Życie projektanta nagrobków nie należy do najłatwiejszych. Ludzie są bardziej wybredni niż przy zamawianiu projektów domów. Naciągając zasadę, że gdy klient płaci, to ma prawo wymagać, chcą budować mauzolea za jedno, najniższe, krajowe wynagrodzenie. Gdyby mogli, zapytaliby o możliwość zbudowania piramidy, dwa razy większej niż którakolwiek z azteckich czy egipskich. Jedynie potencjalne podejrzenia sąsiadów o zabobon i sprzeniewierzenie się wierze powstrzymywały ich przed takim zleceniem. Poza tym nagrobek musiał być podobny do tego, który ma Mielecki z szóstej alejki licząc od drugiej cmentarnej latarni. „Panie, a pan wie, jak tam teraz trudno trafić? Kiedyś przy tej alejce rosło drzewo, a teraz ksiądz je wszystkie powycinał...”.
Zazwyczaj ludzie zamawiali nagrobki kilka miesięcy po pogrzebie, czyhając na martwy sezon (o ironio losu) i niższe ceny. Byli już zazwyczaj pogodzeni ze stratą najbliższej osoby. Pierwszy okres żałobny mieli za sobą. Nie znaczyło to, że zapominali o zmarłym. Jednak pierwsze emocje już opadały. Pozostawały kwestie prawne, spory o potencjalny spadek, no i „wystawienie pomnika”, jak nazywali to klienci.
„Tak żeby kwiatków nie trzeba było dużo sadzić. Tak żeby łatwo można było umyć płytę.” - Wykazywali się praktycznością. Po chwili jednak dodawali: „A ile by kosztował taki aniołek jak na tym zdjęciu?” - Bezceremonialnie wskazując palcem za plecy Janusza, gdzie właściciel powiesił fotografie kilku najbardziej rozchwytywanych rzeźb nagrobkowych. Aczkolwiek według Janusza do miana rzeźb miały się one tak, jak krasnal ogrodowy do „Dawida” Leonarda da Vinci.
Janusz z wykształcenia był architektem. Jednak miał wyrobiony nawyk prokrastynacji, przez co swoja pracę magisterską pisał, owszem, dwa lata, ale były to dwa lata po terminie planowanego ukończenia studiów. Projekt był bardzo ambitny, zakładał stworzenie budynku funkcjonalnego, estetycznego a przede wszystkim odpornego na wstrząsy tektoniczne.
„A jakby się panu ziemia rozeszła pod tym budynkiem, to też by to wytrzymał?” - Zapytał recenzent na obronie pracy magisterskiej, wystawiając ocenę dostateczną. Reszta wykładowców przychyliła się do jego opinii i w indeksie Janusza na ostatniej stronie wykwitła trója.
Oczywiście, z takim wynikiem – bo i owszem, pytano o to bezczelnie na rozmowach kwalifikacyjnych– Janusz nie miał szans na pracę w lepszej pracowni. Jak się okazało, nie chciano go nigdzie. Bo za długo studiował. Bo ocena za projekt zwieńczający studia za niska. Bo jest rudy. Tego ostatniego nikt nie akcentował, ale Januszowi wydawało się czasem, że to główna przyczyna jego życiowych porażek. Aby dostać pracę projektanta nagrobków przefarbował włosy na jasny brąz. Rekrutująca go pani przyglądała się im podejrzliwie, ale ręce jego siostry czyniły cuda przy mieszaniu farb i nakładaniu kilku odcieni, tak, aby włosy wyglądały jak po intensywnej kąpieli słonecznej gdzieś na Teneryfie. Chcąc zwiększyć szansę na podejrzenia, że był właśnie na wczasach w ciepłych krajach, Janusz udał się kilka razy na solarium i już po tych wizytach mógł się już poszczycić „poopaleniowym” (odpowiednim) poparzeniem skóry. Wreszcie wyglądał jak człowiek sukcesu. Prawie opalony, prawie brunet i z teczką wymyślnych projektów nagrobków, został przyjęty na okres próbny.
Sam Janusz nie obiecywał sobie zagrzać tam długo miejsca. Wbrew ocenom i rokowaniom innych, uważał się za osobę zdolną wymyśleć nietuzinkowe budynki. Problem w tym, że był leniwy. Wszystko odkładał na później. A przecież rysowanie i architektura były jego pasją. O zawodzie tym marzył już od przedszkola. Wtedy wprawiał się w klockach lego, teraz miał możliwość korzystania z zaawansowanych programów komputerowych. A mimo to nic nie tworzył. To znaczy tworzył czasami, zrywami i nigdy nie kończył. Jego szef był mniej leniwy. Ciągle podrzucał mu nowe pomysły do opracowania. Janusz nazywał go „cmentarnym entuzjastą”. Szefuncio lubił podróże i nie omieszkał podczas każdej z nich zaliczyć wszystkie cmentarze i sfotografować co bardziej interesujące groby. Janusz kiedyś żartem zasugerował wydanie albumu, ale wtedy szef przytaszczył mu kilka tomów podobnych dzieł do przejrzenia, krzywiąc się na tak podstawowe braki w edukacji, jak nieznajomość bibliografii z wykonywanego zawodu. Po swoich wojażach właściciel pracowni zaszywał się w swoim gabinecie i drukował przez kilka godzin fotografie. Potrafił sfotografować nagrobek kilkudziesięcioma ujęciami. Janusz ze swojej kanciapy wsłuchiwał się w alarmujące wycie przegrzanej drukarki i podziwiał szefa za jego zapał. Czy też lekką fiksację. Po wydrukowaniu zdjęcia były sortowane, przeglądane i następowała selekcja. A na wiosnę, niczym sławny projektant mody, pracownia wydawała biuletyn z nowym „sezonem” nagrobków. Dlatego firma, w której pracował Janusz, zarabiała krocie i zatrudniała kilku projektantów. Byli potrzebni, gdyż ludzie zawsze chcieli „coś podobnego”, „coś w tym stylu”, ale rzadko „coś identycznego”. Dlatego projektanci byli potrzebni, aby dostosować wszystko do wymagań klientów.
