"Taniec ze Śmiercią" [Opowiadanie z elementami grozy]

1
Opowiadanie zawiera wulgaryzmy.

Nazywam się Jan Kosowski i w sierpniu 1968 roku zgubiłem drogę do domu, i spotkałem się ze Śmiercią. Byłem przerażony, ale zatańczyliśmy razem wspaniały taniec, który wspominam do dzisiaj. Do dnia, kiedy leżę na szpitalnym łóżku, z diagnozą raka wątroby, wiedząc, że wkrótce umrę.

Nie uderzyłem się w głowę, nie wypiłem litra wódki i nie wziąłem narkotyków. Naprawdę zatańczyłem ze Śmiercią. To nie był dostojny walc, ani uroczysty polonez – nie. Skakaliśmy wokół ogniska, umykając przed wszystkimi oczami zwróconymi w naszą stronę.

Pamiętam ten dzień, jakby to było wczoraj. Ciepłe podmuchy wieczornego wiatru, mgła zalegająca nad miastem i ostatnia łuna słońca ginąca za widnokręgiem tworzyła niezapomniany klimat. Dzisiaj dostrzegam magiczny klimat tamtych wydarzeń, choć wtedy umierałem ze strachu, szukając drogi do domu.

Ale może od początku…

Jak co wieczór, wyszedłem na podwórko i włóczyłem się po okolicy. Miasto nie było wielką metropolią, ale jako trzynastolatek z kiepską orientacją w terenie, łatwo mi było się zgubić. Sierpień dobiegał końca, więc szybko zapadł zmrok. Kiedy okazało się, że nie wiem jak wrócić, pustki panujące na ulicach obnażyły pomarańczowe światła wysokich latarni.

Zawróciłem, ale i tak nie dotarłem do domu. Minąłem kilka wysokich bloków i znalazłem mały plac zabaw, za którym rozciągały się krzaki i puste pola. Zobaczyłem dwie huśtawki, karuzelę i równoważnię na okrągłej betonowej patelni. Ciekawe jak wiele dzieciaków musiało pozdzierać sobie tam kolana?

Komuniści pewnie śmiali się w głos, kiedy uradzili, że na placu zabaw wyleją beton. Ku uciesze tych skurwysynów plac musiał być niezwykle popularny, zważywszy na sąsiedztwo blokowisk. Sądzę, że gdyby mój ojciec wiedział, że starsze dzieciaki nazywały ten plac „tarką”, to też by mnie tam zabierał i patrzył jak się kaleczę.

W ciągu dnia zaglądały tam dzieciaki, a wieczorem spotykali się pierwsi miejscowi hipisi. Jak już mówiłem, do placu przylegał młody, brzozowy zagajnik, w którym narkomani urządzili sobie melinę. Badałem wzrokiem huśtawki, jednak nie zabawa siedziała mi w głowie.

Szukałem kogoś, kto mógłby wskazać mi drogę, ale wśród ciszy i pustki czułem się, jakbym stanął nocą na cmentarzu.

Kiedy w zagajniku rozległ się chichot, zbudziła się we mnie nadzieja i nie bez strachu ruszyłem do źródła znajdującego się w zagajniku. Zdołałem rozróżnić kilka głosów. Dzieci kwiaty urządziły sobie kolację w krzakach wydeptanych i uwitych na kształt ptasiego gniazda. Gdybym siedział tam razem z nimi, pewnie poczułbym więcej ciepła niż we własnym domu.

Może mnie zobaczyli albo wyczuli moją obecność, do dzisiaj nie wiem. Wesołe krzyki zmieniły się w urywane szepty i syki. Nie miałem wątpliwości, że uciszali się nawzajem. Stałem pośrodku placyku zabaw jak sierota i wpatrywałem się w ich melinę z nadzieją.

Wtem w krzakach się zakotłowało i ktoś wybiegł po drugiej stronie. Potem pojawiło się jeszcze kilka czarnych postaci biegnących na pole za miastem, w salwach śmiechu i radosnych pokrzykiwaniach. Nie zdążyłem się odezwać, ale jestem pewien, że nawet gdybym za nimi wrzeszczał jak opętany, to nawet nie spojrzeliby za plecy.

Byli szczęśliwi i miałem wrażenie, że nie chcieli się tym z nikim dzielić. Radość biła od nich z daleka, zachowywali się zupełnie inaczej niż większość społeczeństwa. Mówiło się wtedy, że Polska to najweselszy barak w obozie, ale jako dzieciak oglądałem jedynie ponure twarze skłóconych rodziców i sąsiadów.

Dopiero tamtego dnia zobaczyłem naprawdę szczęśliwych ludzi. Pamiętam, co wtedy pomyślałem: czego brakuje mojej rodzinie, żebyśmy mogli się czasem roześmiać?

Ruszyłem w stronę zagajnika z nadzieją, że któryś z hipisów został tam i czekał. Do dzisiaj dziwię się swojej naiwności, ale na litość boską, miałem wtedy dwanaście lat!

Wszedłem i poczułem się jakbym trafił do innej rzeczywistości. Nie mogłem oprzeć się myśli, że wpadłem do króliczej nory i zaraz wyjdę w Krainie Czarów. Byłem oszołomiony jak Chińczyk w muzeum i początkowo nie zauważyłem dogasającego ogniska.

Byłem pod wrażeniem gniazdka, który sobie tam uwili. Rozwiesili na krzakach kilka koców i poprzypinali je klamerkami do gałęzi. Miałem przez to wrażenie, że siedzę w namiocie. Żarzące się drewno wciąż dawało przyjemne ciepło. Poczułem się tam całkiem bezpieczny.

W powietrzu unosił się zapach spalonego siana i przyjemny aromat grillowanego mięsa. Rozejrzałem się czy nie zostawili czegoś po sobie, bo zrobiłem się głodny, ale znalazłem jedynie rozrzucone papiery i kilka strzykawek. Nie wiedziałem do czego ich używali, więc kopnąłem je w krzaki.

Usiadłem na kocu w czarno-białą szachownicę i zawiesiłem dłonie nad wątłym płomieniem. Zapadała noc i powietrze powoli się ochładzało. Jednak w melinie wciąż było ciepło jak w kuchni mojej babci, gdy zimą gotowała dla mnie obiad. Dołożyłem do ogniska kilka szczap suchego drewna, które leżało obok mnie.

Patrzyłem jak płomień rośnie i rozmyślałem jak znajdę drogę do domu. Godziłem się już z myślą, że spędzę noc pod gołym niebem. Przez chwilę byłem tym podekscytowany. Bałem się, ale zagajnik powoli odbudowywał stracone poczucie bezpieczeństwa.

Melina do złudzenia przypominała ptasie gniazdo uwite ze starych gałęzi zaplecionych w koronę rozłożystego drzewa. Poczułem się jak pisklę oczekujące na matkę z dala od zuchwalców czających się po drugiej stronie.

Powoli zapadałem w sen, kiedy nagle dostrzegłem cień przemykający po ścianie zagajnika. Strach wyostrzył mi zmysły, więc słysząc trzask łamanej gałązki, dreszcze przebiegły mi po krzyżu. Zapomniałem o zmęczeniu i z uwagą wypatrywałem intruza. Kiedy się nie pojawiał, byłem gotowy pomyśleć, że coś mi się przywidziało. Niestety, zanim znowu zdążyłem zapaść w półsen, przygarbiony człowieczyna wgramolił się chwiejnym krokiem do meliny.

Zastygłem w bezruchu, wpatrując się w zakapturzoną postać z tobołem na plecach. W blasku ognia zobaczyłem umorusaną twarz brodatego mężczyzny. Spojrzał na mnie przelotnie i wykrzywił usta w grymasie przypominającym uśmiech. Ze strachu odwzajemniłem gest i odsunąłem się na tyle, na ile pozwalały ściany z koców. W powietrzu zaczął unosić się zapach stęchlizny i taniego wina.

Bezdomny usiadł po turecku przy ognisku i wyciągnął doń dłonie ukryte w wyświechtanych wełnianych rękawiczkach bez palców. Nie zdjął z pleców obszarpanego jutowego worka, tylko oparł się o niego, jak o oparcie fotela. Rozległ się metaliczny brzęk przedmiotów ukrytych wewnątrz wypchanego tobołu.

Pozbyłem się złudzeń, że wchodzenie do meliny było dobrym pomysłem. Zastanawiałem się jak mogłem być tak głupi, żeby pomyśleć, że przesiadywały tam wyłącznie dzieciaki. Nocna szychta przypadła bezdomnemu błąkającemu się za dnia po okolicy.

Coraz więcej pytań rodziło się w mojej głowie aż wreszcie zamroczyło mnie i znowu poczułem się senny. Walczyłem z tym, aż udało mi się wyprostować i oprzeć głowę o wystający pień. Bezdomny mierzył mnie przytomnym wzrokiem. Kiedy spojrzałem w jego brązowe, płonące żywym ogniem oczy, poczułem falę bolesnych dreszczy. Coś, jakbym wbił sobie w skórę dziesiątki tysięcy szpilek. Włosy powoli stawały mi dęba. Nigdy wcześniej ani później nie doświadczyłem podobnego bólu. Serce zaczęło mi kołatać w piersi i poczułem wielki wstyd.

Przypomniałem sobie, jak któregoś wieczora odkryłem obrazki nagich dziewczyn leżące pod biurkiem starszego kuzyna. Miałem wtedy dziesięć lat. Jeszcze nie wiedziałem o co właściwie chodzi, ale obrazki spodobały mi się i niemal zapłonąłem żywym ogniem, nie mogąc potem wyrzucić tego z pamięci, kiedy podekscytowany zamykałem się w toalecie.

Jednak tamtego wieczora, kiedy bezdomny zmierzył mnie przenikliwym spojrzeniem, czułem wstyd. Tak wielki, że chciałem zapaść się pod ziemię, płacząc ze złości, że wyrzygał mi to wspomnienie w chwili konfrontacji z nieznanym.

Odwróciłem wzrok i wspomnienia zniknęły jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki. Wstyd stał się nieistotny, aż wreszcie całkiem zniknął. Odetchnąłem z ulgą, jak tylko dreszcz przestał przeszywać moje wilgotne od potu ciało.

Kloszard nie patrzył już w moją stronę.

– Masz coś do ukrycia, chłopcze? – zapytał, nie odrywając wzroku od ognia. Dziesiątki iskierek wzbijały się w górę i znikały gdzieś w powietrznej wędrówce. Spojrzałem na migoczące gwiazdy i zobaczyłem jak jedna z nich, niczym oszczep, przecina niebo. Pomyślałem życzenie.

(Niech bezdomny zniknie, natychmiast!)

Gwiazda przepadła wraz z moim życzeniem. Ojciec mówił, by nie wierzyć w te dyrdymały i miał rację.

– Nie, nie mam niczego do ukrycia… – odparłem, przyglądając mu się z uwagą i ostrożnością. Bezdomny wziął do ręki patyk i zaczął grzebać nim w ogniu. Poruszył rozżarzone polana i ognisko zapłonęło jeszcze jaśniej.
Potem nakreślił coś na piasku tym dymiącym patykiem. Chciałem zobaczyć co to było, ale nie starczyło mi odwagi, żeby przysunąć się bliżej.

