mnie tak ciepłego podejścia, jak kapłan.
Mijały dni. Ona nawijała o potrzebie zarabiania i oszczędzania. Na później.
- Bierz nadgodziny, przyjmij te dodatkowe klientki – radziła.
A ja, jak zwykle, słuchałam jej. Pracowałam po czternaście godzin i fizycznie nie byłam w stanie wydać zarobionych pieniędzy. Gdy kończyłam pracę, sklepy już dawno były zamknięte. Zakupy online? Jaskrawe światło monitora raziło mnie w oczy i męczyło. Powoli zamieniłam się w robota. Wszystkie czynności wykonywałam automatycznie.
Ona mi wtedy po raz pierwszy pomogła.
- Zabrnęłaś w ślepą uliczkę, weź jeden dzień wolnego.
Wzięłam dwa. W pierwszy dzień spałam. W drugi postanowiłam ugotować domowy obiad. Miałam dosyć zamawianych dań na wynos.
Spotkałam nauczyciela i kapłana razem w warzywniaku. Powitali mnie jak dawno niewidzianą przyjaciółkę. Wypytywali o życie codzienne.
- Jesteś zmęczona – zauważył kapłan. – Właśnie wybudowaliśmy w naszych budynkach małe spa. Może wpadniesz na kilka godzin?
Poszłam. Ci ludzie byli tacy fantastyczni! Każdy miał mnóstwo talentów. Uwierzyłam, że ja też je posiadam.
Życie w fabryce było ciekawe. Malowaliśmy obrazy, które później sprzedawaliśmy w Internecie. Pisaliśmy wiersze. Modliliśmy się. Medytowaliśmy.
Tak jak wcześniej mi powiedziano, mogłam ją widywać co tydzień.
Na początku starannie przygotowywałam się na te spotkania. Kapałam się w olejkach i solach, zakładałam barwne szaty. Zabroniono mi jednak tego. Dlatego gdy ją widziałam co tydzień w lustrze, przynoszonym do mojego pokoju, miała coraz bardziej szarą i zmęczoną twarz. Coraz bardziej tłuste strąki włosów.
- To twój wróg! – krzyczał kapłan.
Rzadko odpowiadałam, starając się zapamiętać każdy szczegół jej, czy też może mojej twarzy. Czy to prawda, że nasz wygląd to tylko ułuda? Że nasze pragnienia i emocje to tylko wrogie podszepty, a ich brak to ta nirwana, do której należy dążyć?
Za tydzień widzę ją po raz kolejny. A później widzenia będą co miesiąc. Ale to mój wróg, kapłan nie może się mylić. To jej porady były przyczyną wszystkich tarapatów. Tutaj nic mi nie grozi. Nikt nie podpowie mi głupich pomysłów. Będzie mi lepiej bez niej, na pewno.
https://pisarzdowynajecia.com

Mój wróg, opowiadanie obyczajowe

2
Ciekawe. Mocne zakończenie. Spore zaskoczenie, gdy okazuje się wreszcie, kim jest tajemnicza ona. Co prawda trochę chyba przeszarżowanie, taki np. kawałek
- Przecież to był twój pomysł, żebym rzuciła studia! – przerwałam jej monolog. Bardzo tego nie lubiła.
- Czy ja ci przerywam, gdy coś mówisz?
- Nie, bo nigdy nie dajesz mi dojść do słowa.
- Tak jakbyś miała coś mądrego do powiedzenia

nijak nie wygląda na monolog wewnętrzny tylko na kłótnie dwu osób.
Podobnie tutaj:
- Ona jest zawsze o jeden krok do przodu. To toksyczna osoba. Nie będziesz szczęśliwa, przyjaźniąc się z nią. Gdy będziesz mieć mało pieniędzy, doradzi ci szalony zakup na kredyt. Gdy będziesz bogata, powie, że nie zasłużyłaś na nic drogiego
Trudno uwierzyć że już przy pierwszym spotkaniu bohaterka przyjmowała mówienie o sobie samej w trzeciej osobie, ba! w dwu oddzielnych osobach, jako coś oczywistego.


