Ostatni bastion (opowiadanie w uniwersum S.T.A.L.K.E.R.a)

1
Ile to już trwa? Pół godziny, godzinę? Straciłem rachubę. Wciąż klęczę pod ścianą korytarza, wsłuchując się w ciężką ciszę podziemnego laboratorium. Nogi mi zdrętwiały, ale nie usiądę. Nie w tym przeklętym miejscu, gdzie ułamki sekund decydują o życiu lub śmierci. Ściskam chwyt kałasza, jakby ta śmieszna broń miała mi w czymkolwiek pomóc. Zanim strzelisz, to mutant cię trzy razy zdąży zabić. Żeby ich szlag trafił, Kacapów pieprzonych. Co oni tu robili, co w tej Zonie przeklętej się wyprawia... „Monitorowanie poziomów radiacji”, „rekultywacja obszarów wokół Czarnobyla”, dobre sobie. Mam tylko nadzieję, że skurwysyny dawno gryzą już piach. A jak nie, to jeszcze ich dorwiemy. Bekną za to wszystko.

Gdzieś niedaleko kapie woda. Ohydny, zimny dźwięk rozbrzmiewa echem po całym korytarzu. Nie dziwię się, że od tortury wodnej odbija. I jeszcze to chrobotanie za ścianą. Te upasione radiacją szczury pewnie czują, że tu jestem. Kręcą się, węszą, niecierpliwią. Zardzewiała rura pod sufitem burczy od czasu do czasu, jak przebudzony ze snu, głodny smok. No tak, nie ma wody, tylko kto odkręcił kran... Bez sensu. Zupełnie, jakby te cholerne podziemia same były jakimś ożywionym tworem, bestią, która zamiast trzewi ma betonowe tunele, a zamiast żył rury i kable. Niezły labirynt się tu ciągnie. Bóg jeden wie, ile to gówno ma poziomów. Jakby człowiek do samych piekieł schodził, ciągle niżej i niżej, a końca nie widać. Tylko różnego plugastwa coraz więcej.

Kilka metrów w prawo korytarz kończy się drzwiami na drugi poziom. Zatrzasnąłem je podczas ucieczki, z niemałym zresztą trudem. Zamek szyfrowy, gruba pancerna stal. Teoretycznie nie do sforsowania dla mutantów, ale jakoś nie jestem tego taki pewny. Zwłaszcza po zgaszeniu latarki.

Boję się ją ponownie zapalić, a ciemno tu jak w grobie. Tylko archaiczna lampka alarmowa rozprasza mrok, miarowo obracając się pod kloszem. Szkarłatny blask pada to na drzwi, to na ściany, i tak w kółko. Za każdym mignięciem mam nadzieję, że nie ujrzę nagle snorka, skąpanego w czerwonym świetle. Skurwysyny chodzą jak pająki, ani nie usłyszysz, ani nie zobaczysz, chyba, że przypadkiem. Fiodor mówił na nich „spajdermeny”. Napięcie chciał rozładować, ale jakoś nikt się nie śmiał.

Swoją drogą to ciekawe, skąd tu prąd. Generatory awaryjne? Ale to w końcu Zona, tutaj nic mnie już nie zdziwi, nawet lampa działająca bez zasilania. Nie takie rzeczy się widziało. Aż w człowieka wraca jakiś pierwotny lęk, wszystko to, co cywilizacja niby dawno już wyrzuciła. Duchy, demony, umarli, co wstają z grobów. Sąd Ostateczny. Lokalna apokalipsa, która z roku na roku obejmuje coraz większy obszar, rozrastając się jak wrzód na ciele planety.

Misja poszła w diabły. Bo ja już po te dokumenty nie wrócę, choćby mnie mieli za to pod ścianę postawić. Mądrale, tam w sztabie, och, jacy mądrale! Wysłać ludzi do Zony to potrafią, ale ich stamtąd wyciągnąć to już nie bardzo. Na straty nas pewnie spisali, dranie. A przecież nie jesteśmy jakimś pierwszym lepszym mięsem armatnim, tylko żołnierzami sił specjalnych, do kurwy nędzy!

Ośmiu chłopa, cała drużyna, więcej do śmigłowca nie wejdzie. I co? Sam zostałem. Chyba, że liczyć Stecenkę i Ilaszczuka. Mieli pilnować wejścia, tam na górze. Może jeszcze żyją, jak ich emisja nie zabiła. Że też musiało to cholerstwo akurat teraz uderzyć. Jak tylko emisja rąbnęła, to się wszelkie ścierwo zaczęło budzić. Zombiaki, psia ich mać... Fiodora postrzelili, ale że to tępe i powolne, to drani wykosiliśmy. Ale tamci, co potem? Kurwa, z rur zaczęli wyłazić, z szybów wentylacyjnych, na czterech łapach, po ścianach, po suficie... Boże uchowaj. Iwan niósł walizkę, ale Iwana jakieś bydlę włochate ściągnęło po schodach na dół, a walizkę razem z nim. Spadła tam i leży.

„Oddział poniósł za duże straty, zostaliśmy zmuszeni do odwrotu”. Koniec kropka. Jak chcecie, to mnie zdegradujcie, nawet do kompanii karnej mnie możecie zesłać. Już bym wolał siedzieć na Kordonie, trzepać hajs na przemycie, raz na miesiąc ustrzelić jakiegoś mutanta i mieć spokój. No ale kogoś muszą też w głąb Zony wysyłać. Kto jak nie my, sratatata. Cholerstwo się rozrasta, więc ministerstwo rozpaczliwie szuka jakiegoś rozwiązania. Tyle tylko, że to jak szukanie igły w stogu siana. Jeden krok naprzód, dwa w tył. Tak jak i teraz. Czterech zabitych, zero efektu. Wszystko jak krew w piach. A zresztą, jebać to. Potem będzie czas na rozpamiętywanie. Teraz wrócić na górę, nawiązać łączność i spadamy.