Janusz dostawał wysoką pensję plus prowizję od każdego wykończonego projektu. Może gdyby zarabiał mniej, pchnęłoby go to szybciej w kierunku zmian. A tak, powiedzmy to sobie szczerze, wrodzone lenistwo zapanowało w jego życiu. W pracy wyrabiał swoje normy, ale miał też czas na kilka kaw dziennie, kilka odwiedzin na pogaduszki u sympatycznej sekretarki (pani Beaty) oraz podglądanie innych projektantów przy pracy, pod pretekstem pożyczenia czegoś z asortymentu projektanta. Wyglądało to podobnie do wizyty sąsiadki z prośbą o pożyczenie cukru.
Tak minęło dziesięć lat.
Ludzie czasami umierali hurtem, jakby się umówili na jakieś „after party” w zaświatach, czasami zaś wyglądało to tak, jakby wszyscy postanowili pobić rekord długowieczności. Był więc czas, gdy Janusz mógł tworzyć swoje własne budynki w czasie pracy, nasłuchując uważnie, czy ktoś nie nadchodzi.
Obiecywał sobie od każdego początku nowego roku, że w końcu skończy ten super projekt hotelu na zboczu górskim. Albo chociaż zrobi model tej willi z ośmiometrowym salonem i całą przeszkloną ścianą z widokiem na potencjalnie istniejące tam morze. Olśni potencjalnego pracodawcę. Albo weźmie udział w jakimś konkursie. Albo. Albo. Kończyło się na „niestety”.
Niestety nic nie robił. Czasami zrywami przy czymś podłubał. I zostawiał. Zaczynał coś innego. Później brał się za kolejną rzecz. A lata płynęły. Włosy zaczęły mu się przerzedzać (podejrzewał o to farby siostry), przy ustach zrobiły mu się bruzdy zgorzknienia, a oczy wyblakły (co w jego rodzinie oznaczało powolny proces starzenia się).
Wielu znajomych słuchało na imprezach jego wynurzeń o swoim talencie i z furią przerywało: „Stary, skończ z tym wreszcie! Gadasz już tak od dwudziestu lat! O tej willi to słyszę od twoich siedemnastych urodzin! Przestań żyć mrzonkami i ogarnij się.” „Dobrze tutaj zarabiasz, po co ci zmiana? Zarobisz więcej? Wątpię!” „Taki z ciebie architekt, jak ze mnie śpiewak operowy”. „Jedź chłopie na wakacje i korzystaj z życia i swoich pieniędzy!” „Babę se znajdź!”.
Janusz postanowił skorzystać z jednej z porad. Weźmie urlop. Naładuje baterie w Szkocji, a później skończy ten projekt domku górskiego. W Szkocji na pewno czeka go inspiracja. No i dużo Szkotów jest rudych. Od razu czuł do nich z tego powodu sympatię, mimo że jeszcze żadnego w swoim życiu nie spotkał. Mógł wprawdzie skorzystać z ostatniej porady. Sekretarka zrobiła się ostatnio bardzo przymilna. Ale chyba jednak nie była w jego typie. Nachodziła go coraz częściej w jego kanciapie i nie mógł się jej pozbyć. Może jak wyjedzie na urlop, to babsko o nim zapomni.
Postanowił wykupić bilet do Londynu, a następnie dołączyć do wycieczki zorganizowanej przez angielskie biuro podróży. W końcu musi ćwiczyć język. Jego kariera powinna mieć międzynarodowy charakter.
Nie przewidział, że w Anglii z takich wycieczek korzystają głównie emeryci i to w zaawansowanym wieku. Jego brązowe włosy wyróżniały się wśród białych i siwych skalpów towarzyszy i towarzyszek podróży. Byli to jednak ludzie uprzejmi, którzy cieszyli się swoją jesienią życia. Siedząc wśród nich w autokarze, Janusz przypominał sobie ciągle słowa szefa przed wyjazdem: „Pół województwa zaczęło umierać, a ty chcesz urlop?” Nie. Nie powinien na nich patrzeć jak na potencjalnych klientów. Z pewnością niektórzy są w stanie go przeżyć, biorąc pod uwagę jego niezdrowy tryb życia.
Pierwszy dzień wycieczki upłynął na dojeździe do hotelu tranzytowego. Janusz z pewną obawą wziął udział w pierwszym wspólnym posiłku. Posadzono go przy stoliku z innymi nielicznymi singlami. Nawiązała się wkrótce rozmowa. Nikt nie chciał uwierzyć, że Janusz przyjechał do Wielkiej Brytanii tylko na wakacje. Anglicy patrzyli na niego podejrzliwie. W takiej sytuacji ujawnienie wykonywanego zawodu nie wzbudziłoby większej sympatii niż jego dotychczasowe stwierdzenia. Dlatego Janusz z zapałem zaczął jeść swoją sałatkę, zastanawiając się przy tym, czy użył odpowiedniego widelca.
Nie wiedział, że inspiracja czeka na niego już następnego dnia.
Stało się to w Glasgow. Autokar brnął przez korki. Na zewnątrz było szaro i padało. I wtedy ją ujrzał. Była piękna i wręcz nieziemska. Przez moment wydawało mu się, że ma halucynacje, dlatego zapytał się siedzącego za nim dziewięćdziesięciolatka:
– Widzi pan tę wieżę?
– Hę? - Anglik widocznie speszony zaczął lustrować otoczenie i z pewny wahaniem powiedział, że tak. Po tym zapewnieniu długo jeszcze przeczesywał wzrokiem horyzont, mrużąc oczy za swymi okularami.