Parę uwag


Całość ma 1537 wyrazów, „się” występuje 33 razy. Raz na 47 słów. To już zaczyna o siękozę zakrawać albo i całkiem zakrawa.


- Podobno należy do tej sekty, wiesz, ci co mieszkają w tych starych budynkach pofabrycznych

Tej, ci, tych... a dałoby się bez zaimkozy?
Podobnie tutaj: ta nirwana. Wystarczy sama nirwana.


Czasami celowo tak mieszałam składniki maseczek, żeby usztywniała mięśnie twarzy i zniechęcała do monologów.

Maseczka (liczba pojedyncza) – usztywniała, zniechęcała.
Maseczek (liczba mnoga) – usztywniały, zniechęcały.


Gdy zobaczyłam kapłana, miałam wrażenie, jakbym go znała od wielu lat i był moim dobrym przyjacielem. Nie oceniał, nie męczył mnie pytaniami, tak jak ona. Na wszystko miał odpowiedź i co najważniejsze, wszystko z tego co o mnie i o niej mówił, zgadzało się.
Bałam się, że zepsuje te miłą atmosferę i zacznie mówić o jakimś egzotycznym bogu, którego imienia nawet nie byłabym w stanie powtórzyć. On jednak wypytywał o mnie.


Chaotyczne. Wypytywał czy nie pytał? Tak jakby znał od dawna i wszystko wiedział czy jednak wypytywał? Wiem, że to jest pisane jako wspomnienia osoby już zmanipulowanej, ale mimo wszystko jest w tym niekonsekwencja.
Strach herbu Cztery Patyki, książę na Miedzy, Ugorze etc. do usług

Mój wróg, opowiadanie obyczajowe

3
no ja nie wiem, katamorion. fabularnie poprowadzone jest dobrze, ale językowo jest topornie. zero emocji. ok, być może narracja miała być przeszyta, usypiającą czujność, beznamiętnością, ale nie wyszło. dużo drewna, dużo zbędnych fraz, niekiedy bablolarium, jak przy 'prawie pustych ścianach i pokojach' - istnieje związek frazeologiczny: gołe ściany - on Ci zapewne chodził po głowie

nie będę jednak wyłuskiwał błędów i wypaczeń, bo byłoby sporo. wiele jest do poprawy, ale na pewno nie postulowana przez Stracha siękoza:
Strach na wróble pisze: Całość ma 1537 wyrazów, „się” występuje 33 razy. Raz na 47 słów. To już zaczyna o siękozę zakrawać albo i całkiem zakrawa.
no nie. taka już jest budowa języka polskiego i tego nie przeskoczymy. jest tysiąc innych rzeczy ważniejszych tysiąc razy niż owa mityczna siękoza. literaturę się pisze, a nie składa z prefabrykatów czy wyjaławia z naturalnych składników.

1537 wyrazów u katamorion i 'się' występuje 33 razy?
poniżej 1537 wyrazów u Twardocha Szczepana, początek powieści Król, wyraz 'się' występuje 40 razy:

Mojego ojca zabił wysoki, przystojny Żyd o szerokich ramionach i potężnych plecach machabejskiego boksera.
Teraz stoi w ringu, to ostatnia walka wieczoru i ostatnie koło tej walki, a ja patrzę na niego z pierwszego rzędu. Nazywam się Mojżesz Bernsztajn, mam siedemnaście lat i nie istnieję.
Nazywam się Mojżesz Bernsztajn, mam siedemnaście lat i nie jestem człowiekiem, jestem nikim, nie ma mnie, nie istnieję, jestem chudym, ubogim synem nikogo i patrzę na tego, który zabił mojego ojca, patrzę, jak stoi w ringu, piękny i silny.
Nazywam się Mojżesz Inbar, mam sześćdziesiąt siedem lat. Zmieniłem nazwisko. Siedzę przy maszynie do pisania i piszę. Nie jestem człowiekiem. Nie mam nazwiska.
Bokser w ringu nazywa się Jakub Szapiro. Bokser ma dwóch pięknych synów, Dawida i Daniela, ale wtedy tego jakby nie wiem, wiem teraz, że miał. Ma też czarne, lśniące od ciężkiej brylantyny włosy.
Bokser zabił mojego ojca. A teraz walczy.
Walczy w ostatnim kole tej walki. Teraz po polsku mówi się „runda”. Więc ostatnia runda.
Mecz o drużynowe mistrzostwo stolicy między Legią a Makabi zaczął się od wagi muszej, a wcześniej od dwóch sensacji. Baśkiewicz i Doroba walczyli w wyższych kategoriach, to była sensacja pierwsza. Drugą był spór między sędziami. Chyba jeszcze nie znałem się wtedy na tym, więc niewiele mnie to obchodziło, ale słyszałem, co mówią ludzie siedzący obok. Byli podnieceni. Walką i sensacjami.
Siedziałem w pierwszym rzędzie, w sali Kina Miejskiego na rogu Długiej i Hipotecznej. Salę chętnie dzierżawiono, również na potrzeby walk. Wydaje mi się dziś, że to właśnie wtedy po raz pierwszy w życiu oglądałem mecz bokserski.
Dwie obce sobie Warszawy zgromadziły się dookoła ringu, ja między nimi, tuż przy podwyższeniu, ale jakbym siedział wszędzie, na każdym zajmowanym przez Żyda krześle, i patrzyłem na ring z bliska i z daleka jednocześnie. Nikt mnie nie widział.
Dookoła ringu zgromadziły się dwie Warszawy mówiące dwoma językami, żyjące w osobnych światach, czytające inne gazety i darzące się nawzajem w najlepszym razie obojętnością, w najgorszym – nienawiścią, a zwykle po prostu pełną dystansu niechęcią, jakby mieszkały nie ulica w ulicę, tylko rozdzielone oceanem, ja zaś byłem chudym młodzieńcem o bladej skórze, urodziłem się gdzieś tam, nie pamiętam gdzie, chyba siedemnaście lat wcześniej, powiedzmy więc, że w roku 1920, i nadano mi imię Mojżesz, nazwisko Bernsztajn zaś zwyczajnie odziedziczyłem po ojcu Naumie, nosiła je również moja matka Miriam, wszyscy wyznania mojżeszowego, i urodziłem się jako obywatel niedawno odrodzonej Rzeczpospolitej Polskiej, i jako tejże Rzeczpospolitej obywatel nieco pośledniejszej niż polska kategorii siedziałem na widowni sali Kina Miejskiego, które kiedyś było Teatrem Nowości, potem budynek na rogu Długiej i Hipotecznej zajął teatr Bogusławskiego, a w końcu zajęły kino i boks.
Najpierw walczyli szczupli bokserzy wagi muszej i żydowska Warszawa krzyczała z radości, kiedy po walce sędzia podniósł rękę Rundsteina. Kamiński, kościsty pięściarz Legii, poddał się po pierwszej rundzie, cały zalany krwią.
Dalej – kogucia. W pierwszym kole nasz bokser, jak domyśliłem się po krzykach żydowskiej publiczności, wygrywał. Nazywał się Jakubowicz. Polski sędzia ringowy wyraźnie faworyzował zawodnika Legii, redukując punktową przewagę Jakubowicza kolejnymi, nieuzasadnionymi upomnieniami. Koła były trzy, po trzecim sędzia punktowy niesprawiedliwie przyznał zwycięstwo Baśkiewiczowi z Legii i się zaczęło. Jakiś gruby Żyd w okularach cisnął w sędziego papierową torebką pełną wiśni, krzycząc, że tu wszyscy potrafią liczyć. Rzucił się na niego polski apasz, grubas sprawnie oddawał ciosy, rozdzielono ich zaraz, ale mecz na kilka minut przerwano.