Problem w tym, że boję się ruszyć, zdradzić swoją pozycję choćby najmniejszym szmerem. Tchórz ze mnie. Nigdy wcześniej tak nie miałem. Ten drugi poziom mnie wykończył. Istna rzeźnia, fartem się wykpiłem. A teraz siedzę przyrośnięty do ściany i czekam jak na zbawienie.

Kurwa, aż mi wstyd. Testy psychologiczne, mordercze treningi, szkolenia. Najlepsi z najlepszych, twarde chłopy. I wszystko szlag trafił. Nawet ja narobiłem w portki, a co dopiero moi ludzie musieli przeżywać. Przecież „żołnierz zawsze naśladuje dowódcę”. Jest granica, do której można maskować strach. Żeby to było zwykłe pole walki. „Zielonych ludzików” byśmy się nie bali, tego jestem pewien. To tylko ludzie. Ale jak się widzi sceny z koszmarów, jak wszelki zdrowy rozsądek zawodzi... Nigdy nas nie szkolili do walki z mutantami. Albo jak przejść przez pole anomalii. Coś tam było, jakiś kurs, ale co to za nauka. Sama teoria. Bo i nie ma jak tego przećwiczyć. Manewrów w Zonie nie zrobisz. Może kiedyś, dziesiątki trupów później w końcu wypracują jakieś metody. Dadzą nam lepszy sprzęt, powiedzą, co i jak. Mam nadzieję. Albo że chociaż przyjdą i nas pomszczą. Wytną w cholerę całe to plugastwo, spalą i wysadzą wszystko w powietrze.

Czemu nie zrzucą atomówki na Elektrownię? Pal licho, że nie mamy, Zachód by dał. Gorzej z Zoną, strach myśleć, jak by zareagowała. Stalkerzy mówią, że jak człowiek uderza, to ona dwa razy mocniej oddaje. Może i jest jakaś mądrość w tych zabobonach. Weszliśmy tu uzbrojeni po zęby, to zaraz nas wszystko oblazło. A ci chodzą w skórzanej kurtce, śrubki rzucają i jakoś żyją...

Słyszę skrzypienie uchylanych gdzieś drzwi. Powolne, przeciągłe, ostrożne. Jezu Chryste... Zaraz, powoli. To może być tylko przeciąg. Zawiasy stare, nie ma komu naoliwić. Albo moi ludzie zeszli na dół, może mnie szukają. Skąd mają wiedzieć, co się dzieje z resztą oddziału, skoro siedzę cicho jak mysz pod miotłą?

Bębnię palcami po łożu AKSa. Kurwa, przecież nie można się stresować w nieskończoność. W końcu trzeba coś zrobić. Uczyli mnie o tym. Dlaczego krasnoarmiejcy biegli na niemieckie karabiny maszynowe, ginąc tysiącami? A co mieli zrobić? Stać w miejscu, a może zrejterować i dostać kulę w łeb od NKWD? Nie mieli wyjścia, więc biegli do ataku. Brak wyboru daje w istocie wolność. Wolność od wahań, od myślenia, oczywisty w swej prostocie przymus. No, weźcie się w garść, kapitanie. Liczymy na was.

Pociągam łyk wody z manierki, biorę głęboki wdech i wreszcie wstaję. Nogi się pode mną chwieją, zastała w żyłach krew potrzebuje chwili, by znów zacząć sprawnie krążyć. Odpalam umieszczoną na hełmie latarkę, wąski strumień zimnego światła omiata zmurszałą, pokrytą zaciekami ścianę. Jeszcze parę lat temu musiało tu być czysto, jasno i schludnie. Przyjemny szum wentylatorów wypełniał pomieszczenia, naukowcy przechadzali się korytarzami, dyskutując o wynikach ostatnich badań. A potem przyszła Zona i wszystko szlag trafił.

A teraz tacy jak ja muszą cały ten burdel posprzątać. Jedni narozrabiali, a drudzy za to płacą. I gdzie tu sprawiedliwość? Dobrze mówili, nie pchaj się do armii. Ale co mogłem zrobić? W domu bieda, w całym kraju bieda, a armia chociaż jeść da i kariera pewna. Zresztą mam do tego dryg. Dobre wyniki, szybki awans, przyjęcie w szeregi Specnazu. Wszystko zaczynało się powoli układać. A potem dwie katastrofy na raz: Zona i Lenka, niemal jednocześnie. Diabli, jednej by starczyło, ale ze mną los się musiał lepiej zabawić. Lena mnie rzuciła, a ja zamiast wylądować w objęciach nowej panienki, trafiłem tutaj. Chuj by to strzelił.

Wylot korytarza widnieje kilkanaście metrów po lewej, ciemniejszy prostokąt przejścia odcina się na tle powleczonych światłem latarki ścian. Mój pierwszy krok rozlega się echem w całym tunelu, kawałki popękanych płytek chrzęszczą pod twardą podeszwą buta. Wystarczająco głośno, by zwabić wszystkie stwory na tym poziomie. Wstrzymuję oddech. Nic. Dalej ta sama martwa cisza, przerywana jedynie kapaniem wody i skrzypieniem lampki pod kloszem. Przekradam się wzdłuż ściany, jednym okiem pilnując drzwi. Jak ja nie cierpię zamkniętych przestrzeni, tej ciasnoty, niepewności...

Dobra, skrzyżowanie korytarzy jest tuż, tuż. Jeszcze kawałek i...