Więc może tam była, a może to był tylko miraż. Janusz próbował zaobserwować reakcje swoich towarzyszy. Nikt nie patrzał na wieżę. Wszyscy wydawali się być skupieni i podekscytowani mającą nastąpić przerwą na zwiedzanie w centrum miasta. Kierowca, pełniący również funkcję ich pilota, poinformował, że podjadą autokarem pod uniwersytet, ale niestety ze względu na roboty drogowe nie będzie się tam mógł zatrzymać.
Janusz nie dostrzegł żadnych robót drogowych. Była tam natomiast dostrzeżona wcześniej wieża. Kierowca przemknął koło zabudowań uniwersytetu i klucząc uliczkami oddalał się nieubłaganie coraz dalej i dalej. Aż zatrzymał się tak daleko, że Janusz nie wiedział jak dojść na uniwersytet, a nawet gdyby zapytał o drogę, miał za mało czasu na udanie się tam.
Obszar, który mógł zwiedzić, najeżony był sklepami. I to takimi, które do najtańszych nie należały. Jakoś nie miał ochoty płacić kilkuset funtów za koszulę czy pasek do spodni. Powłóczył się po sklepach, po czym zaczął szukać jakiejś jadłodajni z wegetariańskim menu. (Sugeruje to zdrowy tryb odżywiania się, ale projektant był uzależniony od pizzy). Była to zawsze skomplikowana operacja, a najbardziej komplikowało wszystko to, że był sam. Nie mógł zająć stolika, gdyż bał się, że ktoś zabierze jego rzeczy, oznaczające zajęcie terytorium. Gdyby zaś zamówił bez położenia rzeczy przy stoliku, i ktoś inny zająłby miejsce, zostałby na lodzie i nie miałby jak skonsumować posiłku. Tak samo wyglądała sytuacja w angielskich pubach jak i większości miejsc, gdzie do obowiązków obsługi nie należało podchodzenie do stolików. W restauracjach było jeszcze gorzej. Kelnerzy grzecznie odprawiali go w drzwiach, tłumacząc, że mają komplet, mimo że sale świeciły pustkami. Jedna osoba zajmująca cały stolik najwyraźniej im się nie kalkulowała. Znalazł w końcu jakiś mało uczęszczany pub. Położył kurtkę na krześle przy wolnym stoliku i zaczął swoją typową, tym razem nieco trudniejszą, bo w obcym języku, gehennę odmawiania potraw mięsnych. Wszyscy się uparli, żeby mu wmuszać steki, udawali że nie rozumieją co to znaczy „vegetarian dish”. W końcu tym razem udało mu się wywalczyć zupę cebulową, wraz z zapewnieniem barmanki, że nie jest robiona na wywarze mięsnym. W co szczerze wątpił. Intencje barmanki okazały się perfidne. W zupie znalazł kawałki kości. Na dodatek na sam koniec, gdy już skonsumował większość posiłku.
Czy pobiegł się awanturować? Nie. Nigdy tego nie robił. Odsunął talerz, ubrał się i wyszedł. Już nie lubił Szkotów. Pieprzeni mięsożercy.
Wrócił akurat na czas do autobusu, ignorując pytanie kierowcy, czy spędził dobrze wolny czas. Skrzywiony siedział kilka minut, dopóki autokar znowu nie ruszył a w oddali pojawiła się znowu wieża uniwersytetu.
Nawiedziła go tej nocy we śnie. Szedł do pracy, gdy nagle zauważył, że otoczenie wygląda inaczej. Wszędzie otaczały go gotyckie budynki. Piękne. Majestatyczne. Ruszył wyśnioną aleją. Budynki nie kończyły się. Zaczął skręcać w prawo i w lewo. A one wciąż tam były. Wreszcie uświadomił sobie, że całe miasto jest wybudowane w tym stylu architektonicznym. W oddali nagle ukazała się wieża. Podążył w jej kierunku. Ale wkrótce otoczyły go wysokie zabudowania i wieża zniknęła. Przygnębiony postanowił poprawić sobie humor przez zwiedzenie wnętrza kościoła. Zapali świeczkę w intencji swoich projektów architektonicznych. Nigdy nie był specjalnie wierzący, ale lubił zapalać świeczki. Wierzył, że cały kosmos sprzymierza się wtedy i wszystko zaczyna zmierzać w obranym przez wypowiedziane życzenia kierunku. W kościele było bardzo ciemno. Znalazł jednak miejsce na świece wotywne. Były nietknięte. Obok nich leżało pudełko z zapałkami i papieros. Zajrzał do pudełka. Tylko jedna zapałka. Jeśli zgaśnie, zanim odpali świecę, jego życzenie się nie spełni. Może powinien odpalić papierosa? Ale przecież od pół roku nie pali... Ale miał większą wprawę z odpalaniem papierosa. Z drugiej strony powiedział sobie kiedyś- aby obrzydzić palenie, że jeśli tylko zapali kolejnego papierosa, to jego marzenia nigdy się nie urzeczywistnią... Co robić?
Może będą inne kościoły... Ale miał wrażenie, że ten kościół jest wyjątkowy. Tylko tutaj jego prośba może zostać wysłuchana. Więc co zrobić? Świeczka czy papieros? A niech tam. Przecież od jednego zaciągnięcia jego marzenia się nie posypią... Przecież wszystko zależy od jego silnej woli, a nie głupich zabobonów. Włożył papierosa do ust i szybko potarł zapałką o pudełko. Błysnął mocny płomień. Przystawił papierosa i zaciągnął się.
BIP! BIP! BIP! BIP! BIP! BIP!
Co to jest do kurwy nędzy? Alarm przeciwpożarowy w kościele? Może zdąży odpalić świeczkę... A co jeśli go będą podejrzewać o próbę podpalenia? Sięgnął po świeczkę.
– Wyłącz pan ten cholerny budzik!!! - Rozległo się łomotanie do drzwi.