Gdy salę udało się uspokoić, do ringu wkroczyli zawodnicy wagi piórkowej i bardzo powolnego Szpigelmana z łatwością na punkty zwyciężył Teddy, czyli Tadeusz Pietrzykowski, mistrz miasta Warszawy, ten sam, który później, w innym świecie walczył jako więzień w obozach w Auschwitz i Neuengamme.
W lekkiej Rozenblum skutecznie obił twardego i wytrzymałego Bareję.
W półśredniej Niedobier zdecydowanie dominował nad Przewódzkim, mimo to sędzia ogłosił remis. Żydowska publiczność buczała, chrześcijańska biła brawo.
Potem średnia. Doroba z Legii powalił naszego Szlaza w pierwszych sekundach pierwszego koła i nie da się ukryć, Szlaz po prostu wlazł mu na prawy prosty, który Doroba miał wybuchowy. I jak wlazł, tak poległ. Żydowska publiczność ponuro milczała, polska zgotowała zwycięzcy aplauz.
W półciężkiej fortuna się odwróciła: Neuding posłał na deski Włostowskiego, który, liczony, wstał co prawda przy dziewiątce, ale sędziowie ogłosili techniczny knock-out.
Potem na ring wyszli bokserzy wagi ciężkiej.
– W prawym narożniku zawodnik Legii Warszawa Andrzej Ziembiński! – wykrzyczał konferansjer. Oklaski.
Był z nich wszystkich zdecydowanie najprzystojniejszy i w ogóle nie wyglądał jak bokser, raczej jak lekkoatleta. Bardzo wysoki, miał długie, chociaż umięśnione kończyny i również długi tors pływaka, bardzo jasne, prawie białe włosy podgolone po bokach i dłuższe na górze, zaczesane z przedziałkiem, oraz bladoniebieskie oczy i kanciastą szczękę art déco.
Przez chwilę wydał mi się podobny do gwiazdora filmowego, ale zaraz zrozumiałem, że to coś innego, że wygląda jak ze zdjęć i rysunków niemieckich sportowców, aryjskich półbożków, jakie czasem przedrukowywała ilustrowana prasa. Jednocześnie było w jego twarzy coś delikatnego, prawie dziewczęcego, zadbanego, coś, czego nie potrafiłem nazwać, a o czym dziś wiem, że jest po prostu cechą ludzi z klas wyższych, rozpieszczanych przez życie.
– W lewym, proszę państwa... – konferansjer zrobił pauzę.
Po żydowskich trybunach poniósł się szum.
– W lewym narożniku w barwach Makabi Warszawa... – jeszcze jedna pauza.
Szumiało. Konferansjer z satysfakcją rozglądał się po trybunach. Na mecz przyszło ponad dwa i pół tysiąca widzów.
– Jakub Szapiro!!! – ryknął w końcu.
Żydowskich kibiców roznosił entuzjazm, klaskali, krzyczeli, skandowali jego nazwisko, kibice polscy bili oszczędne brawa, bokserzy stanęli naprzeciwko siebie. Zabrzmiał gong i sala ucichła.
Był piękny, pięknem innym niż Ziembiński, urodą jakby posępną, był też trochę niższy, ale mierzył na pewno powyżej metra osiemdziesiąt, i nie tak smukły, wyraźnie cięższy.
Rysy miał twarde i grube, na nosie ślad dawnego złamania, mimo to był piękny nawet w tych śmiesznych, lśniących spodenkach, w gimnastycznym podkoszulku na ramiączkach z napisem „Makabi” na piersi i w przypominających skarpetki sportowych pantoflach, którymi macał jasno oświetlony ring, jakby dotykał kruchego lodu, lekko, lewa-prawa, lewa-prawa, tak lekko, jakby nie był zwalistym bokserem wagi ciężkiej, dziewięćdziesiąt dwa kilogramy zbitych mięśni, twardych kości i akurat takiej ilości twardego sadła nad szerokim pasem bokserskich spodenek, by wypełnić kamizelkę, gdy zamieni sportowy strój na garnitur.