Ktoś idzie.

Zamieram w bezruchu. Cisza. Pokonuję kolejny metr i znów zamieniam się w słup. Czekam. Zimny pot spływa po karku. Staram się rozluźnić napięte mięśnie. Przełącznik trybu ognia z mechaniczym kliknięciem przechodzi na automatyczny. Jestem gotów roznieść na strzępy wszystko, co mogłoby wyskoczyć zza rogu.

Odliczam do zera. Jak nic się nie pojawi, idę dalej. Pewnie przestraszyłem się własnych kroków, wyobraźnia płata mi figle. Deprywacja sensoryczna, mało tlenu, te sprawy. Cztery, trzy, dwa, jeden...

Znów. Pojedynczy ciężki krok od strony kotłowni. Kurwa, jednak nie halucynacje. Lodowa kula rośnie mi w żołądku. Nie ma cienia wątpliwości – ktoś skrada się identycznie jak ja. Stawiam stopę – tamten robi to samo. Zatrzymuję się – staje i on. Tyle że teraz się zdradził, źle wyliczył moment, w którym spodziewał się usłyszeć mój następny krok. Dałbym jakiś znak, że jestem człowiekiem, ale głos grzęźnie mi w krtani. Zbyt ryzykowne. Nigdy nie wiadomo. Snork to na pewno nie jest, ale chuj wie, co tam lezie. Oblizuję wyschłe, pogryzione wargi. Dobra, dosyć tego. Niech się rozstrzygnie. Podkradam się do rogu i przywieram plecami do ściany. Słyszę, jak tamten przyspiesza. Sukinsyn, jak kombinuje. Trzy, dwa, jeden...

Wypadam zza osłony. Przyklękam na kolano, lufa skierowana w lewo. Pusto. Stożek światła wydobywa z mroku obszerny korytarz z szeregiem wyrwanych drzwi, wiodących do bocznych pomieszczeń. Drobiny kurzu wirują leniwie w jasnej smudze, poza tym panuje absolutny bezruch. Rzut oka w prawo. Tutaj również czysto, jedynie radioaktywne kałuże mienią się fluoroscencyjnym blaskiem, nadając upiorne, oniryczne kształty ustawionym wzdłuż ścian szafom. Nieco dalej pusty szyb nieczynnej windy.

Dobrze znany widok, przed paroma godzinami szliśmy tędy całą piątką. Zbadaliśmy wszystkie odnogi i pomieszczenia na tym poziomie. Natknęliśmy się tylko na parę szczurów i wybebeszone komputery. Główne wejście zawalone, jedyna droga na zewnątrz wiedzie przez kotłownię i właśnie stamtąd dobiega hałas. Możne to jednak Stecenka z Ilaszczukiem? Wpadniemy na siebie, zawołamy „ręce do góry!”, wybuchniemy nerwowym śmiechem. Padnie sakramentalne „po chuja się tak skradasz?”, po czym wszyscy będą żyli długo i szczęśliwie.

Ale pewności nie ma. W tym zrujnowanym labiryncie mogły powstać jakieś nowe przejścia. Taki „grawikondensat” rozrywa zbrojny beton jak papier. Dziury w podłodze, w suficie... Stwory mają swoje ścieżki, zawsze wiedzą, gdzie uderzyć, skąd zaatakować. Okropne, dosłownie nigdzie bezpiecznego kąta.

Ruszam wzdłuż ściany, w stronę kotłowni. Aby szybciej, aby mieć to już z głowy. Rozglądam się uważnie na wszystkie strony. Snop światła przemyka po ścianach i wtedy go dostrzegam.

Stoi w drzwiach do kotłowni, na granicy widoczności. Dwa grube paluchy zaciśnięte na framudze, nad nimi pół brzydkiej twarzy. Żadnego ruchu, tylko stoi i obserwuje. Nie, to na pewno nie mój człowiek. To w ogóle nie jest człowiek.

Nie myślę, po prostu rzucam się z powrotem za róg. Basowy ryk rozrywa ciszę jak grzmot, już wiem, kto na mnie czeka. Kontroler atakuje z całą mocą, wściekle, bezpardonowo. Skronie eksplodują bólem, telepatyczny nacisk gniecie czaszkę. Gnam z powrotem do pancernych drzwi, głośno dudniąc buciorami. Słyszę i czuję, że mutant rusza za mną. Nie zamierza wypuścić swojej ofiary. Piszczy mi w uszach, widzę jak przez mgłę. Dopadam panelu kontrolnego zamka. Tam na dole roi się od snorków, ale lepsze to, niż paść łupem tego czegoś. Odroczyć, byle odroczyć ten paskudny moment. Nieważne, tu czy tam, tylko dajcie mi jeszcze trochę pożyć, tylko troszeczkę, wtedy na pewno znajdę jakiejś wyjście...
Żałosny głupcze... – głęboki bas dudni pod czaszką. Myśli telepaty wdzierają się pomiędzy zwoje mózgowe, przecinają połączenia między neuronami, zatapiają obie półkule w truciźnie.
– Nie! Zostaw mnie... muszę... – mój zachrypły głos zmienia się w bełkot, nie poznaję go. Serce wali jak młotem. Ciężkie kroki bosych stóp są coraz bliżej, potwór miarowo zmierza do celu. Jakby się nie spieszył, jakby wiedział, że i tak mu nie umknę.
Wracaj i walcz, jak przystało na prawdziwego mężczyznę. Nie pamiętasz, co ci Lenka powiedziała?