– I choćbym kroczył przez ciemną dolinę – mruknął, a potem przerwał i spojrzał w moją stronę. Od razu odwróciłem wzrok i zobaczyłem kątem oka jego szyderczy uśmiech. – Znasz to, prawda?

– Nie znam.

Bezdomny wybałuszył na mnie oczy, które przybrały kolor węgla. Nawet gałki – dotychczas śnieżnobiałe ¬– ¬zrobiły się popielate.

– Chcesz mi powiedzieć, że nie znasz tego zdania? – Pokiwałem głową. Nabrałem odwagi i spojrzałem na bezdomnego. Wciąż wpatrywał się we mnie bystrym okiem. Znowu poczułem dreszcze na całym ciele i kolejną falę wstydu zalewającą mi serce.

Przypomniałem sobie jak kiedyś próbowałem podejrzeć kuzynkę w łazience. Nie była kimś bliskim, ale umysł szeptał mi najgorsze obelgi. Kiedy zrobiłem się czerwony, odwróciłem wzrok od bezdomnego.

– A nie mówiłem? Masz jeszcze sporo do ukrycia – rzucił. Uniósł palec wskazujący i dodał: – Jak widzisz wspomnienia czasem bolą, chłopcze. Nigdy fizycznie, ale założę się, że czasem ludzie woleliby baty od psychicznej udręki.

– Wiem o tym, od dzisiaj – odpowiedziałem, patrząc w bok. Bezdomny spuścił wzrok na ognisko. Uśmiechnął się, ukazując żółte zęby i krwawiące dziąsła. Poczułem, że będę rzygał, kiedy na niego spojrzałem. Przerażała mnie czerń ziejąca z wnętrza jego ust i potwornie zaniedbane zęby. Matka przestrzegała mnie, że kiedyś mi wypadną, ale dopiero tamtego wieczora przeraziłem się nie na żarty.

Obserwowaliśmy siebie nawzajem, choć były to tylko ukradkowe spojrzenia. Byłem gotowy wykonać jakiś ruch, ale bezdomny zrobił to pierwszy. Podniósł ręce i skinął na mnie głową. Uśmiechnął się jeszcze raz, przez co przypominał Czarnobrodego z tych wszystkich pirackich opowieści. Scena nabrała niebywałego klimatu – ognisko, pirat wymachujący rękoma i gwiazdy nad naszymi głowami. Wtedy pierwszy raz w życiu poczułem, że magia naprawdę istnieje.

Nadal liczyłem, że to był tylko sen. Miałem nadzieję, która gasła, jak nasze ognisko, aż zniknęła zagłuszona słowami bezdomnego.

¬¬ – Podejdź do mnie, chłopcze!

Skinąłem głową i przysunąłem się bliżej. Włóczęga zdawał się być gościem nieznoszącym sprzeciwu. Bijąca od niego charyzma aż kłuła w oczy.

Rzuciłem okiem na stworzone przez niego piaskowe rysunki – coś na kształt gałki ocznej, domku i krzywego krzyża. Do tej pory nie wiem co to miało znaczyć. Brakowało mi odwagi, żeby zapytać, a bezdomny nie próbował niczego wyjaśnić.

Mimo upływu lat, tajemnicze malunki tkwią głęboko w mojej pamięci.

Obawiam się, że już nigdy ich nie wymażę. Nie chcę ich, ale one wciąż są pośród moich rozbieganych myśli. Dryfują jak zagubione na morzu okręty, szukające celu. Uporczywie wysyłają do mnie sygnał SOS, żebym wiedział, że istnieją i chcą, bym je odkrył; może nawet zabrał do grobu. Chyba tego boję się najbardziej…

Zupełnie jak tamtego dnia, kiedy bezdomny spojrzał na mnie i powiedział:

– Jestem Śmiercią, chłopcze! Może jeszcze się tego nie domyśliłeś, ale przyszedłem do ciebie, żeby zatańczyć. Umiesz tańczyć?

Znowu poczułem dreszcze. Tym razem setki tysięcy szpilek wbijało się w moje ciało, siejąc w nim spustoszenie i jak Boga kocham, czułem się, jakbym umierał.

– Chodź, zatańcz ze mną - usłyszałem ciche wołanie, zanim odpłynąłem w sen. Nie wiedziałem co się dzieje do momentu, kiedy znowu odzyskałem świadomość. Poczułem, jak moja dusza została wyrwana z ciała. Unosiłem się w letnim powietrzu, obserwując ognisko płonące w melinie.

– Zatańcz z nami! – Usłyszałem zawodzenie dobiegające z daleka i obróciłem się w poszukiwaniu źródła dźwięku. Wokoło nie było nikogo. – Zatańcz! – Usłyszałem. Tym razem spojrzałem w dół. Unosiłem się w powietrzu, a pode mną krzątała się gromada postaci ubranych w
czerwono-niebieskie płaszcze i jeszcze kilka w czarnych uniformach. Wszyscy w jednym rytmie wirowali wokół ogniska, przyjmując kształt rozkwitającej róży. Trafiłeś do przeklętego miejsca – pomyślałem, a właściwie usłyszałem to w głowie. Zupełnie jakby ktoś szepnął mi to zza pleców.

Obróciłem się, ale nie zobaczyłem niczego, z wyjątkiem czarnych jak smoła gałązek na tle księżyca w pełni.

– Nie mogę do was zejść – odparłem, nie otwierając ust. Nagle spostrzegłem moje ciało leżące u wejścia do meliny. Choć wydaje się to surrealistyczne, ów widok nie zrobił na mnie wrażenia. Popatrzyłem na siebie przez chwilę, po czym zapomniałem o własnym worku kości leżącym u progu przeklętej ziemi i pofrunąłem w kierunku księżyca.

– Spłyń do nas, zatańcz z nami – odezwał się ktoś. Spojrzałem w dół i dostrzegłem długowłosą postać sunącą wokół ogniska według jakiegoś skomplikowanego układu tanecznego.

– Janku! – Zaczął mnie wołać, śmiejąc się do rozpuku jak dziecko. – Tutaj jest tak przyjemnie, zatańcz z nami! – zachęcił. Poczułem jak wezbrała we mnie ochota do tańca. Na moment zapomniałem, że nigdy w życiu tego nie robiłem i po prostu spłynąłem na dół, choć wcześniej nie wiedziałem jak to zrobić. Stanąłem na ziemi i poczułem jak pojawiający się znikąd materiał zaczął mnie obrastać. Obejrzałem siebie i spostrzegłem, że mam czarną szatę. Okręciłem się i ktoś chwycił mnie za ręce. Poczułem przyjemne łaskotanie w sercu i dałem się porwać do tańca. Nie miałem kości, mogłem poruszać się jak chciałem. Wirowałem wśród łopoczących szat.

Mój ręczny zegarek zatrzymał się na północy i czas przestał płynąć. Wokoło szalały roztańczone postacie. Na ich twarzach malowała się radość, a w oczach czaiła się śmierć. Umarli, ale nie martwi krążyli wokół szalejącego ognia. Melina rozrosła się, a parawan z gałęzi zgęstniał, by ukryć przed miastem to, co się tam działo.

Spojrzałem w twarz tańczącej ze mną istoty i odskoczyłem przerażony. Przypominała bezdomnego. Już chciałem do niego przemówić, ale usłyszałem dźwięk rozpruwanego materiału i na moich oczach twarz bezdomnego rozdzieliła się na dwoje i opadła mu na ramiona ukazując mi nagą czaszkę. Wrzasnąłem ile sił w płucach i czym prędzej zacząłem przeciskać się w tłumie ściśniętych ze sobą postaci, by uciec stamtąd jak najdalej.

– Uważaj, chłopcze! – Usłyszałem, potrąciwszy kilku rosłych tancerzy. Zabłądziłem wśród falującego tłumu i dotarłem do środka meliny, gdzie płonęło ognisko. Płomień sięgał gałęzi najwyższych drzew i opalał ich końcówki. W powietrzu unosił się hipnotyzujący zapach żywicy i spalonego drewna. Gapiłem się na iskry szybujące w rozgwieżdżone niebo i na moment zapomniałem o odrażającej czaszce.

Z ognia wyłaniała się błyszcząca kosa zatknięta na rosochatym trzonku. Nie paliła się. Podszedłem bliżej i poczułem jak znowu odpływam w trans. Zupełnie zapomniałem o tańczących za moimi plecami, nie słyszałem już ich wesołych pokrzykiwań.

Pozwól mi przyznać, że byłem szalenie nieostrożny, próbując ogrzać się w piekielnym ogniu. Przytknąłem dłonie tak blisko, że płomienie niemal lizały mi skórę, ale nie czułem bólu. Byłem tym tak zafascynowany, że przestałem śledzić wzrokiem zakapturzone postacie kręcące się wokół ognia.

Poczułem jak zaczynam się rozpływać. Nie potrafię tego do niczego porównać… to było coś jak te iskierki wzlatujące w powietrze i znikające wśród gałęzi drzew. W tej jednej chwili wydało mi się to absurdalne, bo przecież opuściłem już ciało, ale miałem nieodparte wrażenie, że i dusza zaczęła mnie opuszczać.

Kiedy już pogodziłem się z tym, że za moment pozostanie po mnie zaledwie wspomnienie, ktoś szepnął mi do ucha, że straciłem łaskę Pana.

Czyją łaskę? – pomyślałem i z przerażeniem uświadomiłem sobie, że ów ktoś wepchnął mnie w ognisko. Próbowałem złapać równowagę, ale to na nic. Leciałem w buzującą czerwień aż wreszcie cały się w niej zanurzyłem. Kiedy utonąłem w nim na dobre, ogień wystrzelił w górę, a świat zewnętrzny stał się tylko rozmazaną, wściekle pomarańczową łuną.

Słyszałem pokrzykiwania i salwy śmiechu. Nawet jako dwunastolatek inaczej wyobrażałem sobie spalenie żywcem. Nie czułem bólu, choć racjonalna część mojego umysłu podpowiadała mi, że powinienem był umrzeć w męczarniach.

Bolały mnie jedynie dłonie, ale kiedy spojrzałem na ich wnętrze, zobaczyłem tylko płytkie rany pozostawione przez kamyki, na które upadłem.

Uświadomiłem sobie, że nie czuję gorąca. Kiedy uniosłem wzrok ponad moimi dłońmi, zrozumiałem, że płomienie przygasły i falowały ledwie kilka centymetrów nad ziemią. Postacie tańczące przy ognisku zatoczyły krąg nade mną i ponaglały mnie, żebym wstał.

Byłem zdezorientowany, ale ktoś podał mi kościstą rękę i poderwał mnie z ziemi. Otrzepałem spodnie, spojrzałem wstecz i zobaczyłem ognisty pentagram.

Wówczas nie wiedziałem czym był ów dziwny znaczek. Dzisiaj wiem, że tamtej nocy leżałem na płonącym pentagramie, który nie zrobił mi krzywdy. Kilka razy dotykałem siedzenia spodni, żeby upewnić się, że nie zostały w nim wypalone dziury.

Zakapturzone postacie wiwatowały, jakby cieszyły się, że nic mi się nie stało, choć miałem wrażenie, że kąpiel w płomieniach była wtedy elementem inicjacji.