Ziembiński ważył osiemdziesiąt dziewięć kilogramów, ale wyglądał na mniej, pod skórą grama tłuszczu, tylko mięśnie wyrzeźbione ciężką pracą, niczym na greckim posągu.
Czułem bardzo wyraźnie spokój i pewność siebie żydowskiego boksera. Czułem też przyjemność, dreszcz przyjemności, gdy tłum krzyczał jego nazwisko. I czułem, jak ten dreszcz, niby seksualna rozkosz, rozchodził się w jego ciele, kiedy skandowali:
– Sza-pi-ro, Sza-pi-ro, Sza-pi-ro!
Widziałem, z jakim spokojem się nosi, jak jest pewien swojego ciała, jak nim włada, jak mu się to ciało wyćwiczone, skatowane na treningach poddaje, jakby naciągnięte wewnętrznymi sprężynami, z jaką swobodą pracuje głową i ramionami, jakby prześlizgiwał się pod belkami niskiego stropu.
I jak uderza.
Siła idzie z nóg. Stopy, wewnętrzne krawędzie, kolana do środka, wszystko bardzo sprężyście, prawa pięść w rękawicy broni zawiasów żuchwy z prawej strony, lewych – lewy bark, łokcie blisko przy ciele. A kiedy uderza, całe ciało musi się spiąć w jednym wyrzucie energii.
Lewe biodro i bark skręcają się, szarpnięte mięśniami brzucha i grzbietu. Skurcz tych mięśni ściska przeponę, żebra, dlatego uderzeniu towarzyszy syknięcie, kiedy ucieka wyciśnięte z płuc powietrze.
Skręca się też lewa stopa, jakby peta gasił, i nagle wyrzuca lewą rękę, jakby kamieniem rzucał, pięść się w locie skręca i uderza krótkim strzałem, jak batem, i zaraz wraca, jakby cały był sprężyną.
Czasem jednak pięści nie owija bandaż ani nie otula rękawica. Czasem pięść nie uderza w worek. Czasem kość uderza o kość, sypią się zęby.
Czasem tak właśnie jest. Czasem tak musi być.
Ale teraz tanecznym krokiem podchodzi do Ziembińskiego, płynie po ringu, zmienia nogi, trochę jak Charlie Chaplin w kinowej komedii, podchodzi, lewą delikatnie dźgając powietrze, jakby szukał dziury w otaczającym przeciwnika kokonie.
Ziembiński odpowiada, walczy dobrze, to świetny bokser, teraz to wiem, bo wtedy chyba nie wiedziałem, wydaje mi się, że nie znałem się na boksie, że patrzyłem i nie wiedziałem, co widzę, ale teraz przypominam sobie moje ówczesne na nich spojrzenie i wydaje mi się ono spojrzeniem rozumnym, spojrzeniem analitycznym, spojrzeniem dostrzegającym w nich wszystko, co dostrzec potrafi tylko spojrzenie wprawne, zaznajomione z tym, na co patrzy. Może to moje spojrzenie dzisiejsze, nie ówczesne.
Walczyli w tempie szybszym niż to, w jakim zwykle walczą ciężcy bokserzy. Przed którymś z szybkich jak Luxtorpeda (tak następnego dnia napisali w gazecie) lewych Ziembińskiego Szapiro schodzi obrotem, lecz nie na wiodącej lewej nodze, tylko na prawej i na moment przyjmuje postawę mańkuta, z prawą z przodu, po czym zaskoczonemu Ziembińskiemu wrzuca w twarz dwa szybkie prawe, rozbijając lewy łuk brwiowy. Bokser Legii nawet nie wie, co go trafiło, ale Szapiro mu odpuszcza, odskakuje, rozluźnia się metr dalej, chociaż mógłby go teraz zepchnąć na liny, zasypać gradem sierpów na głowę i żebra.
– Kończ go teraz, kończ...! – krzyczy sekundant.
Szapiro mógłby teraz skończyć. Ale odpuszcza. Jest pewny siebie, zbyt pewny siebie. Ignoruje krzyki sekundanta. Chce się jeszcze bić.
Ma trzydzieści siedem lat. Nie jest już młody. Urodził się jako poddany cara Mikołaja II, pod adresem Nowolipki 23, numer mieszkania 31, niecałe dwa kilometry od miejsca, w którym właśnie walczy. W akcie urodzenia figuruje rosyjskie imię Иаков, żona (chociaż nie mają ślubu, to jednak żona) mówi do niego po polsku „Jakub”, albo czasem, tak jak matka, zwraca się doń imieniem Jankiew, po żydowsku, nazwisko pozostawało niezmienne,