Skurwiel dokopuje się już do wspomnień... Jaki był ten kod?! Trzy, zero, cztery, dziewięć? Wstukuję kolejne cyfry, starte klawisze tańczą mi przed oczami. Naciskam na masywną klamkę, ale nic się nie dzieje. Cholerne drzwi! Pcham, jęczę, dyszę, błagam je, by szybciej ustąpiły. Nic z tego. Zacięły się albo zły kod. Zanim otworzę gródź, tamten mnie dopadnie.
Na dole czeka tylko śmierć...
Opcja ucieczki zawiodła, czyli jednak walka. Chwiejnym krokiem ruszam z powrotem do skrzyżowania korytarzy, wychodzę tamtemu naprzeciw. Mózg zwalnia. Ściany dwoją się i troją w oczach, karmazynowy blask lampy alarmowej wiruje w epileptycznym ciągu. Świat zachodzi sepią, a potem bezgranicznie przygnębiającą szarością. Kolory giną jeden po drugim, zostaje tylko mrok bezlistnego lasu w ciemną listopadową noc.

Wychylam się zza rogu i widzę go, jak idzie prosto na mnie. Kuśtyka i powłóczy nogami, zgarbiony jak staruszek. Wyciąga łapę w moją stronę, rozcapierzając krzywe palce w ekspresyjnym geście. Szeroki jak dynia łeb tkwi wciśnięty między pałąkowate ramiona, niemal zrośnięty z tułowiem. Pod grubymi łukami brwiowymi płoną małe, ciemne oczy bez źrenic.

Włosy pod hełmem stają mi dęba. Ostatkiem woli podnoszę karabin do ramienia. Kałach waży tysiąc ton, jestem jak pięcioletnie dziecko na strzelnicy. Tamten chce zareagować, ale wyprzedzam go o ułamki sekund. Tytanicznym wysiłkiem ściągam spust, huk wystrzału niemal rozrywa mi bębenki. Krótka seria szarpie pokryte ropiejącymi owrzodzeniami ramię mutanta, tryska czarna, gęsta jak żywica krew. Trafiony psionik wydaje z siebie niski, na poły ludzki jęk. Ból go dekoncentruje. Wracają mi siły, kontury się wyostrzają. Biorę paskudne cielsko na cel. Zetnę go. Wpakuję pół magazynka. Rozwalę gnoja.

Tamten widzi, co się święci i przypuszcza finałowy atak. Wykorzystuje całą swoją nienawiść, ból i głód. Czuję jego cierpienie jak własne. Postrzelone ramię piecze do żywego, puszczam karabin. Padam na kolana, przygwożdżony lawiną obrzydliwych obrazów. Pijany ojciec miota się po mieszkaniu, gdzieś rozbija się z brzękiem szkło. Krzyki, wrzaski, szamotanina. Wybijam sobie zęby o kamień. Bicie policyjnymi pałkami pod żebra. Chłopcy przywiązani do łóżek, koszmar bezruchu i psychicznej tortury. Spadam w przepaść bez dna. Czuję wzrok kontrolera na sobie, przepala kości czaszki jak laser. Z piersi wyrywa mi się dziki wrzask. Krzyczy cała moja istota, protestuje wszystko, co we mnie ludzkie.

Ruszam z powrotem w stronę drzwi. Zataczam się od ściany do ściany jak pijak. Padam na twarz, w ostatniej chwili podpierając się rękami. Ostre krawędzie potrzaskanych płytek ranią mi dłonie. Ból jest dobry, przypomina, że wciąż tu jestem. Kształtuje człowieka, zmienia go. Zbyt twardzi pękną jak naprężony metal, zbyt miękcy roztopią się, raz na zawsze tracąc swój pierwotny charakter. Trzeba wytrzymać... Ściana minimalnie osłabia więź z oprawcą. Teraz już tylko uciekam. Nie dam rady z nim walczyć. Nie spojrzę drugi raz w tę potworną twarz, nie ma mowy.

Uderzam głową w drzwi, osuwam się na kolana, dłonie same znajdują klawiaturę zamka. Kontroler jest tuż za zakrętem, warczy i mamrocze swoje zaklęcia. Drżącymi rękami raz po raz wbijam ten sam kod. Zero reakcji. Napieram barkiem na stal, walę w nią pięściami. Trzy, zero, cztery, dziewięć, na litość boską! Rzucam się na gródź jak dzik na drzewo, wreszcie przeklęte wrota ustępują, otwierając się na całą szerokość. Przede mną schody na dół. Ratunek, zbawienie.

Jestem już po drugiej stronie, kiedy dociera do mnie, że kontroler pokonał zakręt. Od zdobyczy dzieli go już tylko ostatnia prosta. Wwierca się spojrzeniem w moją potylicę. Widzi mnie, żałosnego robaka pełznącego w brudzie ziemi. Boże, jak ciężko wykonać jakikolwiek ruch. Kończyny odmawiają posłuszeństwa, jak we śnie, kiedy człowiek chce uciekać, a nie może. Grzęznę jak mucha w smole. Moje chwile są policzone. On jest już we mnie, wypełnia nędzny człowieczy umysł swoim potężnym intelektem. Echo jego myśli rezonuje w pustce mojej jaźni, słyszę go coraz wyraźniej. Słowa i obrazy zatapiają resztki rozumnej myśli, ostatnie skrawki świadomości tłuką się pod czaszką jak przerażone owady w pułapce. Jasna cholera, musi być jakiś sposób, by mu się oprzeć. Jakiś ostatni bastion człowieczeństwa, ostatnia cytadela, do której można by się wycofać. Twierdza umysłu, której nie dosięgną jego macki. Wszystko zależy od silnej woli. Dalej, naprzód. Muszę zamknąć drzwi, za wszelką cenę. Wytrzymam! Na pewno jest we mnie to coś... trzeba to tylko znaleźć, tylko wytrzymać ten okropny skowyt. Przecież nie jestem nim, on nigdy nie będzie mną. Lenka... Pamiętasz? Zawsze jesteśmy sami. Nie ma zrozumienia, nie ma przebaczenia, nie ma zbawienia. Zamknięty w czterech ścianach własnego umysłu. Iluzją jest wiara w zbliżenie, w zjednoczenie z drugim człowiekiem. Nikt nie może strzaskać barier tego więzienia, jakim...