Przecisnąłem się przez tłum, szukając tego, który pomógł mi wstać. Wkrótce okazało się, że nie było go ani wśród tańczących, ani przy wejściu do zagajnika. Bezdomny również przepadł jak kamień w wodę. Kiedy sobie to uświadomiłem, poczułem się osamotniony wśród dziwadeł, które nie przestawały się ruszać, jakby ktoś je zaprogramował. Można było patrzeć na nie bez przerwy i zawsze wiedziały jak płynnie przejść do następnej figury.

Chciałem stamtąd wyjść, korzystając z okazji, że umarli przestali się mną interesować, ale coś sprawiło, że się zawahałem i nie zrobiłem tego od razu.

Spojrzałem w gwiazdy i Księżyc świecący mi nad głową. Zerknąłem na czerwoną poświatę rzuconą na czarne szaty umarłych i pomyślałem, że wcale nie chcę wracać do domu.

Chciałem tańczyć, kręcić młynki ze Śmiercią, bawić się z nią i śmiać do rozpuku. Może jednak wypiłem coś tamtego dnia, może wypiłem za dużo, ale nie potrafię sobie przypomnieć co działo się wcześniej.

Przez lata dręczyła mnie wątpliwość w jaki sposób trafiłem do zagajnika. Może odwrócono moją uwagę od celu podróży i kazano podziwiać Księżyc w pełni, aż dotarłem do placyku zabaw? Może jakaś wyższa siła stała za tym, co się wtedy wydarzyło?

Placyk zbudowany przez tych cholernych komunistów był idealnym siedliskiem dla Śmierci i zgryzoty. Niemniej jednak, nigdy nie żałowałem tego, że podałem bezdomnemu dłoń.

Może przyznasz mi rację, gdy poznasz moją historię. Jednak nikt z was nie powiedziałby tego samego na temat harców ze Śmiercią, dopóki sam ich nie spróbuje.

– Zatańcz z nami! Będziemy tańczyć, nim nie pochłonie nas piekło! W imię ojca, i syna i ducha świętego – zawodziły zakapturzone postacie. Kilka z nich „podpłynęło” do mnie, kołysząc się w przestrzeni, jak statek na wodzie. Spod ich szat wypełzły tabuny mgły. Perłowe chmury zaczęły powoli zalewać melinę, aż powietrze stało się nieprzeniknione. Błądziłem po omacku, bojąc się wykonać gwałtowniejszy ruch, żeby znowu nie wpaść w płomienie.

Nie spaliłem się za pierwszym razem, ale nadal pozostałem nieufny wobec ognia. Bałem się go, odkąd dotkliwie poparzyłem sobie palce. Którejś jesieni ojciec palił liście i gałęzie, a ja potknąłem się tuż przy granicy ogniska. Machnąłem rękoma w powietrzu, żeby złapać równowagę i nie upaść na twarz. Koniec końców chwyciłem dłonią rozgrzane do czerwoności kamulce otaczające palenisko.

Przypominają mi o tym blizny na prawej dłoni. Bałem się, że we mgle trafię na naprawdę niebezpieczne ognisko i tym razem umrę, wijąc się w straszliwym bólu. Wciąż nie dawało mi spokoju, że za pierwszym razem nie spłonąłem w ognistym pentagramie.

Czyżbym naprawdę umarł? – myślałem, błądząc w rzednącej mgle. Kiedy wydawało mi się, że dym całkiem się rozpłynął, spojrzałem w gwiazdy. Okazało się, że mgła zaległa tuż nad baldachimem liści, przez co miało się wrażenie, że zagajnik rósł pośrodku przestronnego pokoju z pięknym, perłowym sufitem.

Spostrzegłem, że nieumarli przestali tańczyć. Rozsiedli się w małych grupkach i wyglądali na pogrążonych w rozmowie, jednak w powietrzu zaległa niezmącona cisza. Miałem wrażenie, że sceny, które widzę zmieniają się jak w kalejdoskopie. Czułem się coraz bardziej skołowany i zemdlony natłokiem zdarzeń.

Jeszcze raz ruszyłem na poszukiwania bezdomnego. Ani myślałem o powrocie do domu. Coś mi mówiło, że powinienem był go znaleźć i zapytać dlaczego zadomowił się tuż przy placu zabaw.

Czy ktoś tu kiedyś umarł? – myślałem. To było możliwe, bo czasy wojny i głębokiego komunizmu dopiero minęły, a ja nie miałem pojęcia o niczym, z wyjątkiem algebry i pierwszych szkolnych lektur.

Wodziłem wzrokiem po twarzach rozgadanych nieumarłych. Stałem na skraju meliny oświetlonej tylko bladym płomieniem ogniska, które nie płonęło już tak zajadle jak wtedy, kiedy w nie wpadłem.

Nad zagajnikiem wciąż zaległy obłoki pary zmieniające się powoli w pomrukujące, burzowe chmury. Poczułem, że ktoś przypatrywał mi się z oddali.

Nie mogłem oderwać wzroku od kłębiących się nad meliną obłoków. Powoli obejmował mnie strach przed czymś nieznanym. Pomyślałem, że za chwilę zdarzy się coś złego i chyba to wywołałem.

Rozległ się syk powietrza, jak z dziurawego balonu, i chmura nad meliną zmieniła się w wirujący lej, który wodził podstawą po ziemi, aż natrafił na ognisko. Wyglądało to jak taniec oślizgłej, grubej macki, chcącej dopaść uciekającą ofiarę.

Wirujący obłok zatrzymał się nad paleniskiem i zaczął znikać w płomieniach, niczym woda uciekająca z pełnej wanny.

– Co się tutaj dzieje?! – wrzasnąłem, rozglądając się w nadziei, że ktoś mi odpowie. Okazało się jednak, że wszyscy zniknęli i w melinie zostało tylko moje bezwładne ciało leżące u wejścia do zagajnika oraz przestraszona dusza, wpatrzona w rozszalały żywioł. W melinie było tak głośno, że nie słyszałem własnych myśli. Padłem na kolana, modląc się po swojemu, żeby to się wreszcie skończyło.

Zacisnąłem powieki i poczułem kilka łez cieknących mi po policzkach. Nie otwierałem oczu, dopóki świst powietrza nie zelżał.

Kiedy powietrze znowu zrobiło się niemal nieruchome, znowu otworzyłem oczy. Odetchnąłem z ulgą, uświadomiwszy sobie, że jestem sam. Ogień zniknął, zrobiło się prawie całkiem ciemno. Przez chwilę znowu poczułem się jak zwykły dzieciak, któremu coś się przyśniło. Jednak moje szczęście nie trwało długo.

W krzakach okalających melinę rozległ się szelest. Skuliłem się, przyciągając kolana pod brodę i zerknąłem ukradkiem w miejsce, z którego słychać było trzaski łamanych gałązek. Nie miałem najmniejszych wątpliwości, że ktoś tam był. Nie widziałem jeszcze jego sylwetki, ale napięta sytuacja była niemalże namacalna.

– Nie! – zawołałem, nie wiedzieć czemu. W mojej duszy znowu panoszyło się przerażenie. Nie miałem siły, by wstać. Usłyszałem kolejny szelest, jakbym swoim wrzaskiem spłoszył ową tajemniczą postać.

Badałem wzrokiem otaczającą mnie ścianę liści i czułem się jak zwierzę w klatce. Nagle w świetle księżyca odbiła się para okrągłych, żółtych ślepi. Znieruchomiały i patrzyły na mnie bystrze, rejestrując każdy mój ruch. Miałem wrażenie, że przed tym wzrokiem nic nie mogło się ukryć, nawet najgłębiej skrywane sekrety.

Mimo to nie poczułem się tak jak wtedy, kiedy lustrował mnie bezdomny. Za ścianą gałęzi nie czaiła się Śmierć – tego byłem pewien.

Czyżby tam czekała moja zguba? Być może, ale na pewno nie Śmierć we własnej osobie.

Odpełzłem w tył, jak krab, wpatrując się cały czas w dwa żółte punkciki. Niemal od razu, rozległo się skrobanie gałęzi, łomot, szelest i niezliczone trzaski łamanego chrustu, choć para oczu nawet nie drgnęła – jak Boga kocham.

– Chcę do domu – jęknąłem i czułem, że wzbierał we mnie płacz. Te słowa były jak zaklęcie, bo zaraz po nich, żółte ślepia zgasły, a moje serce przyspieszyło tak jak jeszcze nigdy.

Czekałem chwilę w napięciu, kuląc się przed światem, aż coś rzuciło się na mnie spomiędzy drzew.

Wyglądało jak cień – czarna bezkształtna masa z oczami, przemykająca pod osłoną nocy. Miotałem się na ziemi, czując ciężar cielska spoczywającego na mojej klatce piersiowej.

Zacząłem wrzeszczeć. Poczułem jak pochłania mnie ziemia – niczym bezlitosne ruchome piaski. W mojej głowie zagościło opętańcze przerażenie i rozpacz znajoma tonącemu, bez nadziei na kolejny oddech. Spojrzałem jeszcze raz w stronę wejścia do zagajnika – mojego ciała już tam nie było, chyba właśnie je odzyskałem.

Otworzyłem oczy. Myślałem, że to już nigdy nie nastąpi. Leżałem na boku i patrzyłem na karuzelę. Uświadomiłem sobie, że w moim życiu chyba znowu zagościła normalność i wylądowałem na tym samym, betonowym placyku zabaw.

Usłyszałem cichy pisk. Odwróciłem się, by zlokalizować źródło dźwięku i okazało się, że na huśtawce, tuż za moimi plecami, siedział bezdomny. Chciałem go zawołać, ale wyglądał jakby spał.

Podniosłem się z betonu i podszedłem do niego, chwiejąc się na nogach, jakbym dopiero nauczył się chodzić. Usiadłem na sąsiedniej huśtawce i znalazłem w sobie odwagę, żeby trącić go w ramię. Podskoczył nagle, a ja niemal spadłem z siedziska.

Spojrzał na mnie nieprzytomnym wzrokiem. Odetchnąłem z ulgą, bo wyglądało na to, że tym razem nie chciał mi sprawiać bólu.

– Czekałem tu na ciebie – powiedział.

– Szukałem pana tam – odparłem, pokazując palcem zagajnik, który znowu zdawał się być tak spokojny, jak w chwili, kiedy do niego wszedłem. Nie było słychać odgłosów biesiady, nie paliło się już ognisko, którego płomienie mogłyby wyglądać zza ściany młodych drzew.

Bezdomny odwrócił ode mnie wzrok. Zdaje się, że pamiętał jak bardzo mi to szkodziło.

– Szukałeś mnie? – zapytał. – Przecież tańczyliśmy – powiedział. Jego głos stał się zachrypnięty i całkowicie bezbarwny. W ogóle nie przypominał tego samego charyzmatycznego starca, którego spotkałem w melinie hipisów. – Nie poznałeś mnie, więc wyszedłem z zagajnika i usiadłem tutaj. Wiedziałem, że wrócisz. Nie czas jeszcze na ciebie.

– Co to znaczy?

Bezdomny uśmiechnął się, pokazując zepsute zęby. Były zaskakująco dobrze widoczne w nikłym nocnym świetle. Poczułem zapach rozkładającego się mięsa. Moja dziecięca wyobraźnia kazała mi myśleć, że dopiero co zjadł jakieś padłe zwierzę. Jednak prawda była o wiele bardziej prozaiczna – bezdomny rozkładał się na moich oczach.