Janusz zerwał się z łóżka. Pierwszy raz budzik dzwonił zawsze o 5 rano. Niedoszły architekt wierzył, że kiedyś uda mu się wstać o tej porze i będzie miał dużo czasu na projektowanie. Nigdy to nie nastąpiło.
– Wyłącz go do kurwy nędzy! - Wrzeszczał ktoś po angielsku ze szkockim akcentem.
Nie. Szkotów zdecydowanie nie da się lubić. Odszukał po omacku budzik, który wzbudził zainteresowanie także podczas przeszukania jego torby na granicy, i wyłączył go.
– Dziękuję! - Dobiegł go inny głos zza ściany. Najwyraźniej budzik obudził połowę hotelowych gości.
Co mu się śniło? To było coś ważnego i przyjemnego. Ale co? Kobieta? Budynek?
Nie mógł sobie przypomnieć.
"Architekt" - początek powieści
2Hej!
Podoba mi się to. Trochę momentami jakby zapiski z "Dnia Świra" - nienawidzę swojej pracy, jadę w podróż, sen, jedna zapałka, zajmowanie stolika w pubie. Poza tym, podzielam Twoje poczucie humoru, niektóre zdania to generalnie jakby żywcem wyjęte z mojej głowy ;-)
Historia od początku zaciekawia, zdania nie są przekombinowane, pozytywnie. Trochę przeszkadza mi chwilami narracja. Jak to nawinął kiedyś Sokół - "Ja nie oceniam, jestem tylko narratorem", a w Twoim tekście narrator często wartościuje - ludzi, zachowania, sytuacje. Np. babsko, pieprzeni mięsożercy itp.
Tak czy owak, Janusz jest fajnie napisany, ja w tę postać wierzę.
Pozdro!
Podoba mi się to. Trochę momentami jakby zapiski z "Dnia Świra" - nienawidzę swojej pracy, jadę w podróż, sen, jedna zapałka, zajmowanie stolika w pubie. Poza tym, podzielam Twoje poczucie humoru, niektóre zdania to generalnie jakby żywcem wyjęte z mojej głowy ;-)
Historia od początku zaciekawia, zdania nie są przekombinowane, pozytywnie. Trochę przeszkadza mi chwilami narracja. Jak to nawinął kiedyś Sokół - "Ja nie oceniam, jestem tylko narratorem", a w Twoim tekście narrator często wartościuje - ludzi, zachowania, sytuacje. Np. babsko, pieprzeni mięsożercy itp.
Tak czy owak, Janusz jest fajnie napisany, ja w tę postać wierzę.
Pozdro!
"Architekt" - początek powieści
3Trafiłeś akurat na moją branżę w pewnej kwestii...
Projekt był bardzo ambitny, zakładał stworzenie budynku funkcjonalnego, estetycznego a przede wszystkim odpornego na wstrząsy tektoniczne.
„A jakby się panu ziemia rozeszła pod tym budynkiem, to też by to wytrzymał?” - Zapytał recenzent na obronie pracy magisterskiej, wystawiając ocenę dostateczną. Reszta wykładowców przychyliła się do jego opinii i w indeksie Janusza na ostatniej stronie wykwitła trója.
Oczywiście, z takim wynikiem – bo i owszem, pytano o to bezczelnie na rozmowach kwalifikacyjnych– Janusz nie miał szans na pracę w lepszej pracowni.
1. Gość był architektem. Sory, ale architekci nie projektują (w znaczeniu obliczeń) budynków, zwłaszcza odpornych na wstrząsy sejsmiczne („tektoniczne” w tym kontekście to błąd). Projekt takiej konstrukcji to rzecz inżyniera budownictwa, faceta po zupełnie innym kierunku (inżynieria lądowa). Architekt może tylko dorobić architekturę do już istniejącego projektu konstrukcyjnego. Dokładnie to musiałaby to być współpraca z wielokrotnym sprzężeniem zwrotnym typu architekt daje wytyczne ogólne – inżynier robi pierwszy model – architekt nanosi poprawki – inżynier nanosi poprawki – i tak dalej. Ale że to tylko dyplom, więc tu by robił detale do istniejącej, policzonej konstrukcji. Policzonej przez kogoś innego, bo, powtarzam, to nie on by ją liczył. To by liczył cały zespól ludzi – bo Polska leży w strefie małego ryzyka wstrząsów sejsmicznych więc takich obliczeń to nawet chyba nigdzie na budownictwie nie uczą. Więc nawet „prosty mgr inż. budownictwa” bez żadnego doświadczenia by sobie z tym nie poradził. A co dopiero gość który dopiero robi dyplom z architektury.
2. Ocena w indeksie – a kogo to obchodzi??? Indeksu nikomu nie musi pokazywać. Ważna jest ocena na dyplomie – a tu recenzent ma bardzo mało do powiedzenia. To jest oczywiście odrębna specyfika każdej uczelni, ale u mnie wygląda to następująco:
Ocena w dyplomie = 0,60 (średnia ze studiów) + 0,20 (ocena z pracy dyp) + 0,15 (ocena z egzaminu dyp) + 0,05 (ocena za prezentację pracy dyp).
Średnia ze studiów to średnia ważona z wszystkich ocen w indeksie (z rożnymi wagami odzwierciedlającymi różny stopień ważności przedmiotów). Egzamin to kilka pytań z zakresu pracy i ogólnie studiów. Prezentacja – to jak delikwent potrafił przedstawić komisji swoją pracę. A ocena z pracy to ocena ustalona przez promotora i recenzenta. Więc sam recenzent to tak jakoś... 10% oceny w dyplomie? Owszem, są uwarunkowania lokalne, typu świeżo upieczony doktor ma pierwszego w życiu dyplomanta i daje jego pracę do recenzji samemu szefowi katedry. Wtedy owszem, pozostaje potulnie się zgodzić z sugestią szefa i dać 3,0. Ale u mnie bardzo rzadko jest tak, że ocena recenzenta różni się od oceny promotora. Po prostu to wynika z pracy studenta, albo jest dobra albo słaba. Przy czym słabe zwykle nie wychodzą poza promotora, który nakazuje studentowi poprawić słabości. I dopiero jak jest ok., to idzie do recenzenta.