I to ma mnie pokrzepić? Żałosne. Ty głupi, naiwny, pusty jak szamański bęben żołdaku. Przecież on nawet nie jest człowiekiem. Trzeba było zostać przy drzwiach, po co się cofałem... Omotał mnie, on wiedział... ale to już bez znaczenia. Koniec. Przegrałem.

Pęka krucha skorupka mojej świadomości, tej śmiesznej, hodowanej przez tyle lat wiary w podmiotowość, odrębność, niezależność. Staję się narzędziem, zabawką w jego rękach. Tym, czym zresztą zawsze byłem. Zmieniam tylko właściciela.

Ślina leci mi strugą z ust, jak wściekłemu psu. Podnoszę się z kolan do nowego życia jako jego sługa.

***
Otwieram oczy. Klęczę w kręgu światła na zimnej, mokrej posadzce korytarza, obejmując głowę rękami. Szare płytki podłogi przypominają powierzchnię Księżyca. Na piersi wciąż mam pas z karabinkiem, obok leży kilka łusek.

Próbuję pozbierać potrzaskane kawałki samego siebie. Pod powiekami tańczą obrazy, dźwięki i emocje. Pot, krew i łzy na treningach. Przepustka, spacer z Lenką po parku. Siedzimy na ławce, ujmuję jej delikatny, blady policzek w moją szorstką dłoń. Pierwszy pocałunek, szczęście eksplodujące fontanną złotych iskier gdzieś pod przeponą. A potem wszystko rozwiewa się jak dym. Zazdrość, awantury, wyrzuty. „Ty wracasz z tej Zony jakiś odmieniony, nie poznaję cię”... Patrole, misje, odznaczenia, koszmar służby za Kordonem. Wreszcie widzę już tylko twarz kontrolera, która rośnie i rośnie, pochłaniając cały świat, aż w końcu wpadam do jego oczu, do tej czarnej jak węgiel, pełnej nienawiści otchłani.

Potrząsam głową, jakbym mógł wyrzucić ze środka całe to piekło. Ból pulsuje miarowym rytmem, zamykając skronie w żelaznej obręczy.
– Jasny gwint... – klnę i spluwam. Ślina jest gęsta i kwaśna. Mdli mnie. Cieknie mi z nosa, policzki mam mokre od łez. Mrugam kilka razy jak jaskiniowiec, który wychodzi na słońce.
– Kapitanie? – Ktoś podbiega i szarpie mnie za ramię.
– Czekaj! – syczy drugi mężczyzna, ale pierwszy ma to w dupie.
– Ste... Stecenka? – rozpoznaję charakterystyczny głos młodszego sierżanta.
– Dobra nasza, wraca do żywych! – melduje Stecenka. Teraz podbiega i ten drugi. To musi być Ilaszczuk. Kucają obok, sierżant delikatnie łapie mnie za brodę.
– Nie po oczach... – protestuję, kiedy któryś przypadkiem oślepia mnie swoją latarką. Po chwili wraca mi wzrok, rozpoznaję moich ludzi. Patrzę to na jednego, to na drugiego. Nic nie rozumiem.
– Żyjecie, towarzyszu kapitanie? – pyta lejtnant Ilaszczuk. Na jego surowej twarzy widać troskę.
– Co się głupio pytasz, przecież widzisz... – mamroczę, grzebiąc w plecaku w poszukiwaniu apteczki. Ilaszczuk mnie wyręcza, wciska mi do ręki przeciwbólowe. Połykam tabletki, zapijam wodą z manierki. Na moment przytykam czoło do podłogi, jakbym odprawiał modły do Allacha. Chłodna powierzchnia przynosi ulgę.
– Skąd wy tutaj? – bełkoczę mało gramatyczne pytanie, ale składanie słów wciąż przychodzi mi z trudem. Czekam, aż leki zaczną działać.
– No... usłyszeliśmy wrzaski, więc pomyśleliśmy, że ktoś tam jeszcze żyje... – zaczyna Ilaszczuk, Stecenka kiwa twierdząco głową.
– A kontroler?
– Wzięliśmy go w krzyżowy ogień. Raz jeden strzelał, raz drugi. Ja z kotłowni, sierżant z sali po drugiej stronie korytarza. Skurwiel się chyba rozkojarzył, bo ta jego manipulacja osłabła. Chciał się schować, ale byłem szybszy. Udało mi się gada prosto w łeb trafić. W samą porę, bo i mnie już zaczynało odbijać... – Lejtnant odwraca wzrok przy tych słowach.
– I wam, Ilaszczuk? To znaczy, że ja... że on mnie... – urywam, zwieszam głowę. Świadomość tego, co się stało, parzy jak przystawione wprost do skóry gorące żelazo. Chyba tak się czują ofiary gwałtu. Upokorzenie, bezsilność, niezrozumienie.
– Strzelaliście do nas, kapitanie. Coś okropnego. Jak lalka na sznurku... – zaczyna sierżant, ale towarzysz szybko go ucisza.