Spojrzałem na jego dłonie. Na koniuszkach palców nie miał już skóry, a nieco wyżej, do kości śródręcza, przytwierdzone były postrzępione płaty przypominające pergamin lub stary papier śniadaniowy.

– Ten taniec – zacząłem. – To było coś pięknego. Chciałbym jeszcze raz zatańczyć – dodałem, nie mając świadomości, że właśnie zażyczyłem sobie umrzeć. Bezdomny zaśmiał się w głos.

– Wy śmiertelni jesteście dobrzy! – zadrwił. – Przez całe życie boicie się mnie, boicie się nawet myśleć, że kiedyś przyjdę… – powiedział. – A jak już złapię was za kołnierz, to nie chcecie przestać ze mną tańczyć.

– Powiedz mi, drogi chłopcze, jakim jestem tancerzem? Robię to od zarania dziejów, ale nie zapytałem jeszcze nikogo. Skoro i tak muszę cię wypuścić, powiedz prawdę.

– Jesteś wspaniałym tancerzem! – odparłem bez chwili namysłu. Spojrzałem ukradkiem na jego przekrwione oczy. Tęczówki zmieniły kolor na szmaragdowy i były znacznie ładniejsze niż wcześniej. Nie zauważyłbym tego, gdyby jasny księżyc nie zaświecił nam prosto na twarze.

– Nie ciekawi cię, skąd się wziąłem? – zapytał. Spojrzałem na księżyc chowający się za horyzont. Przypomniałem sobie noce, które przegadałem z dziadkiem. Byłem podekscytowany, bo zanim umarł, często siadaliśmy nocą na ławce przy domu i rozmawialiśmy. Tamtego razu, na huśtawce obok bezdomnego, czułem się tak samo szczęśliwy.

– Ciekawi.

– Nie opowiem ci, ale mogę pokazać. Chcesz zobaczyć?

Zastanawiałem się chwilę, o czym mówił. Potem rozejrzałem się czy byliśmy sami. Spojrzałem na zegarek, który znowu odmierzał czas – dochodziła pierwsza w nocy. Świerszcze cykały gdzieś w oddali, zagajnik zaczął szumieć. Miałem wrażenie, że życie znowu zaczęło swój bieg, który na chwilę został zaburzony przez istoty czające się w ciemności. Nie miałem świadomości, jak wiele ich było wokół mnie. Słyszałem jedynie miarowe pomrukiwania i pohukiwania dobiegające z daleka. Nie wiedziałem tego, ale nieumarli wciąż tańczyli w cieniu drzew, gdzie nie sięgała srebrna poświata Księżyca.

Ukryci w mroku, jak bezdomny pojawiający się znikąd, pomrukiwali wesoło brzmiące melodie. Musiały dochodzić z bliska. Głęboka nuta robiła się coraz głośniejsza, a z czasem zagłuszała huczenie sów latających nad placem zabaw.

Wspaniałe misterium nocy przerodziło się w biesiadę. Huśtawka na placu skamlała, a karuzela obracała się powoli, popychana jakąś nienamacalną siłą.

– Co chcesz mi pokazać? – zapytałem, wodząc wzrokiem po linii horyzontu. Księżyc umykał powoli za jej granicę, ale nie doczekałem momentu aż całkiem zniknął.

– Rzeczy, o którym nie śniło się waszym filozofom. Mam nadzieję, że rozumiesz o czym mówię – rzucił, spoglądając na wielkie, obłocone i znoszone buciory, które miał na nogach. Uderzał cholewkami o siebie, otrzepując podeszwy z wilgotnego piasku.

– Nie rozumiem – odparłem zgodnie z prawdą.

Bezdomny pokiwał głową. Czapka opadła mu na oczy, więc poprawił ją niedbałym ruchem.

– No tak. Nie rozumiesz nawet kim jest filozof. – Zeskoczył z huśtawki i ruszył w stronę Księżyca. Patrzyłem jak minął karuzelę, a potem przemknął obok zagajnika. – Za mną, chłopcze!

Nie potrzebowałem długiego zachęcania. Włóczęga miał niezwykły dar wywierania nacisku, a czynił to w delikatny, wręcz hipnotyzerski sposób. Szedłem za nim, obserwując jak utyka. Wyglądało na to, że brakowało mu kosy, którą mógłby się podpierać.

Próbowałem dotrzymać mu kroku, ale pomimo kalectwa był szybszy. Zdawało się, że przetrącona noga wcale go nie spowalniała.

– Dokąd mnie prowadzisz? – zapytałem, dysząc coraz ciężej. Bezdomny nie obrócił się ani nie zwolnił kroku. Machnął ręką, żeby poprawić tobół wiszący na jego plecach.

– Do przeklętego miejsca – odparł.

– Co?! – zawołałem za jego plecami. Miałem nadzieję, że wejdziemy do zagajnika i spotkamy tańczące zjawy. Słyszałem ich zawodzenie i czułem, że są gdzieś niedaleko. Bawiły się zbyt głośno, żeby ukryć się przed chłopcem wędrującym w towarzystwie Śmierci.

Choć długo miałem nadzieję, że jednak jeszcze zatańczymy, minęliśmy zagajnik, za którym rozciągał się sosnowy bór. Bezdomny kuśtykał w kierunku ścieżki ginącej wśród drzew, a chwilę później zatrzymał się na ścieżce i wpatrywał się w czarną ścianę lasu przed nami.

Stanąłem obok niego i czekałem. Spoglądał na mnie, ale uparcie wbijałem wzrok w kołyszące się przed nami sosny.

– Obawiasz się mnie, a przecież zdążyliśmy się już poznać – syknął. Jego twarz wykrzywił obleśny uśmiech. – Mówiłem ci, że jeszcze nie przyszedł twój czas. Czyżbyś mi nie dowierzał?

Mimo cech, które wskazywały na pytanie, Śmierć wydała osąd. Oczywiście, że się bałem i nie potrafiłem zaufać jej słowom. W prawdzie nie miał przy sobie kosy, której ostrze z łatwością mogło pozbawić mnie głowy, ale to nie sprawiało, że moje obawy malały.

Wręcz przeciwnie. Moje obawy wzrastały w miarę jak atak bezdomnego stawał się mniej prawdopodobny. Coraz częściej myślałem, że spotkanie z nim było bez sensu i choć raz przemknęło mi przez myśl, że mógłbym już wrócić do domu. Miałem świadomość, że ojciec nie odpuści mi tego wybryku i zleje mnie jak tylko mu się pokażę, ale znalazłem się wtedy między młotem a kowadłem. Mogłem wybrać tułacze życie w towarzystwie Ponurego Kosiarza albo wrócić do domu i dalej dźwigać swój krzyż, biorąc przykład z wytrwałej matki. Właściwie tylko jej towarzystwo osłodziłoby mi życie po gorzkich spotkaniach z ojcem.

– Idziemy do lasu? Zgubimy się w tych ciemnościach – powiedziałem. Bezdomny chyba się wtedy zamyślił. Nadarzyła się okazja do ucieczki, więc czym prędzej obmyślałem plan. Odchyliłem głowę w bok, by kątem oka zbadać teren za plecami.

Znajdowaliśmy się na skraju łąki rzuconej na obrzeżach miasta. Kawałek w lewo był placyk zabaw, a za nim znajdował się tajemniczy zagajnik, w którym znowu paliło się czerwone światło.

– Dlaczego chcesz uciec? – zapytał beznamiętnym tonem bezdomny. Odchrząknął i chwycił mnie za przegub, widząc, że zamarłem w półobrocie. Wstrzymałem powietrze, czując jak jego lodowata dłoń odcina mi dopływ krwi do palców. Ściskał mi nadgarstek tak mocno, że jeszcze chwila i konieczna byłaby amputacja. Mogłem mu powiedzieć, że mnie to boli, ale niczego nie byłem równie pewien jak tego, że miał świadomość mojego cierpienia.

– W zagajniku ktoś rozpalił ognisko – jęknąłem, licząc, że odwrócę jego uwagę od próby ucieczki.

– Owszem. Słyszysz to zawodzenie? – zapytał, unosząc w górę palec powleczony spękaną skórą. – Wsłuchaj się uważnie w ten dźwięk, chłopcze.

Nie odpowiedziałem, bo zaciskałem zęby z bólu. Jęknąłem, kiedy poczułem, że dotarłem już do granicy wytrzymałości, a on od razu mnie puścił.

– Mam nadzieję, że to cię czegoś nauczy – powiedział. – A teraz słuchaj.

Wsłuchałem się w łagodne podmuchy wiatru, chuchając na obolałą i zmarzniętą dłoń. Na początku nie usłyszałem nic, a po chwili dotarły do mnie rozpaczliwe westchnienia przeplatane ze słowami najgorszych przekleństw.

Ty kurewski pomiocie, zgiń! Przepadnij! – syczał nasilający się wiatr. Miałem na karku gęsią skórkę, przebiegły mnie dreszcze. Nawet z ust ojca nie słyszałem czegoś równie okropnego. Ktoś wrzeszczał, jakby go obdzierano ze skóry. Inny głos błagał o przebaczenie.

Nie chciałem – załkał jakiś facet, którego nie widziałem, ale wyobraziłem sobie jak siedzi struchlały w pustym lochu i płacze.

Nie chciałem jej zabić, nie każ mi o tym myśleć… nie chcę więcej o tym pamiętać, proszę!

Spojrzałem na bezdomnego. Do oczu napłynęły mi łzy, więc powoli przestawałem widzieć cokolwiek. Moje zmysły zaczęły się stępiać na rzecz słuchu, który wyłapywał coraz więcej makabrycznych wyznań.

Nieee! Pierdolona gnida, Szatan, nie! Nie dostaniesz mnie, choćbyś spuchł! Obrzmiała pizdo!

– Idźmy stąd! – błagałem, zatykając uszy najszczelniej jak potrafiłem. Niestety nadal słyszałem te wstrętne głosy, które zdawały się rozbrzmiewać w mojej głowie, a nie gdzieś daleko. – Nie mogę tego słuchać!

– Jesteśmy na przeklętej ziemi, chłopcze – odparł bezdomny. – Chodź za mną, a dowiesz się o świecie czegoś więcej.

– Wiem już dużo – odparłem. – Ojciec mnie nauczył.

Włóczęga złapał się za brzuch i roześmiał się w głos, jak upiór z moich najgorszych koszmarów. Przyćmił na chwilę rozpaczliwe zawodzenie słyszalne znowu z daleka.

– Przylał ci wiele razy, ale to nie jest nauka życia, chłopcze! – odpowiedział, śmiejąc się coraz ciszej. Próbował się uspokoić, ale początkowo mu to nie wychodziło. – Chodź za mną – dodał, dysząc ze zmęczenia. Złapał mnie zimną, kościstą ręką za przegub i pociągnął za sobą. Opierałem się tylko przez chwilę, ale kiedy okazało się, że głosy rozpaczy zaczęły cichnąć, poszedłem w ślad za nim.

Piekielne dźwięki dobiegające z oddali oznaczały, że ktoś znowu zadomowił się w melinie. Były to istoty znacznie bardziej nieszczęśliwe niż te, które spotkałem, kiedy księżyc górował nad miastem.