Więc żeby dostać 3,0 na dyplom, to gość musiałby generalnie bimbać przez całe studia i jechać na dst, zawalić pracę, zawalić prezentację pracy i zawalić egzamin dyplomowy. A moje kilkunastoletnie doświadczenie jest takie, że nawet baaardzo słabi studenci jednak te 3,5 na dyplom mają.
3. „Jak się panu pod budynkiem” – co to za tekst??? Jeśli jest recenzentem, to znaczy że trochę o specyfice zawodu wie. Zwłaszcza od strony dyplomów. Wie tedy, że student nie liczył tego sam, tylko miał to przez kogoś policzone (to nie plagiat, o ile tak został ustalony zakres dyplomu i jest to oficjalnie napisane w pracy). Więc taki tekst może paść tylko w jednym przypadku: recenzent ma ansę do promotora i chce mu zrobić wbrew przez „uwalenie” dyplomanta (osobiście byłem kiedyś świadkiem podobnej operacji, jeno z doktorantem, nie dyplomantem). Ale przecież promotor głupi nie jest i nie da zrobić recenzji człekowi, który chce mu bruździć.
Podsumowując to co najważniejsze: Janusz ma na dyplomie 3,0 bo sobie na taką ocenę ciężko zapracował przez parę lat studiów, odkładając rzeczy na później, zawalając egzaminy, spóźniając się z projektami, jadąc na wpisach warunkowych. Cud, że w ogóle skończył te studia. Owszem, akurat trafiłeś na specyficzną osobę, która wie od środka, skąd się bierze ocena na dyplomie; może pozostałe 99% czytelników w ogóle tych bugów nie zauważy. Twoja decyzja, co z tym zrobić, poprawić czy zostawić.
Tak jeszcze parę innych spraw wpadło mi w oko...
nie omieszkał podczas każdej z nich zaliczyć wszystkie cmentarze
nie omieszkał podczas każdej z nich zaliczyć wszystkich cmentarzy
Qrcza, sam nie wiem. Zaliczyć kogo co. Cmentarze, cmentarzy, cmentarzom, cmentarze. Biernik faktycznie cmentarze, ale jakoś mi tu nie gra. Może lepiej „spenetrować wszystkie nekropolie” żeby uniknąć niejasności gramatycznej?
Janusz dostawał wysoką pensję plus prowizję od każdego wykończonego projektu. Może gdyby zarabiał mniej, pchnęłoby go to szybciej w kierunku zmian. A tak, powiedzmy to sobie szczerze, wrodzone lenistwo zapanowało w jego życiu. W pracy wyrabiał swoje normy,
Nie no, to mi się qpy nie trzyma. Gość z lenistwa omal nie zawalił studiów, a teraz nagle zasuwa bez problemu na wysoką pensję? I nadal jest leniwy? Niby czym się to lenistwo przejawia? Że po pracy, w ramach hobby nie na wszystko ma czas? No bez przesady...
kilka odwiedzin na pogaduszki u sympatycznej sekretarki (pani Beaty) (...)
Tak minęło dziesięć lat. (...)
Sekretarka zrobiła się ostatnio bardzo przymilna. Ale chyba jednak nie była w jego typie. Nachodziła go coraz częściej w jego kanciapie i nie mógł się jej pozbyć. Może jak wyjedzie na urlop, to babsko o nim zapomni.
Janusz jest kastratem, impotentem, homoseksualistą czy mnichem? Jego życie seksualne sprowadza się do częstych pogaduszek z kobieta i ucieczki, gdy ta zaczyna czuć do niego miętę? Ok., rozumiem że może nie mieć chęci na trwały konkubinat lub z jakichś powodów nie jest w stanie wytrwać w takowym długo z jedną osobą. Albo że nie może trafić na chętną (no ale zdaje się że właśnie trafił)... Ale że tak przez 10 lat w ogóle nic z nikim? Preferuje onanizm czy jak?
– Widzi pan tę wieżę?
– Hę? - Anglik widocznie speszony zaczął lustrować otoczenie
(...)
– Wyłącz pan ten cholerny budzik!!!
(...)
– Wyłącz go do kurwy nędzy! - Wrzeszczał ktoś po angielsku ze szkockim akcentem.
No to niech faktycznie mówią i wrzeszczą po angielsku. Albo niech choćby jakiś okazjonalny fuck się tam przewinie, a nie nasza polska murwa. „kurwy nędzy” po angielsku ze szkockim akcentem – jak to niby ma brzmieć? Zwłaszcza to ze szkocka angielskie „ę” byłoby ciekawe...
-Can you see this tower?
- What?
- Turn down fucking alarm!
- Shut this up, mada’fucka!
Stało się to w Glasgow. Autokar brnął przez korki. Na zewnątrz było szaro i padało. I wtedy ją ujrzał. Była piękna i wręcz nieziemska. Przez moment wydawało mu się, że ma halucynacje, dlatego zapytał się siedzącego za nim dziewięćdziesięciolatka:
– Widzi pan tę wieżę?
To akurat wykracza poza przytoczony fragment, bo na razie nie jest jasne: „może tam była, a może to był tylko miraż”. Ale jeśli była, to która konkretnie? W znaczeniu: czy w Edynburgu w okolicy uniwerku faktycznie jest odnośna wieża? Bo jeśli nie ma, to sprawa leży. Guglemapsy, wikimapsy, sprawdzenie nie nastręcza problemu.
Nie mógł zająć stolika, gdyż bał się, że ktoś zabierze jego rzeczy, oznaczające zajęcie terytorium. Gdyby zaś zamówił bez położenia rzeczy przy stoliku, i ktoś inny zająłby miejsce, zostałby na lodzie i nie miałby jak skonsumować posiłku.