ale jak kto woli. :twisted:

Mój wróg, opowiadanie obyczajowe

5
Siękoza jak siękoza, istotnie, w kilku miejscach można tego uniknąć przy pierwszym lub drugim czytaniu, ale zaimkoza... makabra.

Katamorion, błagam, nie każdy rzeczownik musi być "ten", nie każde miejsce musi być "to". Weź to na warsztat, jak pracę domową - zredukuj zaimki, bo przy czterdziestym z kolei zgrzytałem zębami.

A jak skończysz, podeślij mi. Usunę resztę, którą można usunąć.

Fabularnie całkiem spoko, nawet trzymało w napięciu i kazało czytać dalej, jednakże...

...końcówka mnie nie przekonuje. Co tak właściwie dolega bohaterce? Rozdwojenie jaźni? "Fight club"? Efekt Golluma? Zdumiewa mnie też zadziwiający brak polemiki i własnego zdania nawet w obliczu jawnej hipokryzji Tamtej Drugiej.
Pewnie da się to jakoś logicznie rozumem ogarnąć, ale jak dla mnie pomieszane mocno i już tłumaczę dlaczego. Najpierw przez 90% tekstu jest "ona", a później jest "ja". To do mnie nie trafia.
Gdyby jednak mistrz wytłumaczył bohaterce, gdyby padło to jedno zdanie, że "ona" to "ja", byłbym usatysfakcjonowany.
„Racja jest jak dupa - każdy ma swoją” - Józef Piłsudski
„Jest ktoś dwa razy głupszy od Ciebie, kto zarabia dwa razy więcej hajsu niż Ty, bo jest zbyt głupi, żeby w siebie wątpić”.

https://internetoweportfolio.pl
https://kasia-gotuje.pl
https://wybierz-ubezpieczenie.pl
https://dbest-content.com