Zapewne tym razem w melinie nie spotkałyby mnie harce i błoga zabawa. Jak teraz o tym myślę, to w zagajniku musiało być przejście do piekła, które szczęśliwie nie zostało uchylone w mojej obecności.

Od tamtego dnia zacząłem wierzyć, że… zresztą, pozwól, że dojdziemy do tego w odpowiednim czasie.

Włóczęga maszerował szybko i bez wytchnienia. Ciągnął mnie za sobą jak worek kartofli i o mało nie straciłem równowagi. Wydaje mi się, że nawet nie zwróciłby na to uwagi i dalej targałby mnie po ziemi jak najprawdziwszy jutowy tobół.

– Ruszaj się, chłopcze! – popędzał mnie, nie patrząc za siebie. Chciałem coś odpowiedzieć, ale nie starczyło mi odwagi. Strach zaczął być upokarzający (o wiele bardziej niż to, co Śmierć odkryła spoglądając mi w oczy).

Gołe dziewczyny to przy tym nic zdrożnego. Nie ma nic gorszego dla mężczyzny, niż upokorzenie ze strony starego dziadygi. Przez całe krótkie życie bałem się to powiedzieć, ale teraz mi nie zależy, bo z tego co wiem, już całkiem niedługo przyjdzie mi się znowu spotkać ze Śmiercią. Napluję jej w twarz i powiem, żeby zaprowadziła mnie przed oblicze jednego z tych samolubnych sukinsynów, którzy mają czelność nazywać się naszymi władcami.

Po tym, co przytrafiło mi się tamtej pamiętnej nocy wiem, że ci panowie mogą nam naskoczyć.

Szliśmy ścieżką kilka minut, zanim zanurzyliśmy się w mroku sosnowego boru. W powietrzu unosił się zapach igliwia i grzybów. Słychać było szum drzew i odległe zawodzenie potępionych. Spojrzałem na zegarek – dochodziła trzecia. Rozumiałem już, skąd wzięły się te przerażające dźwięki. Ludzie mawiają, że to godzina duchów.

Nie wiedziałem ile w tym prawdy, do tamtej nocy, kiedy o mało co nie wpadłem w czeluści piekielne.

Szybko zniknęliśmy w mroku, zostawiając za sobą szare miasto, plac zabaw i ogień tlący się w zagajniku. Raz spojrzałem przez ramię w nadziei, że zobaczę chociaż jaśniejący punkcik majaczący w oddali, ale przestrzeń spowijał mrok, jak całun śmierci.

Widziałem jedynie rąbek ścieżki przed sobą i zarys okrągłej twarzy włóczęgi kuśtykającego ramię w ramię ze mną. Wciąż nie mogłem się nadziwić, że dorównywał mi sprawnością. Czułem, że dogoniłby mnie nawet, gdybym rzucił się biegiem w ciemność.

Kroczył pewnie, jakby miał na nosie noktowizor.

Cała wędrówka zdawała mi się bez sensu. Nie widziałem nic, a z czasem przestałem rozróżniać zapachy. W moich nozdrzach zagnieździł się swąd spalonego mięsa, jakby gdzieś niedaleko stało hitlerowskie krematorium.

Pomyślałem o trupach ułożonych w sterty i czekających na swoją kolej do pieca. Może tak trafiali do piekła? Nie wiedziałem, ale miałem nadzieję, że to był tylko wybryk mojej dziecięcej wyobraźni. Przecież wiem aż za dobrze, że nie czeka na mnie miejsce w raju.

– Dokąd idziemy? Boję się! – jęknąłem, a mój głos poniósł się echem po lesie. W odpowiedzi usłyszałem pohukiwanie sów i krakanie przestraszonych wron. Spojrzałem na włóczęgę, który zatrzymał się w miejscu, chwycił mnie za kołnierz i przyciągnął do siebie. Nie zdążyłem mu się wywinąć. Wyglądał na starego niedołęgę, ale kiedy chciał, potrafił być szybki jak gepard.

– Posłuchaj! Jak dotrzemy na miejsce, to na pewno będziesz wiedział! – warknął, wbijając zakrzywione szpony w moją szyję. Próbowałem nie patrzeć mu w oczy. – Rozumiesz?! – zaskrzeczał. Chwycił mnie za podbródek i skierował go ku górze. Chciałem zamknąć oczy, ale z jakiegoś powodu nie mogłem tego zrobić. Patrzyliśmy na siebie przed kilka chwil, które zdawały się być wiecznością.

Zaczęło mnie palić w gardle, jakbym miał najgorszą w życiu zgagę. Żar w klatce piersiowej zdawał się topić moje wnętrzności. Przypomniałem sobie tak wiele rzeczy, o których wolałem sobie nigdy nie przypominać.

Ty wstrętna suko!

Choć usłyszałem ten wrzask nocą, w środku lasu, nie miałem wątpliwości, że to był mój ojciec. Oczyma wyobraźni zobaczyłem jak podbiega do matki, łapie ją za ramiona i popycha na kuchenny stół. Kiedy rozległ się huk i brzęk sztućców lądujących na podłodze, płakałem w kącie pokoju, bo wiedziałem, że za chwilę nadejdzie moja kolej.

Mam w kieszeni scyzoryk – pomyślałem wtedy, klepiąc się po udzie mokrą od łez dłonią. Mogę go zabić, pomyślałem. Mogłem to zrobić zanim skończył okładać pięściami mamę.

Wizja zniknęła. Kilka centymetrów nad moją twarzą znalazły się oczy bezdomnego. Przed chwilą był niskim, chuderlawym facecikiem bez dachu nad głową. Kiedy otworzyłem oczy, górował nade mną potężny brodacz, któremu bliżej było do drwala niż do Ponurego Kosiarza.

– Widzisz to? – zasyczał, roztaczając w powietrzu smród stęchlizny zaległy w jego ustach. Pokiwałem głową, ręce drżały mi bez opamiętania, więc bezskutecznie próbowałem je upchnąć w kieszeniach farmerek.

Do tej chwili myślałem, że Śmierć nie jest nawet w połowie tak przerażająca, jak się ją opisuje.

– W-widzę – wyjąkałem. Uśmiechnął się szeroko jak nigdy dotąd. Żelazny zacisk na szczęce zelżał, ale wciąż czułem ból.

– Jeśli ze mną nie pójdziesz, to do końca życia nie uwolnisz się od tych wizji. Będą się pojawiały tak często, że zwariujesz, a wtedy na pewno spotkamy się szybciej. Sam do mnie przyjdziesz. – On mówił, a ja dyszałem jak parowóz zmęczony makabrycznymi wizjami i okropnym bólem.

– Pójdę – wysapałem, a włóczęga kiwnął głową. Puścił mnie i ruszył do przodu. Musiałem go czym prędzej dogonić, bo mrok zgęstniał na tyle, że ledwo widziałem czubek własnego nosa.

Drżałem przed kolejnymi wizjami. Zastanawiałem się czy tak wygląda chwila, w której się umiera. Zawsze mówili mi, że przypomina się całe życie, ale nikt nie powiedział ani słowa o tym, że człowiek widzi tylko to, co było najgorsze.

Nie mogłem go dogonić, błądziłem za nim w ciemności, aż w pewnej chwili z mroku wyłoniła się koścista ręka i złapała mnie za przegub. Wrzasnąłem, bo w tak ciemnym lesie można było się spodziewać wszystkiego.

Znowu przypomniałem sobie żółte ślepia, które obserwowały mnie w zagajniku. Tym razem czułem na sobie dziesiątki, a może nawet setki par oczu ukrytych gdzieś za zasłoną nocy. Rozglądałem się, bezskutecznie wytężając wzrok.

– Dokąd idziemy? – wyszeptałem. Do tej pory zastanawiam się, skąd wzięło się we mnie tyle odwagi.

– Jeszcze chwila, chłopcze! – zagrzmiał włóczęga. Wzdrygnąłem się i nie powiedziałem nic więcej. Szedłem posłusznie, zastanawiając się, co robili rodzice. Musieli mnie szukać, a ojciec już wyobrażał sobie jak bardzo zleje mnie za to, że wymknąłem się wieczorem i nie wróciłem na noc. Myślałem, że być może dostanę tak bardzo, że zapomnę jak się nazywam albo tak bardzo jak matka, która kilka tygodni temu musiała wziąć wolne w robocie, bo nie widziała na oczy. Może ona uznała moje zniknięcie za ucieczkę przed tyranią ojca? Możliwe, nigdy jej o to nie zapytałem.

Żyliśmy ze wstrętnym padalcem, ale ona skrzętnie ukrywała to przed światem. Co tu dużo mówić, sam to robiłem, bo nie chciałem, żeby moi koledzy ze szkoły pomyśleli, że mój ojciec mógłby skrzywdzić chociaż muchę – przecież jak do mnie przychodzili, zawsze był takim miłym, równym gościem.

Wstydziłem się, tylko czego?

Bywały wieczory, że ojciec wracał pijany, a matka kazała mi się zamknąć w pokoju na klucz i pod żadnym pozorem nie otwierać. Nie wiem co się wtedy działo po drugiej stronie. Słyszałem tylko jak wpadał do domu, człapał ciężko po przedpokoju, a potem wchodził z krzykiem do kuchni.

Czasem słyszałem głuche uderzenie, może kilka. Potem była cisza. Innym razem awanturował się dalej i próbował wejść do mojego pokoiku. Udawałem, że śpię, a tak naprawdę siedziałem w kącie i dygotałem ze strachu, że zamek któregoś dnia nie oprze się barkom ojca.

Krążąc po lesie myślałem o tym i odczuwałem ten sam strach co wtedy. Jednak tym razem lęk był irracjonalny, ale tak samo paraliżujący.

Szliśmy jeszcze chwilę, a ja bezskutecznie próbowałem dotrzymać mu kroku. Uszedłem w ciemności spory kawałek, aż potknąłem się o wystający z ziemi korzeń. To musiało się tak skończyć. Serce waliło mi jak szalone, bo obawiałem się reakcji włóczęgi.

Chciałem się czym prędzej pozbierać i go doścignąć, ale nie zdążyłem. Czułem, że nade mną stoi, więc nieśmiało podniosłem wzrok, obawiając się ataku. Zamiast tego otrzymałem pomocną dłoń.

– Wstawaj, chłopcze! Ale już! – warknął, łapiąc mnie za rękę i stawiając z powrotem na nogi. – Musisz coś zobaczyć.

Podobał mi się jego ton. Złość zniknęła i zastąpiło ją podekscytowanie, jakby chciał pokazać mi swój największy skarb, do tej pory ukryty gdzieś w lesie.

Otrzepałem kolana i dałem mu się poprowadzić. Próbowałem wykrzesać z siebie jeszcze trochę siły, ale ledwo mogłem oddychać, bo przeszliśmy już przynajmniej kilka kilometrów. Pod osłoną nocy trudno to było ocenić, ale pamiętam, że jak na dwunastolatka miałem całkiem niezłą kondycję. W tamtych czasach potrafiłem przez godzinę biegać za piłką z kolegami i nie czułem, że za moment wypluję płuca.

Nie znałem jego myśli, ale czułem w kościach, że byliśmy już blisko celu. Przebiliśmy jeszcze kawałek i na horyzoncie pojawił się jaśniejący kształt, niby światełko w tunelu. Przez chwilę miałem wrażenie, że ta magia dzisiejszej nocy sprawi, że u wyjścia z lasu powita nas ranek.