Normalnie padłem, mistrzowskie podsumowanie w dwu zdaniach mentalności części naszych rodaków.
Może powinien odpalić papierosa? Ale przecież od pół roku nie pali...
Wiem ze to sen i ma swoją własną logikę. Ale w części poprzedzającej nie było nic, że Janusz pali/palił.
– Wyłącz pan ten cholerny budzik!!! - Rozległo się łomotanie do drzwi.
I w ogóle cały ten kawałek... słabo to widzę. Z czego są ściany w tym hotelu, że słychać przez nie jak przez papier i budzik i głosy sąsiadów? W dodatku czemu walą w drzwi a nie w ścianę?
Na zakończenie – niezbyt widzi mi się pisanie części tekstu powieści w nawiasach; średnik wydaje mi się w takich razach lepszy. Stosowanie wielu wykrzykników (Wyłącz pan ten cholerny budzik!!!) świadczy zaś moim zdaniem o niepotrzebnej egzaltacji. No ale to już moje prywatne preferencje estetyczne.
Projekt był bardzo ambitny, zakładał stworzenie budynku funkcjonalnego, estetycznego a przede wszystkim odpornego na wstrząsy tektoniczne.
„A jakby się panu ziemia rozeszła pod tym budynkiem, to też by to wytrzymał?” - Zapytał recenzent na obronie pracy magisterskiej, wystawiając ocenę dostateczną. Reszta wykładowców przychyliła się do jego opinii i w indeksie Janusza na ostatniej stronie wykwitła trója.
Oczywiście, z takim wynikiem – bo i owszem, pytano o to bezczelnie na rozmowach kwalifikacyjnych– Janusz nie miał szans na pracę w lepszej pracowni.
1. Gość był architektem. Sory, ale architekci nie projektują (w znaczeniu obliczeń) budynków, zwłaszcza odpornych na wstrząsy sejsmiczne („tektoniczne” w tym kontekście to błąd). Projekt takiej konstrukcji to rzecz inżyniera budownictwa, faceta po zupełnie innym kierunku (inżynieria lądowa). Architekt może tylko dorobić architekturę do już istniejącego projektu konstrukcyjnego. Dokładnie to musiałaby to być współpraca z wielokrotnym sprzężeniem zwrotnym typu architekt daje wytyczne ogólne – inżynier robi pierwszy model – architekt nanosi poprawki – inżynier nanosi poprawki – i tak dalej. Ale że to tylko dyplom, więc tu by robił detale do istniejącej, policzonej konstrukcji. Policzonej przez kogoś innego, bo, powtarzam, to nie on by ją liczył. To by liczył cały zespól ludzi – bo Polska leży w strefie małego ryzyka wstrząsów sejsmicznych więc takich obliczeń to nawet chyba nigdzie na budownictwie nie uczą. Więc nawet „prosty mgr inż. budownictwa” bez żadnego doświadczenia by sobie z tym nie poradził. A co dopiero gość który dopiero robi dyplom z architektury.
2. Ocena w indeksie – a kogo to obchodzi??? Indeksu nikomu nie musi pokazywać. Ważna jest ocena na dyplomie – a tu recenzent ma bardzo mało do powiedzenia. To jest oczywiście odrębna specyfika każdej uczelni, ale u mnie wygląda to następująco:
Ocena w dyplomie = 0,60 (średnia ze studiów) + 0,20 (ocena z pracy dyp) + 0,15 (ocena z egzaminu dyp) + 0,05 (ocena za prezentację pracy dyp).
Średnia ze studiów to średnia ważona z wszystkich ocen w indeksie (z rożnymi wagami odzwierciedlającymi różny stopień ważności przedmiotów). Egzamin to kilka pytań z zakresu pracy i ogólnie studiów. Prezentacja – to jak delikwent potrafił przedstawić komisji swoją pracę. A ocena z pracy to ocena ustalona przez promotora i recenzenta. Więc sam recenzent to tak jakoś... 10% oceny w dyplomie? Owszem, są uwarunkowania lokalne, typu świeżo upieczony doktor ma pierwszego w życiu dyplomanta i daje jego pracę do recenzji samemu szefowi katedry. Wtedy owszem, pozostaje potulnie się zgodzić z sugestią szefa i dać 3,0. Ale u mnie bardzo rzadko jest tak, że ocena recenzenta różni się od oceny promotora. Po prostu to wynika z pracy studenta, albo jest dobra albo słaba. Przy czym słabe zwykle nie wychodzą poza promotora, który nakazuje studentowi poprawić słabości. I dopiero jak jest ok., to idzie do recenzenta.
Więc żeby dostać 3,0 na dyplom, to gość musiałby generalnie bimbać przez całe studia i jechać na dst, zawalić pracę, zawalić prezentację pracy i zawalić egzamin dyplomowy. A moje kilkunastoletnie doświadczenie jest takie, że nawet baaardzo słabi studenci jednak te 3,5 na dyplom mają.
3. „Jak się panu pod budynkiem” – co to za tekst??? Jeśli jest recenzentem, to znaczy że trochę o specyfice zawodu wie. Zwłaszcza od strony dyplomów. Wie tedy, że student nie liczył tego sam, tylko miał to przez kogoś policzone (to nie plagiat, o ile tak został ustalony zakres dyplomu i jest to oficjalnie napisane w pracy). Więc taki tekst może paść tylko w jednym przypadku: recenzent ma ansę do promotora i chce mu zrobić wbrew przez „uwalenie” dyplomanta (osobiście byłem kiedyś świadkiem podobnej operacji, jeno z doktorantem, nie dyplomantem). Ale przecież promotor głupi nie jest i nie da zrobić recenzji człekowi, który chce mu bruździć.