Nic z tego nie pamiętam. Pustka, zupełna próżnia. Przeżuwam słowa Stecenki. Powinni byli mnie zlikwidować, stwarzałem zagrożenie dla oddziału. W Zonie nie możesz ufać własnym zmysłom, a co dopiero drugiemu człowiekowi. Złamali instrukcje. Nie chcę wiedzieć, co ja bym zrobił na ich miejscu.
– Dzięki, żeście mnie nie zastrzelili – mamroczę, wbijając wzrok w ziemię. – Złożę wniosek, żeby wam order dali...
– Możecie iść, kapitanie? – Lejtnant zmienia temat.
– Tak, nic mi nie jest... – Podnoszę się ciężko jak krowa. Mam jeszcze lekkie zawroty głowy, ale poza tym motoryka sprawna. Ilaszczuk dla wszystkiego podpiera mnie własnym ramieniem. Ruszamy do wyjścia, kiedy nagle coś sobie przypominam. Zerkam za siebie. Na środku korytarza, w kałuży krwi spoczywa ścierwo kontrolera.
– Coś nie tak, dowódco?
Zaprzeczam gestem, puszczam ramię lejtnanta. Nieśmiało zbliżam się do stygnącego truchła.
– Jasna cholera, wynośmy się stąd... – dobiega mnie nerwowy szept Stecenki. Słyszę, jak Ilaszczuk po cichu cofa się pod ścianę. Czekają, czujni i skupieni. Przed chwilą ocalili mi życie, ale gdybym teraz zrobił choć jeden podejrzany ruch, rozwaliliby mnie na miejscu. Trudno ich za to winić.

Spoglądam w milczeniu na martwego mutanta. Teraz nie wygląda już tak strasznie. W czole zieje dziura po kuli, pośmiertny grymas nadaje twarzy groteskowy wyraz. Potężna potylica pękła, przerośnięty mózg rozlał się szaroróżową breją po podłodze. Okrywające tułów podarte szmaty nie pozostawiają jednak wątpliwości, że kiedyś był to człowiek.

Robi mi się niedobrze. Nie tyle człowiek, ile raczej dziecko. On wygląda jak kalekie dziecko, może nastolatek. Dziwnie niski i chudy, tylko twarz ma taką starczą i głowę wielką... Przymykam powieki. Już wiem, kto do końca życia będzie mnie nawiedział w koszmarach.
– W porządku. Idziemy – wydaję rozkaz, powoli odwracając się do żołnierzy. Ilaszczuk kiwa porozumiewawczo do Stecenki, widać, że obaj przyjmują te słowa z ulgą. Z głębi podziemi słychać już gulgotanie snorków, zwabionych hałasem. Opuszczamy korytarz, przecinamy długą halę kotłowni. Wychodzimy krętymi, wąskimi schodkami na górę.

Na powierzchni czuję się jak nowo narodzony. Świeże powietrze działa ożywczo. Zatrzymujemy się w zniszczonym baraku, każę Stecence nawiązać łączność radiową z bazą. Czekamy na śmigłowiec.
– Jak myślicie, dowódco, jak to się stało, że on was nie wykończył? – ostrożnie pyta młodszy sierżant.
– Nie wiem. Nic nie pamiętam – odpowiadam półgębkiem, zaciągając się papierosem. – Widocznie potrzebował mnie do walki z wami, jak nadbiegliście.
– Ja to słyszałem, że można mu się oprzeć przez pewien czas – wtrąca Ilaszczuk. – Dobrze, żeście wytrzymali tak długo, kapitanie. Mógł wam kazać się zastrzelić, albo...
– Ano... – potwierdzam, patrząc przez wybite okno w horyzont. Tak, są ciekawi... Tylko kompletnie nie mam pojęcia, jak to opisać.
– Starałem się pamiętać, że ja to ja... – zaczynam niemrawo. – Myślałem też o Lence. Wiecie.

Wiedzą. Nie pytają o nic więcej. Zapada cisza, każdy pogrąża się we własnych myślach. Stecenka odmawia modlitwę. Gdzieś daleko wyją nibypsy, w krzakach po drugiej stronie kompleksu baraszkuje mięsak, zmutowany krewny świni. Niewinne zwierzątka, w porównaniu do tego, co wyhodowano w tajnych laboratoriach, co stworzono świadomym wysiłkiem rąk i umysłów. Znów staje mi przed oczami twarz psionika, przypominam sobie jego ból i nienawiść, tak realne, tak podobne do moich. Może on przeklina swojego stwórcę, tak jak my przeklinamy naszego.
– Mnie się wydaje, że to hełm pana ocalił. Dobrze, że nam dali te Sfery. Solidny sprzęt – odzywa się młodszy sierżant po dłuższej chwili.
– No... – potwierdza Ilaszczuk. – Zobaczcie, człowiek w tym kasku wygląda, jakby sam miał łeb niczym kontroler. Okrągły taki. Bania jak wiadro!

Uśmiecham się połową ust. Gryzie mnie, że nie znalazłem w sobie niczego, co mogłoby się oprzeć woli kontrolera. Z drugiej strony, jestem przecież żołnierzem. Uczono mnie posłuszeństwa, nie buntu. Wiary w siłę mięśni, nie ducha, choć to też ważne. Wróg miał być zawsze gdzieś tam, przed lufą, na celowniku. Nie we mnie.

Pozostaje mieć nadzieję, że kiedyś jeszcze to odszukam. Jakąś twierdzę w głębi serca, o murach nie do skruszenia. Iskrę człowieczeństwa, której nic nie zgasi.