Snułem płonne nadzieja tak długo, aż kula światła powiększyła się na tyle, bym rozpoznał w niej kolejne ognisko. Było tak wielkie, że można w nim spalić całą rzeszę grzeszników. Iskry leciały w powietrze ta wysoko, że miało się wrażenie jakby nie gasły, tylko stawały się nowymi gwiazdami na niebie. Bezdomny patrzył w płomienie jak zahipnotyzowany. Blask ognia odbijał się w jego oczach i odznaczał rumieńcem na ogorzałej twarzy. Poczułem dokuczliwe gorąco, więc cofnąłem się o kilka kroków, ale on nawet nie drgnął.

– Widzisz, co to takiego? – zapytał, nie odwracając głowy. Rozejrzałem się, ale prócz ogniska nie zobaczyłem niczego szczególnego z wyjątkiem ściany grubych pni okalających pustą polanę.

– Będziemy znowu tańczyli?

Bezdomny pokręcił głową. Nutka zawodu rozbrzmiała w moim sercu. Wpatrywałem się w ogień rzucający bladą poświatę na ścieżkę, którą szliśmy i wspominałem z nostalgią mój pierwszy taniec. Do dzisiaj się na tym łapię i nie przestaję się delektować wspomnieniami, bo wiem, że to już długo nie potrwa.

– Podejdź tutaj – polecił bezdomny. Przypomniałem sobie jego wściekłość, kiedy byliśmy w drodze i nie śmiałem odmówić, choć wiedziałem, że trudno mi będzie znieść to gorąco. Zrobiłem parę kroków wprzód i zawahałem się, bo usłyszałem wrzask dobiegający z oddali.

Zadrżałem, kiedy okazało się, że ktoś wołał moje imię.

Szukają mnie! Ale dlaczego tutaj? – pomyślałem. Rozejrzałem się naokoło. Krzaki nie poruszyły się, nigdzie też nie usłyszałem łamiących się gałęzi, które mogłyby zdradzać czyjąś obecność.

– Podejdź do mnie! – Przestałem się rozglądać i ruszyłem pewniejszym krokiem aż zrównałem się z bezdomnym. – Myślą, że nie żyjesz.

– Kto tak myśli? – zapytałem, czując jak dreszcz przebiega mi po kręgosłupie. W oddali znowu dało się słyszeć przeciągłe wołanie. Ktoś inny wykrzykiwał moje nazwisko. Czasem odzywał się kobiecy głos i płaczliwie domagał się, żebym dał znak, że słyszę.

Chciałem krzyknąć ile sił w płucach, że mam się dobrze, ale coś mnie przed tym blokowało. Mogłem rozmawiać jedynie z bezdomnym.

– Twoja rodzina – odparł – wyczułem ich przez ciebie. Są gdzieś w tym lesie, ale wciąż zbyt daleko, żeby dostrzec ognisko.

– Zobaczą je? – zapytałem.

Bezdomny pokręcił głową i zaśmiał się głośno.

– Nie! Ognisko widzą tylko martwi – odparł, kierując na mnie szydercze spojrzenie.

Do dzisiaj, kiedy zamykam oczy widzę ten jego wyraz twarzy i nie mam wątpliwości, że cały czas sobie ze mnie drwił. Kiedy śnię o tym w nocy, budzę się z krzykiem. Choćby dlatego chcę się z nim spotkać, żeby odpłacić mu za to, co zrobił z moim późniejszym życiem.

Jako dzieciak mogłem się łudzić, że spotkanie ze Śmiercią nie pozostawia po sobie śladów, ale w miarę jak dorastałem, pozbywałem się wątpliwości.

Kiedy na mnie patrzył, po plecach znowu przebiegły mi dreszcze, tym razem znacznie silniejsze i boleśniejsze. Poczułem łzy napływające mi do oczu.

– Jak to martwi? Umarłem?!

– Jeszcze nie przyszedł twój czas, ale gdybyś żył, nie mógłbyś zobaczyć ani mnie, ani tego ogniska.

– Czuję, że żyję… więc dlaczego je widzę? – zapytałem zaniepokojony, przypatrując się własnemu ciału.


– Kiedy jesteś ze mną, twoje życie nie ma najmniejszego znaczenia. Jestem tylko przewodnikiem – syknął bezdomny. Pogładził się po gęstej, siwiejącej brodzie i chwycił mnie za przegub.

– Co robisz? – zapytałem. – Dokąd mnie prowadzisz? – rzuciłem, kiedy pociągnął mnie za sobą.

– Zobaczysz! – warknął i zanim zdążyłem zaprotestować wciągnął mnie w płomienie. Nie mogłem się oprzeć, bo byłem wtedy zbyt słaby.

(Psiakrew, myślę, że nawet zwalisty osiłek nie byłby wstanie wygrać ze Śmiercią.)

Wszędzie zobaczyłem czerwień i poczułem nieprzyjemną woń spalenizny. Spojrzałem na siebie i zdałem sobie sprawę, że moje ubranie zapłonęło jak pochodnia.

Farmerki skwierczały głośno, a koszulka już dawno uleciała z dymem, zostawiając po sobie smugi sadzy na mojej klatce piersiowej.

Już chciałem wrzasnąć, ale zdałem sobie sprawę, że mam niepalną skórę. Spojrzałem na włóczęgę, który również stracił ubranie. W miejsce starych łachów pojawiła się smukła czarna szata zapięta srebrnymi guzikami i związana pod szyją białym sznurem przypominającym krawacik.

Okazało się, że również miałem czarne szaty łopoczące w łagodnych powiewach wiatru. Blask okalającego nas ognia zaczął powoli słabnąć, aż całkiem zniknął. Przez ten czas, kiedy oglądałem szalejące płomienie, trudno mi było utrzymać nerwy na wodzy, więc przeżywałem psychiczne katusze, bo mózg podpowiadał mi, że powinienem uciekać, ale nogi stały w miejscu, jakby stały się kawałkami skały.

Kiedy ogień wreszcie zgasł, okazało się, że nie jesteśmy w lesie. Pojawiliśmy się w szpitalnej sali – przynajmniej tak mi się wtedy zdawało. Miałem nadzieję, że się mylę, bo w swoim dziecięcym życiu ani razu nie miałem okazji przebywać w szpitalu (nadrobiłem to dopiero trzy dekady później).

Kiedy stanąłem na szarych kafelkach i rozejrzałem się po prawie pustej sali, pomyślałem – to na pewno o mnie, za chwilę dowiem się ile mi zostało. Wtedy, jak na życzenie, dostrzegłem jedno łóżko, a na nim leżał wychudzony mężczyzna. Jego chrapliwe oddechy nagle stały się jedyną rzeczą, która w równych odstępach czasu przerywała zalegającą tam ciszę.

Oczywiście byłbym obłudnikiem, gdybym uparcie twierdził, że mając dwanaście lat, takie myśli nie przyprawiły mnie o płacz. Rozpłakałem się, jak tylko bezdomny kazał mi podejść do łóżka i zobaczyć kto tam leżał.

Będąc w połowie drogi, dostrzegłem późno popołudniowy krajobraz za oknem. W zasadzie robiłem wszystko, aby tylko nie spojrzeć w stronę tego strasznego łóżka, w którym widziałem trumnę.

Skupiłem się na słońcu znikającym za horyzontem i na wysokich budynkach, na których osiadł już cień nadchodzącej nocy.

Poczułem na sobie naglący wzrok kloszarda kroczącego za mną jak cień, więc zmusiłem się, by rzucić okiem na postać leżącą pod puchową kołdrą. Mężczyzna nie zwrócił na nas uwagi, bo leżał wpatrzony w świat za oknem. Uniósł wychudzoną rękę w powietrze, a potem zaczął coś kreślić na szybie, nadal nie zawracając uwagę na dwie postacie stojące tuż obok. Nie miałem wątpliwości, że by nas zauważył. Nietrudno jest wyczuć czyjąś obecność w tak małym pokoiku.

– Co myślisz? – zapytał włóczęga, nie spuszczając wzroku ze struchlałego, łysego staruszka. Wzruszyłem ramionami, choć nie uważałem tego za najwłaściwsze zachowanie.

Nie wiedziałem, co odpowiedzieć. Badałem podobieństwo chorego do mnie. Widziałem zaledwie bok jego twarzy i trudno było określić czy mógłbym tak wyglądać niedługo przed śmiercią. Tak, tego byłem pewien – temu człowiekowi nie zostało zbyt wiele czasu. W powietrzu czuło się zapach Śmierci i nie dlatego, że stałem ramię w ramię z nią samą. Zdawało mi się przez chwilę, że potrafię nawet określić dokładną datę odejścia tego człowieka.

Zupełnie tak, jakby nad jego łysą głową pojawiła się malejąca w zastraszającym tempie liczba odmierzająca pozostałe mu uderzenia serca.

– Nie wiem co o tym myśleć. To ja? – zapytałem bez ogródek, ale odpowiedziało mi tylko rzężenie starca. Zagryzłem wargę tak mocno, że poczułem smak krwi.

– To ja ci powiem, co powinieneś myśleć o tym człowieku – zaczął bezdomny. – On już nie ma żadnych szans. Przychodzę tu co jakiś czas, żeby oswoić go z moją obecnością. Do ciebie też kiedyś przyjdę, bądź tego pewien. – Przerwał na chwilę, bo staruszek odwrócił głowę w naszą stronę. Z ulgą przekonałem się, że nie było między nami podobieństwa.

Wodził wzrokiem po omacku, aż natrafił na nas. Cofnąłem się o krok i stanąłem, jak rażony piorunem, czując jego wzrok na twarzy. Patrzył mi w oczy, ale zdawał się nie widzieć. Czułem się wtedy nie swojo i nawet chciałem coś powiedzieć, ale nie musiałem. Teraz już wiem, że dla niego nie istnieliśmy.

Wyczuwał naszą obecność tak, jak żywi czasem czują obecność bliskich im osób, gdy tylko poczują zapach tych samych perfum u kogoś, kto właśnie przeszedł obok. Jednak nie mógł nas zobaczyć ani dotknąć.

– On już wie, że jest ślepym zaułkiem ewolucji.

– Czym jest? – zapytałem, starając się zignorować skupione spojrzenie staruszka. Bezdomny pochylił się nad nim, a ja zobaczyłem jak leżący na łóżku facet miota się, by znaleźć w sobie siły i odwrócić się do nas plecami.

– Cierpi na trzy nowotwory, nie ma nogi i boli go właściwie wszystko. Zdaje się, że nawet własne myśli, bo przez lata leczył go psychiatra.

– Kiedy umrze? – zapytałem, po czym dyskretnie otarłem łzę cieknąca mi po policzku.

– Nie dożyje jutra – odparł beznamiętnym tonem. – Przychodzę do niego od tygodnia i słyszałem rozmowy lekarzy.

Bezdomny uśmiechnął się i spojrzał na mnie łagodnym wzrokiem. Odruchowo chciałem zamknąć oczy, ale nie poczułem znajomej fali wstydu. Można powiedzieć, że Śmierć spojrzała na mnie w wyjątkowo ludzki sposób.