Podsumowując to co najważniejsze: Janusz ma na dyplomie 3,0 bo sobie na taką ocenę ciężko zapracował przez parę lat studiów, odkładając rzeczy na później, zawalając egzaminy, spóźniając się z projektami, jadąc na wpisach warunkowych. Cud, że w ogóle skończył te studia. Owszem, akurat trafiłeś na specyficzną osobę, która wie od środka, skąd się bierze ocena na dyplomie; może pozostałe 99% czytelników w ogóle tych bugów nie zauważy. Twoja decyzja, co z tym zrobić, poprawić czy zostawić.
Tak jeszcze parę innych spraw wpadło mi w oko...
nie omieszkał podczas każdej z nich zaliczyć wszystkie cmentarze
nie omieszkał podczas każdej z nich zaliczyć wszystkich cmentarzy
Qrcza, sam nie wiem. Zaliczyć kogo co. Cmentarze, cmentarzy, cmentarzom, cmentarze. Biernik faktycznie cmentarze, ale jakoś mi tu nie gra. Może lepiej „spenetrować wszystkie nekropolie” żeby uniknąć niejasności gramatycznej?
Janusz dostawał wysoką pensję plus prowizję od każdego wykończonego projektu. Może gdyby zarabiał mniej, pchnęłoby go to szybciej w kierunku zmian. A tak, powiedzmy to sobie szczerze, wrodzone lenistwo zapanowało w jego życiu. W pracy wyrabiał swoje normy,
Nie no, to mi się qpy nie trzyma. Gość z lenistwa omal nie zawalił studiów, a teraz nagle zasuwa bez problemu na wysoką pensję? I nadal jest leniwy? Niby czym się to lenistwo przejawia? Że po pracy, w ramach hobby nie na wszystko ma czas? No bez przesady...
kilka odwiedzin na pogaduszki u sympatycznej sekretarki (pani Beaty) (...)
Tak minęło dziesięć lat. (...)
Sekretarka zrobiła się ostatnio bardzo przymilna. Ale chyba jednak nie była w jego typie. Nachodziła go coraz częściej w jego kanciapie i nie mógł się jej pozbyć. Może jak wyjedzie na urlop, to babsko o nim zapomni.
Janusz jest kastratem, impotentem, homoseksualistą czy mnichem? Jego życie seksualne sprowadza się do częstych pogaduszek z kobieta i ucieczki, gdy ta zaczyna czuć do niego miętę? Ok., rozumiem że może nie mieć chęci na trwały konkubinat lub z jakichś powodów nie jest w stanie wytrwać w takowym długo z jedną osobą. Albo że nie może trafić na chętną (no ale zdaje się że właśnie trafił)... Ale że tak przez 10 lat w ogóle nic z nikim? Preferuje onanizm czy jak?
– Widzi pan tę wieżę?
– Hę? - Anglik widocznie speszony zaczął lustrować otoczenie
(...)
– Wyłącz pan ten cholerny budzik!!!
(...)
– Wyłącz go do kurwy nędzy! - Wrzeszczał ktoś po angielsku ze szkockim akcentem.
No to niech faktycznie mówią i wrzeszczą po angielsku. Albo niech choćby jakiś okazjonalny fuck się tam przewinie, a nie nasza polska murwa. „kurwy nędzy” po angielsku ze szkockim akcentem – jak to niby ma brzmieć? Zwłaszcza to ze szkocka angielskie „ę” byłoby ciekawe...
-Can you see this tower?
- What?
- Turn down fucking alarm!
- Shut this up, mada’fucka!
Stało się to w Glasgow. Autokar brnął przez korki. Na zewnątrz było szaro i padało. I wtedy ją ujrzał. Była piękna i wręcz nieziemska. Przez moment wydawało mu się, że ma halucynacje, dlatego zapytał się siedzącego za nim dziewięćdziesięciolatka:
– Widzi pan tę wieżę?
To akurat wykracza poza przytoczony fragment, bo na razie nie jest jasne: „może tam była, a może to był tylko miraż”. Ale jeśli była, to która konkretnie? W znaczeniu: czy w Edynburgu w okolicy uniwerku faktycznie jest odnośna wieża? Bo jeśli nie ma, to sprawa leży. Guglemapsy, wikimapsy, sprawdzenie nie nastręcza problemu.
Nie mógł zająć stolika, gdyż bał się, że ktoś zabierze jego rzeczy, oznaczające zajęcie terytorium. Gdyby zaś zamówił bez położenia rzeczy przy stoliku, i ktoś inny zająłby miejsce, zostałby na lodzie i nie miałby jak skonsumować posiłku.
Normalnie padłem, mistrzowskie podsumowanie w dwu zdaniach mentalności części naszych rodaków.
Może powinien odpalić papierosa? Ale przecież od pół roku nie pali...
Wiem ze to sen i ma swoją własną logikę. Ale w części poprzedzającej nie było nic, że Janusz pali/palił.
– Wyłącz pan ten cholerny budzik!!! - Rozległo się łomotanie do drzwi.
I w ogóle cały ten kawałek... słabo to widzę. Z czego są ściany w tym hotelu, że słychać przez nie jak przez papier i budzik i głosy sąsiadów? W dodatku czemu walą w drzwi a nie w ścianę?
Na zakończenie – niezbyt widzi mi się pisanie części tekstu powieści w nawiasach; średnik wydaje mi się w takich razach lepszy. Stosowanie wielu wykrzykników (Wyłącz pan ten cholerny budzik!!!) świadczy zaś moim zdaniem o niepotrzebnej egzaltacji. No ale to już moje prywatne preferencje estetyczne.
Strach herbu Cztery Patyki, książę na Miedzy, Ugorze etc. do usług
"Architekt" - początek powieści
4Sprawdzę! Dziękuję za tę uwagę

Wyjaśnienie pojawia się kilka, czy kilkanaście stron później.
Ja piszę o Glasgow

Z tego co wiem, wystarczy napisać, że ktoś mowi w języku obcym albo dialekcie.