Czas pokaże.
An artist can't tell you what the hell they're up to. They don't know. They can maybe guess. What they're actually doing when they're producing a piece of art is figuring out what they're up to. And that's when you know they're actually artists. They're moving beyond themselves.
Jordan Peterson

Ostatni bastion (opowiadanie w uniwersum S.T.A.L.K.E.R.a)

3
Rumcajs pisze: Przeczytało się, zastanawia mnie jak bardzo wizja Zony odbiegła od pierwowzoru Strugackich.
W grze odbiegła dość daleko, jednak inspiracje są widoczne. Wiadomo, że gierki nie ma co porównywać do Strugackich czy Tarkowskiego, ale uniwersum ma potencjał.
Rumcajs pisze: Bardziej mi ten tekst Metro przypomina.
Czym byłby stalker bez podziemnych laboratoriów, najstraszniejszych miejsc w całej Zonie? :D
Rumcajs pisze: A i jeszcze, w stalkerze ( grze ) jednostki specjalne nie używały kałasznikowów.
Tak, ale nie miałem zamiaru wzorować się wiernopoddańczo na grze, bo to tylko szkodzi literaturze. W "prawdziwym życiu" ukraińskie SBU ma do dyspozycji niestety co najwyżej AKS-74 z różnymi akcesoriami.

PS. uwaga nie na temat - zapomniałem ostrzec, że są wulgaryzmy, niestety nie ma możliwości edycji posta :/
An artist can't tell you what the hell they're up to. They don't know. They can maybe guess. What they're actually doing when they're producing a piece of art is figuring out what they're up to. And that's when you know they're actually artists. They're moving beyond themselves.
Jordan Peterson

Ostatni bastion (opowiadanie w uniwersum S.T.A.L.K.E.R.a)

4
Fakt labolatoria ( zwłaszcza w pierwszej części ) to horror, bez dwu zdań, uniwersum ma potencjał, ale ono kojarzy mi się bardziej ze stalkerami szukającymi artefaktów i bandytami, mniej z operacjami rządowymi. Handlarze, naukowcy, obozy stalkerów, a Ty ciągniesz wątek wojskowo militarny. Ale spoko, klimat jest, drobne błędy warsztatowe da się poprawić.
Nie ma rzeczy bar­dziej niewiary­god­nej od rzeczywistości.

Ostatni bastion (opowiadanie w uniwersum S.T.A.L.K.E.R.a)

5
Podobał mi się ten tekst. W pewnym momencie dobrze podtrzymałeś napięcie (jak przeczytałem, że ktoś naśladuje kroki bohatera, ale się pomylił, to trochę creepy się zrobiło), a wątek z żoną, który początkowo wyglądał na tani wyciskacz łez okazał się mieć więcej sensu, niż się spodziewałem.
självmordbombare pisze: Gdzieś daleko wyją nibypsy, w krzakach po drugiej stronie kompleksu baraszkuje mięsak, zmutowany krewny świni.
To mi się bardzo podobało :) Nie grałem w Stalkera, ani nie czytałem "Metro", więc ciekawi mnie, czy sam wymyśliłeś nazwy tych stworów.
Jeśli miałbym się czegoś doczepić, to niektóre zdania wymagają przeróbki, ale są na tym forum ludzie, którzy lepiej wytkną Ci takie techniczne błędy. Poza tym krótkie zdania w czasie teraźniejszym nadają tempa opowiadanku, ale na dłuższą metę trochę to męczy i w odpowiednich momentach, można odrobinę zwolnić.

Ostatni bastion (opowiadanie w uniwersum S.T.A.L.K.E.R.a)

6
Orly pisze: To mi się bardzo podobało Nie grałem w Stalkera, ani nie czytałem "Metro", więc ciekawi mnie, czy sam wymyśliłeś nazwy tych stworów.
Niestety nie, to są nazwy kanoniczne, z serii gier, albo ściślej mówiąc, z polskiego tłumaczenia :)

Cieszę się, że się podobało, uwagi co do narracji ofc wezmę sobie do serca przy pracy nad kolejnymi tekstami.
An artist can't tell you what the hell they're up to. They don't know. They can maybe guess. What they're actually doing when they're producing a piece of art is figuring out what they're up to. And that's when you know they're actually artists. They're moving beyond themselves.
Jordan Peterson

Ostatni bastion (opowiadanie w uniwersum S.T.A.L.K.E.R.a)

7
Przyjemne. Kilka rzeczy wydało mi się niezręczne:
Ale tamci, co potem?
Ale ci później? albo
Później było już tylko gorzej.
Kurwa, z rur zaczęli wyłazić, z szybów wentylacyjnych, na czterech łapach, po ścianach, po suficie...
Może:
Kurwa! Wysypali się z rur i szybów, pełzli/biegli/kroczyli po ścianach i suficie.
Iwan niósł walizkę, ale Iwana jakieś bydlę włochate ściągnęło po schodach na dół, a walizkę razem z nim. Spadła tam i leży.
Może:
Iwan niósł walizkę, ale Iwana jakieś bydlę wciągnęło go w ciemność, a walizkę razem z nim.

Wywalmy, że włochate bydle, a dajmy że coś i gdzieś. Może będzie bardziej tajemniczo.
„Oddział poniósł za duże straty, zostaliśmy zmuszeni do odwrotu”
Mało dramatyczne. Bohater dużo przeklina. Zakładam, że jest spanikowany i zrozpaczony, może mógłby się trochę powydzierać, poprzeklinać?
Zamieram w bezruchu.
Po prostu: Zamieram

To nasunęło mi się przy pierwszym czytaniu. Tekst ma klimat. :)

Ostatni bastion (opowiadanie w uniwersum S.T.A.L.K.E.R.a)

8
Wybacz, nie lubię takich klimatów, więc się nie wczytywałem za bardzo, tylko początek ugryzłem, ale gumowaty się wydał. Lecz ocena to bardzo subiektywna i raczej nie powinieneś się nią przejmować. W końcu to raczej do fanów kierowany tekst... Ale mam pytanie:
självmordbombare pisze: Wciąż klęczę pod ścianą korytarza, wsłuchując się w ciężką ciszę podziemnego laboratorium. Nogi mi zdrętwiały, ale nie usiądę. Nie w tym przeklętym miejscu, gdzie ułamki sekund decydują o życiu lub śmierci.
- i dlatego klęczy pod ścianą, aż mu nogi zdrętwiały? Żeby nie mógł się ruszyć za szybko, czy jak?
"Im więcej ćwiczę, tym więcej mam szczęścia""Jem kamienie. Mają smak zębów."
"A jeśli nie uwierzysz, żeś wolny, bo cię skuto – będziesz się krokiem mierzył i będziesz ludzkie dłuto i będziesz w dłoń ujęty przez czas, przez czas – przeklęty."