Mój wróg, opowiadanie obyczajowe

6
Mniej więcej w połowie opowiadania zaczęłam się domyślać, że "ona" to alter ego bohaterki. Po prostu dlatego, że bohaterka nie traktuje "onej" jak odrębnej osoby. Nie mówi np. "łatwo ci doradzać, kiedy sama nie masz męża" ani nie myśli "wymądrza się, pewnie, za godzinę porad w gabinecie bierze tyle, ile ja zarabiam przez cały dzień". "Ona" przez cały czas jest tylko głosem bez indywidualnych własciwości. Trzaśnięcie drzwiami przy wychodzeniu jest w tym kontekście mylące, bo nadaje "onej" pozór życia, ale jednak zakończeniem nie byłam zaskoczona. Potwierdziło moje podejrzenia :) Zresztą, jest całkiem zgrabne: ja się zaniedbuję, ale to "ona" wygląda coraz gorzej.
Zdaje się, że istnieje ktoś taki, jak Wewnętrzny Krytyk. Przyjęłam więc, że bohaterka ma tę część osobowości bardzo rozbudowaną i usiłuje sobie z tym jakoś radzić. Z dominacją WK, a nie tylko ze skutkami odejścia męża i marną sytuacją finansową.
katamorion pisze: Spotkałam nauczyciela i kapłana razem w warzywniaku. Powitali mnie jak dawno niewidzianą przyjaciółkę. Wypytywali o życie codzienne.
- Jesteś zmęczona – zauważył kapłan. – Właśnie wybudowaliśmy w naszych budynkach małe spa. Może wpadniesz na kilka godzin?
Poszłam. Ci ludzie byli tacy fantastyczni! Każdy miał mnóstwo talentów. Uwierzyłam, że ja też je posiadam.
Życie w fabryce było ciekawe. Malowaliśmy obrazy, które później sprzedawaliśmy w Internecie. Pisaliśmy wiersze. Modliliśmy się. Medytowaliśmy.
Tak jak wcześniej mi powiedziano, mogłam ją widywać co tydzień.
Na początku starannie przygotowywałam się na te spotkania. Kapałam się w olejkach i solach, zakładałam barwne szaty. Zabroniono mi jednak tego. Dlatego gdy ją widziałam co tydzień w lustrze, przynoszonym do mojego pokoju, miała coraz bardziej szarą i zmęczoną twarz. Coraz bardziej tłuste strąki włosów.
- To twój wróg! – krzyczał kapłan.
No i tu właśnie coś mi zgrzyta. Rozumiem, że skoro nauczyciel i kapłan, to jakaś sekta, bo nie "ośrodek terapii holistycznej" albo inne tego typu przedsięwzięcie - tam obowiązywałaby inna nomenklatura. Niezależnie jednak od tego, gdzie trafiła bohaterka, nie potrafię uwierzyć, że "ona" naprawdę zaczęła pojawiać się co tydzień, w czasie i okolicznościach narzuconych przez personel. Może raz czy dwa, na samym początku, nie więcej. Efekt zaskoczenia. Potem jednak widziałabym raczej silny opór ze strony "onej", jakąś dywersję, coś w rodzaju "o nie, moja droga, tak łatwo to ty się mnie nie pozbędziesz, w końcu jestem z tobą od dziecka". I wreszcie, jeśli pytania, to nie dotyczące wyglądu (już poza cytowanym fragmentem), lecz możliwości ułożenia sobie życia bez "onej".
Bo kto zajmie jej miejsce? Kapłan?
Ja to wszystko biorę z głowy. Czyli z niczego.

Mój wróg, opowiadanie obyczajowe

7
Wciągające, szczególnie na początku. Jednak tylko do momentu poznania nauczyciela medytacji. Wówczas historia zaczęła toczyć się jakby była opowiadana jednym tchem, niedbale, skrótowo.
Ja do końca nie domyśliłam się, że ona to ona, więc końcówka była dla mnie twistem.

Mój wróg, opowiadanie obyczajowe

8
Podobało mi się. Wciągające i lekkie. Co prawda przewidywalne na wskroś, ale mogłabym czytać książkę utrzymaną w takim stylu.

katamorion pisze: Odszedł mąż, odszedł zakupoholizm. Ona nie odeszła. Doradziła mi, abym pozbyła się tych okropnych białych ciuchów. Tak też zrobiłam. Chciałam kupić nowe, w żywych kolorach. Ale nie miałam ochoty paradować w czerwieni, czy żółci. Kupiłam pięć szarych koszulek, pięć czarnych swetrów i pięć granatowych par dżinsów.
No jak dla mnie to jednak problem zakupoholizmu pozostał.
katamorion pisze: Rzadko odpowiadałam, starając się zapamiętać każdy szczegół jej, czy też może mojej twarzy. Czy to prawda, że nasz wygląd to tylko ułuda? Że nasze pragnienia i emocje to tylko wrogie podszepty, a ich brak to ta nirwana, do której należy dążyć?
Mój ulubiony fragment!
..
ODPOWIEDZ

Wróć do „Opowiadania i fragmenty powieści”