– Witaj, uczony druhu. Jak znajdujesz to miejsce?
Jakże tęskniłem za Teodorykiem i jego niedorzecznie wyszukanym stylem wysławiania się!
– Miejsce to znajduję rozkosznym. Och, dajże spokój z udawaniem nieczułego. Tak samo jak ja chcesz się przytulić.
Rzuciłem mu się w objęcia i – nie poczytajcie mi tego za złe – rozczochrałem najwybitniejszą głowę współczesności.
Nie kłamałem przez grzeczność, miejsce spotkania naprawdę miało swój urok. Wygodne i pełne poduszek sofy pozwalały umościć się nawet klientowi wrażliwemu jak księżniczka na ziarnku grochu. Przygaszone światła może i były ogranym chwytem, ale rozleniwiały i zachęcały by posiedzieć dłużej. Wysokie rachunki odstraszały hałaśliwą młodzież, zaś nienaganne maniery obsługi kazały patrzeć na nią z szacunkiem, na jaki z całą pewnością zasługiwała. A te cudowne, ręcznej roboty malowidła na ścianach... Postanowiłem wracać tu po wielokroć, za każdym razem siedząc przed innym dziełem. Godzinami.
– Dajże spokój, Patryku. Naprawdę, taka niepowściągliwość nie uchodzi.
Sądzicie, że przejąłem się zbesztaniem? Zbyt dobrze go znałem. Pod kamienną maską ledwie był w stanie ukryć wzruszenie z powodu spotkania. Czytałem jego z pozoru nieruchomą twarz tak, jak wędrowiec czyta dobrze znaną mapę. Do niepokoju skłaniało coś zupełnie innego, musiałem o to zapytać:
– Przyjacielu, obiecuję dać ci jeszcze wiele powodów do utyskiwań nad moją lekkomyślnością i młodzieńczą brawurą, ale teraz mów, co cię martwi i jak mogę pomóc.
Teoś powoli dobierał słowa. Przyszedł tu po to, by podzielić się ze mną swoją tajemnicą, a teraz z trudem przychodziło mu wysłowienie się. Uwierzycie? Geniusz, w dyskusji wydawał się jednym z dawnych półbogów, którzy z jednakowym znudzeniem kładli czy pojedynczych przeciwników, czy całe ich tłumy. Martwiłem się coraz bardziej.
– Nic się przed tobą nie ukryje, mój przenikliwy towarzyszu. Cóż zresztą znaczy rozwaga? Zawiodła mnie w odmęty których się brzydzę. Wstyd, wstyd mi myśleć o swoim postępku, a jeszcze trudniej opowiadać.
Wciąż miałem nadzieję, że zwierzy mi się z jakiejś gafy towarzyskiej, nieszczęścia na miarę siorbnięcia herbatą. Za wiele mu zawdzięczałem i za bardzo go kochałem, by jego cierpienie nie stało się moim. Choć nerwy miałem napięte – jak coś bardzo napiętego i nie żadne cholerne postronki! – dałem mojemu mentorowi tyle czasu, ile potrzebował.
– Zapoznałeś się z koncepcją Ujednoliconej I Całkowicie Dopełnionej Teorii Wszystkiego? Do niedawna była to mrzonka. Bajania pismaczyn. Ja zaś – JA – udowodniłem ją. Powołałem do życia Ujednolicone I Dopełnione PRAWO Wszystkiego.
Zbladłem. Coś z brzękiem spadło, może naczynie na zapleczu, może moja filiżanka. Coś kapało – rozlana kawa, czy krew ze zranionej dłoni? Teraz mnie ściśnięta szczęka ledwie pozwalała mówić:
– Zabiłeś naukę i wszelką ludzką ciekawość? Kiedy to zacznie działać?
– Pozostał nam tydzień. Ostatnie siedem dni w których cokolwiek ma sens.