Nikt tak w Anglii nie przeklina

"Architekt" - początek powieści
6No cóż - prosisz, masz 
O sytuacji studenta architektury i architekta napisał już strach. Ja dorzucę tylko parę obserwacji związanych z późniejszą karierą zawodową Twojego bohatera.
Owszem, Janusz mógłby pracować w warsztacie wykonującym nagrobki, ale raczej jako facet "od wszystkiego", bardziej zaopatrzeniowiec, niż projektant. A na tym, że zmieni wysokość płyty, układ krzyża albo krój liter, nie zarobi kroci. Kamieniarstwo nagrobne to fach dla solidnych rzemieślników, sprawnie władających piłą, szlifierką i dłutem. Dla potencjalnego architekta - oczywista degradacja zawodowa, a satysfakcjonujących pieniędzy też z tego nie będzie.
Masz skłonność do groteskowego deformowania rzeczywistości, co może być zaletą - ale groteska działa tym silniej, im mocniej jest osadzona w rzeczywistości. Zobacz wczesne książki Chmielewskiej - ona wymyśla fabuły pełne nieprawdopodobnych zbiegów okoliczności, ale jeśli akcja rozgrywa się w pracowni architektonicznej, to od razu można wyczuć, że autorka wie, o czym pisze. Tło jest nasycone mnóstwem detali znanych jej z autopsji, czytelnik zawiesza niewiarę, jeśli chodzi o nieprawdopodobieństwa akcji i obie strony są zadowolone.
Podobnie z wycieczką do Glasgow.
I rzeczywiście, polskie przekleństwa tu nie spełniają swej roli. Trzeba wrzucać w języku oryginału.

O sytuacji studenta architektury i architekta napisał już strach. Ja dorzucę tylko parę obserwacji związanych z późniejszą karierą zawodową Twojego bohatera.
Fantastyka. Szef, owszem, mógł być zwariowany na punkcie nagrobków. Mógł wymyślać najbardziej wyszukane formy, kolekcjonować zdjęcia, zbierać albumy. Ale kiedy jadę na Cmentarz Bródnowski w Warszawie - wielki i dawny, pozwalający śledzić mody nagrobne od ponad stu lat - to w warsztatach kamieniarskich widzę serie niemalże identycznych nagrobków - prostopadlościenna skrzynia, a na niej pionowo ustawiona płyta mniej czy bardziej fantazyjnie zakończona. Tu nie ma miejsca dla kilku projektantów, zmiany w wariancie podstawowym może wprowadzać sam szef, dobrze obeznany w branży. Z punktu widzenia projektanta, takie modyfikacje to są drobnostki i głupstwa, nie trzeba do tego zatrudniać sztabu ludzi. W Polsce buduje się bardzo mało mauzoleów, wymagających projektu architektonicznego, w warsztacie potrzeba przede wszystkim biegłych kamieniarzy. Wysoka pensja? Prowizja od wykończonego projektu? Marzenia ściętej głowy. Polska to nie Rosja z jej pełnymi fantazji nagrobkami nowobogackich.katamorion pisze: A na wiosnę, niczym sławny projektant mody, pracownia wydawała biuletyn z nowym „sezonem” nagrobków. Dlatego firma, w której pracował Janusz, zarabiała krocie i zatrudniała kilku projektantów. Byli potrzebni, gdyż ludzie zawsze chcieli „coś podobnego”, „coś w tym stylu”, ale rzadko „coś identycznego”. Dlatego projektanci byli potrzebni, aby dostosować wszystko do wymagań klientów.
Janusz dostawał wysoką pensję plus prowizję od każdego wykończonego projektu.
Owszem, Janusz mógłby pracować w warsztacie wykonującym nagrobki, ale raczej jako facet "od wszystkiego", bardziej zaopatrzeniowiec, niż projektant. A na tym, że zmieni wysokość płyty, układ krzyża albo krój liter, nie zarobi kroci. Kamieniarstwo nagrobne to fach dla solidnych rzemieślników, sprawnie władających piłą, szlifierką i dłutem. Dla potencjalnego architekta - oczywista degradacja zawodowa, a satysfakcjonujących pieniędzy też z tego nie będzie.
Masz skłonność do groteskowego deformowania rzeczywistości, co może być zaletą - ale groteska działa tym silniej, im mocniej jest osadzona w rzeczywistości. Zobacz wczesne książki Chmielewskiej - ona wymyśla fabuły pełne nieprawdopodobnych zbiegów okoliczności, ale jeśli akcja rozgrywa się w pracowni architektonicznej, to od razu można wyczuć, że autorka wie, o czym pisze. Tło jest nasycone mnóstwem detali znanych jej z autopsji, czytelnik zawiesza niewiarę, jeśli chodzi o nieprawdopodobieństwa akcji i obie strony są zadowolone.
Podobnie z wycieczką do Glasgow.
Jak on sobie dawał radę na tej wycieczce, po kilkunastu latach od zakończenia lektoratu na studiach? Żeby uprawdopodobnić rozmowy i późniejszą awanturę w hotelu, potrzeba czegoś innego. W nadziei na międzynarodową karierę, Janusz mógłby przez lata pielęgnować znajomość angielskiego, choćby regularnie oglądając filmy bez dubbingu. To się nie kłóci z prokrastynacją, a czytelnik mógłby wtedy uwierzyć, że Twój bohater rzeczywiście rozumie, o co chodzi w awanturze i jeszcze potrafi odróżnić szkocki akcent...
I rzeczywiście, polskie przekleństwa tu nie spełniają swej roli. Trzeba wrzucać w języku oryginału.
Ja to wszystko biorę z głowy. Czyli z niczego.
"Architekt" - początek powieści
7To jest akurat proste

Z resztą Twoich zastrzeżeń się zgadzam. Kłania się research i moja "ułańska fantazja".