Ostatni bastion (opowiadanie w uniwersum S.T.A.L.K.E.R.a)

9
RoboTeller pisze: Wybacz, nie lubię takich klimatów, więc się nie wczytywałem za bardzo, tylko początek ugryzłem, ale gumowaty się wydał. Lecz ocena to bardzo subiektywna i raczej nie powinieneś się nią przejmować. W końcu to raczej do fanów kierowany tekst... Ale mam pytanie:
självmordbombare pisze: Wciąż klęczę pod ścianą korytarza, wsłuchując się w ciężką ciszę podziemnego laboratorium. Nogi mi zdrętwiały, ale nie usiądę. Nie w tym przeklętym miejscu, gdzie ułamki sekund decydują o życiu lub śmierci.
- i dlatego klęczy pod ścianą, aż mu nogi zdrętwiały? Żeby nie mógł się ruszyć za szybko, czy jak?
Dzisiaj napisałbym ten tekst trochę inaczej, I admit :)

Klęcząc, można łatwiej się poderwać, czy strzelić z karabinu, niż siedząc. Człowiek, kiedy jest przestraszony, raczej nie będzie się rozsiadał. Tym się kierowałem, chociaż pewnie to zdanie (tak jak wiele innych) można by bez straty dla całości wyrzucić.
An artist can't tell you what the hell they're up to. They don't know. They can maybe guess. What they're actually doing when they're producing a piece of art is figuring out what they're up to. And that's when you know they're actually artists. They're moving beyond themselves.
Jordan Peterson

Ostatni bastion (opowiadanie w uniwersum S.T.A.L.K.E.R.a)

10
Szary2004 już poruszył kwestię składni niektórych zdań, więc ja ją pominę.

Klimat: uważam, że świetnie oddałeś beznadziejność sytuacji i nieprzygotowanie do tego, co można spotkać w Zonie. Opis lokalizacji jest naprawdę dobry, trochę jakbyś eksplorował laboratorium podczas pisania :wink:

Wierność: dość dobrze trzymałeś się uniwersum gry (pomijając usprawiedliwiony błąd z uzbrojeniem), lecz momentami miałem wrażenie, jakbyś chciał pokazać, że dobrze znasz świat, próbując wcisnąć jak najwięcej nazw i pojęć.

Zachowanie postaci: nie wiemy czy towarzysze kapitana mieli do czynienia z kontrolerami, więc tak szybkie zaakceptowanie faktu, że jest w dobrym stanie nieco przeszkadza. Za mało paranoi. Koszmar Zony okazuje się zbyt wielki dla kapitana? Dość naturalnie przedstawione, biorąc pod uwagę zaskoczenie przez wrogość otoczenia.

To tyle z mojej strony, pozdrowienia od fana S.T.A.L.K.E.R.a :D

PS: strach pomyśleć co by było bez tych 40 procent ochrony psionicznej od hełmu Sfera :wink:

Ostatni bastion (opowiadanie w uniwersum S.T.A.L.K.E.R.a)

11
Moje uwagi są tylko z poziomu zwykłego czytelnika. Więc przemyśl je, zanim zastosujesz.
självmordbombare pisze: Zanim strzelisz, to mutant cię trzy razy zdąży zabić.
Jakoś dziwnie się czyta to zdanie.
självmordbombare pisze: drzwiami na drugi poziom
Brakuje słowa "prowadzącymi"
självmordbombare pisze: tego taki pewny
Brzmi potocznie. Może po prostu: nie jestem tego pewny.
självmordbombare pisze: a ciemno tu jak w grobie. Tylko archaiczna lampka alarmowa rozprasza mrok
No to mrok czy lampka rozświetla? W grobie masz ZERO światła.
självmordbombare pisze: wykpiłem
Wykpić pasuje do obiadu z teściową ;)
självmordbombare pisze: czekam jak na zbawienie
Nie ten idiom. jak na zbawienie czeka się "na coś", a nie po prostu. Może ci chodziło o "siedzieć jak na szpilkach", ale to by tu nie pasowało.
självmordbombare pisze: To może być tylko przeciąg
Po ziemią? :)
självmordbombare pisze: Pociągam łyk wody z manierki
W takim momencie? Może coś wchodzi a ten sobie łyk wody bierze zamiast odbezpieczać bron?
självmordbombare pisze: Dobrze znany widok, przed paroma godzinami szliśmy tędy całą piątką.
Raz szli i już "dobrze znany"? Może po prostu "znany".
självmordbombare pisze: Jakiś ostatni bastion człowieczeństwa, ostatnia cytadela, do której można by się wycofać.
Cytadela jest większa niż bastion, więc może w odwrotnej kolejności? Najpierw wycofujesz się do zamku, potem w głąb.

Ogólnie: bardzo dobrze się czytało, płynnie. Widać, że już masz wprawę w pisaniu.
ODPOWIEDZ

Wróć do „Opowiadania i fragmenty powieści”

cron