– Kiedy tu jestem, szepczę mu do ucha, że Bóg tak chciał, że przyszła już pora, bo nażył się cholernik wystarczająco długo i napatrzył na tyłki kobitek. Mówię mu, że czas oddać forę młodszym, bo jest już kurewsko starym piernikiem! – zaśmiał się. Dostrzegłem wówczas, że staruszek położył się na plecach i w kąciku jego spierzchniętych ust zagościł łagodny, ledwo dostrzegalny uśmiech.

– Widzisz? Właśnie sobie przypomniał swoje pierwsze baraszki z kobietą. Myśli sobie, że miał wtedy ledwo dziewiętnaście lat i nie żałuje niczego.

Zastanawiałem się dlaczego bezdomny mówił o tych wszystkich sprawach. Jako dwunastolatek niewiele rozumiałem, mimo że byłem aż nadto przekonany, że penis nie służy jedynie do sikania.

– Wiesz co mi wczoraj powiedział? To znaczy… co pomyślał? – zapytał włóczęga. Pokręciłem przecząco głową.

– Myślał, że jak był młody, uwielbiał kobiece ciała i do tej pory za nimi tęskni. Darzy żonę jakimś uczuciem, ale cholernie żałuje, że te młodzieńcze romanse prysły.

– Naprawdę ludzie wspominają takie rzeczy przed śmiercią? – pomyślałem na głos. Bezdomny pokiwał głową.

– Większość facetów. Chociaż bywają i tacy, którzy żałują, że nie popełnili samobójstwa, kiedy mieli sprawne obie ręce. Kobiety myślą o tym, czego nie zdążyły zrobić i o tym, co ich zrobią dzieci, kiedy ich już nie będzie. O wiele bardziej lubię słuchać mężczyzn! – zaśmiał się, szczerząc żółte zęby.

– Bo myślą po świńsku? – zapytałem. Bezdomny roześmiał się jeszcze głośniej, ale jego śmiech nie poniósł się echem po prawie pustej sali.

– Właśnie dlatego! Ale nie tylko umierający faceci myślą po świńsku, ty też to robisz – rzucił. Zrobiłem się czerwony jak piwonia. Poczułem falę gorąca zmierzającą do czubka głowy i wydawało mi się, że zaraz z moich uszu buchnie para. – Ale tak naprawdę lubię słuchać mężczyzn dlatego, że są bardziej szczerzy i dokładni. Nie trzeba brać ich na spytki, żeby się czegoś dowiedzieć. Czasem mam wrażenie, że tuż przed zejściem, jedynym działającym urządzeniem w ich ciałach jest mózg. To nic, że brylują wtedy myślami wokół narządu, który przeważnie nie działa od wielu, wielu lat.

– Tylko… dlaczego mi pan o tym mówi? – zapytałem. Do tamtej pory nikt nie rozmawiał ze mną na takie tematy i nie umiałem pociągnąć rozmowy. W tamtych czasach to było jedno z największych tabu Polaków – myślę, że coś z tego jeszcze w nas zostało.

– O pewnych sprawach musisz wiedzieć zanim spojrzysz śmierci w oczy – zaśmiał się w głos, być może dlatego, że jedno z bardziej sztampowych powiedzonek dotyczyło jego osoby. Pozwoliłem sobie na blady uśmiech, który znikł jak tylko spojrzałem na staruszka leżącego w żółtawej pościeli. Przez chwilę zastanawiałem się, czy któremuś z poprzednich pacjentów puściły zwieracze na moment przed śmiercią, czy może po prostu szpitalne pościele miały taki beznadziejny kolor.

– Dlaczego muszę wiedzieć o takich sprawach? Mama mówi…

Bezdomny podniósł palec do ust i zamilkłem niemal natychmiast. Jego dłonie były coraz bardziej trupio szare. Skóra napięła mu się jeszcze mocniej, przez co pojawiły się kolejne pęknięcia odsłaniające nagie kości.

– Daj rękę – polecił. Wyciągnąłem dłoń, ale zatrzymałem ją w połowie drogi.

Widział moją niepewność, więc chwycił mnie za przegub i przyciągnął mnie bliżej łóżka. Potem wziął moją dłoń i położył na ramieniu staruszka, który drgnął, jakby chciał odepchnąć od siebie dokuczającego mu natręta. Chciałem mu się wyrwać, ale nie dałem rady, bo był tak silny jak mój ojciec furiat.

Poczułem zimno bijące od jego skóry. Kilka lat później uczestniczyłem w paru pogrzebach i wiem, że staruszek był wtedy zimny jak nieboszczyk. Zupełnie, jakby pod jego białą skórą krew przestała już płynąć i znalazła gdzieś ujście. Być może uciekała z niego, jak piasek z klepsydry, aż przesypie się do końca i czas minie.

Wyobrażałem to sobie, patrząc na jego posępną minę odbitą w oknie i trzymając go za sękate ramię. Nagle poczułem falę goryczy zalewającą moje serce.

Do tej pory było mi go żal, ale teraz miałem w sobie wyłącznie złość. Złość na cały świat i te cholerne pielęgniarki, które śmiały się do siebie w salce obok. Nie pozwalały nikomu zasnąć.

One mogły się śmiać, te kurwy nie miały za chwilę umrzeć! – pomyślałem i poczułem jak gęsia skórka pojawia się na moich ramionach.

Należą im się baty, wszystkim! Za moją biedę – pomyślałem i uświadomiłem sobie, że wewnątrz mojej głowy brzmiał jakiś obcy głos. Potrzebowałem sporo czasu, żeby zrozumieć, że usłyszałem myśli staruszka. Poczułem się jak Śmierć, jak wielki inkwizytor dusz, który przychodzi do człowieka i zabiera go tam, gdzie jest oczekiwany.

To był gwałt na moich emocjach.

Przez lata marzyłem o tym, żeby umrzeć i zapomnieć o tym spotkaniu. Nie spodziewałem się jednak, że Śmierć zabawi się ze mną i skaże na raka wątroby. Choroba niedawno położyła mnie do łóżka i kazała na Niego czekać.. Wykonałem polecenie, bo nie miałem innego wyjścia. Szybko opadałem z sił, a teraz starczy mi energii jedynie na to, żeby dopisać tę historię do końca.

To jednak nie jest jeszcze moment, w którym postawię ostatnią kropkę i schowam rękopis do metalowej szafki nocnej, która stoi pusta obok mojego łóżka.

Zobaczyłem kilka scen, które były zapewne wspomnieniami konającego człowieka. Obrazy krążyły jak w kalejdoskopie. Pojawiłem się na moment w ciemnym pokoju oświetlonym jedynie przez blade światło dnia zaglądające przez żaluzje, by potem znaleźć się w samochodzie jadącym w strugach deszczu. Czułem się przytłoczony mrokiem nocy, lasem rosnącym wzdłuż wąskiej, nieuczęszczanej drogi i deszczem rozmywającym obraz przed maską starego chevroleta.

Nagle, przez ułamek sekundy, widziałem człowieka idącego poboczem. Nie kontrolowałem tego, ale byłem przekonany, że samochód zaczął przyspieszać. Nie chciałem temu przeciwdziałać. Cieszyło mnie jak cholera, że jadę szybciej i być może wrócę do domu na tyle wypoczęty, żeby uderzyć Zosię (kimkolwiek była) w twarz i wyżyć się na teściowej – tej zasuszonej suce, która obżerała rodzinę i ani jej się śniło umrzeć.

Samochód ciągle przyspieszał, a kiedy znalazłem się zaledwie kilkanaście metrów za plecami przechodnia, okazało się, że trzymałem nogę na gazie, dociskając go do oporu.

– Sayonara! – wrzasnąłem i odbiłem gwałtownie w prawo, podcinając spoglądającego przez ramię człowieka. – Sayonara, skurwysynu! – krzyczałem, oglądając się za siebie. Wciąż miałem przed oczami mężczyznę podrywającego się w powietrze i prześlizgującego się z nieznośnym jazgotem po przedniej szybie chevroleta.

Tak, to na pewno był chevrolet. Jestem pewien, że je wtedy ubóstwiałem.

Potem obraz rozmył się w błyskach reflektorów furgonetki nadjeżdżającej z przeciwka. Znalazłem się z powrotem w szpitalu, ale tym razem przede mną leżała jakaś kobieta. Nie znałem jej i nie dostrzegałem żadnego podobieństwa do siebie. Szukałem go zaledwie przez chwilę, bo moje myśli zostały przyćmione przez wewnętrzny głos kogoś zupełnie innego. To był konający staruszek, który znowu wspominał jakąś minioną scenę z życia. Nie miałem co do tego wątpliwości.

Kobieta wyciągnęła do mnie rękę, więc podjąłem ją bez słowa sprzeciwu. Myślami byłem jednak gdzieś indziej. Marzyło mi się otwarcie testamentu i odziedziczenie jej majątku. Myślałem, jak będę wyglądał w szykownych garniturach jej zmarłego męża i jak będzie sprawował się jej nowiutki ford, który przez ostatni rok stał i kurzył się w garażu. Brakowało mi odwagi by zabrać go sobie, mimo, że ta stara kutwa nie mogła już ruszyć dupska z łóżka.

Przez kilka ostatnich lat traciła siły i każdego dnia bardziej uprzykrzała mi życie. Ani się obejrzałem jak trzeba było zacząć zakładać jej pampersy. Pamiętałem dokładnie ten moment, choć robiłem to zaledwie raz.

Nie miałem cierpliwości do tak kurewsko brudnej roboty. Podziwiałem pielęgniarki za ich astronomiczną głupotę, bo trzeba być stukniętym, żeby chcieć oporządzać kaleki.

Nie miałem pojęcia co myślą starcy chorzy na Alzheimera, ale często się nad tym zastanawiałem. Na pewno nie było im wstyd, że ktoś musiał oglądać ich pomarszczone dupska, co to to nie. Gdyby tak było, lekarze przepisywaliby chorym sznury, zamiast memantyny.

Co osobiście uważam za wysoce nieopłacalne, zwłaszcza dla rodzin.

Chociaż, tak naprawdę, wkurwiłem się dopiero, kiedy ta stara jędza zaszczała mi dywany w domu. Tak, to było wtedy, gdy pierwszy raz jej przylałem. Mówię o pierwszym razie, bo na tym się nie skończyło. Zauważyłem, że pięść pomagała jej otrząsnąć się ze starczego otępienia. Z czasem oboje uznaliśmy (to znaczy, ona i tak nie miała nic do gadania), że zrezygnujemy z tabletek na rzecz tego cudownego leku, który mogłem jej dawać w każdych ilościach i nie groziło jej żadne uzależnienie.

Byłem geniuszem czyż nie, mamusiu?

Nie wiem dlaczego myślę o tym wszystkim, stojąc nad jej łóżkiem i patrząc jak umiera. Nie wiem nawet, czy przyjdę na pogrzeb, ale sądzę, że warto się tam pojawić, ubrać ciemne okulary i poudawać, że płaczę. W końcu była matką i miała mi do przekazania sporą część oszczędności. Za nic innego jej nie szanuję, bo gdyby nie miała forsy po dziadku, bo byłaby warta mniej niż żebrak na ulicy.

Skąd we mnie tyle nienawiści? – zapytałem siebie, bo moje prawdziwe jestestwo od czasu do czasu dawało o sobie znać. Naprawdę nie mogłem słuchać tych myśli bez końca. Chciałem do domu, mimo że bałem się ojca… chciałem do domu, bo miałem tylko dwanaście lat, a głos w mojej głowie katował mnie każdym wypowiedzianym słowem. Wyobrażałem sobie wtedy siebie i moją własną matkę, którą miałbym potraktować jak śmiecia.

Kogo ona by wtedy miała? Kto mógłby ją przytulić po walce z pijanym ojcem?

Skąd we mnie tyle jadu? Ach tak… przecież cię katowała, kiedy była w pełni sił. Pamiętasz te wszystkie upokorzenia i baty? Chyba nie chcesz mi powiedzieć, że zapomniałeś jak panikowałeś na samą myśl o matce wracającej z pracy?

A te nastoletnie chłopaki, których ściągałaś do domu i płaciłaś za…? Obrzydliwość. Słuchałem tego przez ścianę, wiesz? – pomyślałem, patrząc kobiecie w oczy. Jej stare powieki opadały i coraz dłużej trwało, zanim podniosły się z powrotem. Jej oddech zamierał, stając się coraz płytszy.

– Wiem, że czasem dostawałaś od nich baty… płaciłaś im, a oni grali nieczysto i czasem puszczały im wodze fantazji, a jak wyszli, to biłaś mnie. – Nie zdołałem się powstrzymać i wypowiedziałem te słowa na głos. Kobieta drgnęła, jakby głos syna wlał w jej serce życiodajny płyn. Poczułem jak moje wargi wykrzywiają się w upiornym uśmiechu.

Kobieta zaczęła charczeć. Na pewno chciała coś powiedzieć, to nie ulegało wątpliwości, ale mogła sobie pozwolić jedynie na żałosne charczenie.

– Myślałaś, że nie wiedziałem? – zapytałem, pochylając się tuż nad jej głową. – Spal się w piekle! Słyszysz? – wycedziłem przez zęby. Odwróciłem się na pięcie i wyszedłem przez otwarte na oścież drzwi.

Obraz rozmył się, kiedy minąłem chichoczące w holu pielęgniarki i kilka schorowanych kobiet siedzących na drewnianej, skrzypiącej ławeczce w ponurym korytarzu.

Pojawiłem się znowu w szpitalnej sali, we własnym ciele, stojąc przed schorowanym staruszkiem. Mężczyzna już nie patrzył w moją stronę. Znowu był pochłonięty nieciekawym widokiem za oknem. Zaczęło padać, jakby świat dostosował się do jego humoru. Ściskałem go wciąż za ramię, marząc tylko o tym, żeby umarł.

Możesz nazwać mnie diabłem, a ja nie powiem nie, drogi czytelniku. Wówczas czułem się znowu jak istota z zaświatów – władczy i potężny, a jednocześnie pogrążony w nieskończonej depresji Śmierci.

Bezdomny stał obok mnie, przypatrując się swojej ofierze. Tak traktowałem i będę traktował ludzi, do których przychodzi. Chyba, że podobnie jak ja, ktoś miał szczęście i trafiła mu się okazja pikniku ze Śmiercią.

– Co o tym sądzisz? – zapytał, gładząc się po siwej brodzie, przypominającej stare i suche siano. Drgnąłem, odsuwając rękę od ramienia leżącego.

– Był zły – odparłem, natchniony na powrót dziecięcą naiwnością. – Był zły, jak mówi mama, do szpiku kości. Coś jak mój ojciec? – zastanowiłem się, mrużąc oczy. Bezdomny zaczął kiwać głową.

– Coś jak twój ojciec – potwierdził. Nagle w mojej głowie pojawiła się podstępna i zawstydzająca myśl.

– Zabierzesz go? – zapytałem. Bezdomny spojrzał na mnie tym swoim przenikliwym wzrokiem. – Czy zabierzesz mojego ojca?

Włóczęga przyglądał mi się jeszcze przez chwilę, aż wreszcie wybuchnął gromkim śmiechem. Poczułem, że robię się czerwony, ale próbowałem nie dawać po sobie poznać zawstydzenia. Wciąż zapominałem, że jemu wystarczyło spojrzenie w oczy, żeby przejrzeć człowieka na wylot.

– Naprawdę chcesz powierzyć mi swojego ojca, chłopcze? – zapytał. Nie było to niedowierzanie. – Wiedziałem, że jest wyjątkową kanalią, ale nie pomyślałbym, że tak bardzo go nienawidzisz. W twoim dwunastoletnim sercu znalazło się tak wiele goryczy, kto by pomyślał.

Poczułem się jeszcze bardziej zawstydzony i zły, bo zdałem sobie sprawę, że bezdomnemu chodziło właśnie o to, żeby wzbudzić we mnie wstyd. Zacisnąłem pięści i zaciąłem zęby. Chciałem go zwymyślać, ale obawiałem się srogiej zemsty.

– Chcę, żebyś go zabrał i nie pozwolił zatańczyć przy ognisku – powiedziałem. – Niech zgnije w piekle, jeśli możesz go zanieść aż tak daleko!

Włóczęga uśmiechnął się, patrząc na leżącego przed nami faceta.

– Naprawdę bardzo ci na tym zależy – odparł, kiwając głową. – Wiesz gdzie jesteśmy? – Rozejrzałem się i odparłem:

– W miejscu, gdzie na nic modlitwa. – Do tej pory nie wiem, skąd wziąłem tę odpowiedź. Byłem jednak święcie przekonany, że powiedziałem coś właściwego. Anioł Śmierci utwierdził mnie w tym, kiwając głową z triumfalnym uśmiechem.

– Moja nauka nie poszła w las. Chwytasz w lot to, co szepczę ci do ucha. Brawo, mój chłopcze! Jesteśmy w miejscu, gdzie na nic modlitwa. Czemuż to jesteśmy, w tym okropnym miejscu? – zapytał, rozkładając ręce i obracając się wokół własnej osi. Utkwił wzrok w pożółkłym suficie i zastygł w bezruchu. – Jesteśmy tu, by zabijać?

Pokiwał potakująco głową, śmiał się coraz głośniej, a ja byłem coraz bardziej przerażony. Odsunąłem się od niego tak daleko, jak pozwalały mi ściany ograniczające pokój. Staruszek wciąż leżał ze wzrokiem wbitym w zimną szybę, nie zważając na podniecony głos Śmierci.

– Co się dzieje? – zapytałem, czując jak pod moimi stopami drży podłoga. Nagle łóżko staruszka szurnęło w kierunku przeciwległej ściany. Podłoga zaczęła się pochylać, jakby szpital właśnie się przewracał. Rzuciłem się na ziemię i chwyciłem za kaloryfer, by bezpiecznie przeczekać wstrząsy. Minęło kilka minut zanim ustały. Przez cały ten czas zaciskałem kurczowo powieki, jakbym w ten sposób chciał odegnać od siebie ten paskudny koszmar.

Jednak, kiedy otworzyłem oczy, on wciąż stał przede mną i patrzył w sufit. Łóżku staruszka znowu stało na swoim miejscu, jakby to wszystko naprawdę było tylko marą.

Byłem już chory od tego mordowania i smrodu Śmierci wiszącego w powietrzu, chciałem odetchnąć! Marzyłem tylko o tym, by ktoś rozbił okno i wpuścił do szpitala trochę świeżego powietrza.

– Wiesz co, chłopcze? – zapytał, idąc w moim kierunku. Odsunąłem się jeszcze trochę, ale włóczęga zdawał się tego nie zauważyć. Jego kościste policzki i trupio blada skóra nabrały przerażającego wyrazu. Chciałem krzyczeć, bo coś mówiło mi, że za chwilę zrobi się naprawdę niebezpiecznie. Anioł Śmierci zdawał się stracić nad sobą panowanie. Zdaje się, że po staruszku byłem jego następną ofiarą.

– Ten staruch umrze samotnie! Jesteśmy z nim, ale on tego nie wie… nie wie, że za chwilę, kurwa, zdechnie! Jak jego matka. Jesteśmy tu tylko po to, żeby wsłuchać się w jego cierpienie i pożywić się. Noszę w tobole na plecach garnki, ale nie korzystam z nich. Nigdy nie były mi potrzebne, bo żywiłem się ludzką zgryzotą, dokładnie kilka chwil przed ich skonaniem. Oddają nam wszystkie swoje myśli, rozumiesz? – zapytał, chwytając mnie za ramiona. Jęknąłem z bólu, bo żelazny uścisk jego dłoni zdawał się miażdżyć mi kości. – Rozumiesz?! – zapytał jeszcze raz, potrząsając mną całym. Powoli zbierało mi się na płacz. Nie wiedziałem skąd wzięła się w nim ta opętańcza reakcja.

– Tak! Rozumiem, puść mnie! – zawołałem, wyrywając się z uścisku. Upadłem na ziemię dokładnie wtedy, kiedy starzec leżący na łóżku zaczął kaszleć. Śmierć odwróciła się w jego stronę, po czym podeszła do krańca łóżka. Pozbierałem się najszybciej jak to było możliwe i zerknąłem w tamtą stronę.

Włóczęga pochylił się nad starcem i obdarował go pocałunkiem w czoło.

Mężczyzna wzdrygnął się, po czym westchnął i zamknął oczy. Nie rozległ się przeciągły pisk respiratora, nikt nie zapłakał przy łóżku rzewnymi łzami. Była tylko cisza jak makiem zasiał. Włóczęga wyprostował się i spojrzał na mnie z pełnym zadowolenia uśmiechem. Wydawał się wyższy i lepiej zbudowany. Łachmany nie wisiały już na nim, jak na wieszaku. Jego skóra przestała przypominać stary pergamin, a kości na nowo pokryły się sprężystymi mięśniami.

Zgon starca dodała mu siły i wigoru. Wyglądał znowu tak, jak w chwili, kiedy zobaczyłem go po raz pierwszy. W tamtym momencie zdawało mi się, jakby od tego czasu minęły całe lata. Nie mogłem jednak sprawdzić jak długo byłem poza domem, choć rozsądek mówił mi, że nie minęła jeszcze noc.

– Chodźmy, pokażę ci coś jeszcze – zagadnął. Na dźwięk jego głębokiego głosu przeszły mnie dreszcze. Nie chciałem z nim iść, ale nalegał, a ja bałem się jego gwałtownych reakcji. Podniosłem się o własnych siłach. Podałem mu dłoń i przez chwilę szliśmy jak ojciec i syn, ramię w ramię, ręka w rękę, aż szpitalna sceneria rozmyła się w czerń.

Miałem wrażenie, że znowu pojawiliśmy się w upiornym lesie. Nie zauważyłem ogniska, nie poczułem zapachu sosnowych igieł. Zamiast tego zdawało mi się, że wiszę w powietrzu, że znalazłem się gdzieś w bezkresnej przestrzeni niebios.

Byłem przekonany, że byliśmy w odległym świecie, wciąż skąpanym w mroku nocy. Poczułem jak moja dusza robi się przygnębiona.

Szybowałem gdzieś w przestrzeni, zastanawiając się, co się za chwilę wydarzy. Włóczęga wciąż ściskał mnie za rękę. Jego dłoń była ciepła i miękka. Nagle nad naszymi głowami pojawiły się miliony gwiazd. Zupełnie jakbym pstryknął palcami i w sekundę je do siebie przywołał.

Zrobiło się jasno, jakby ktoś w mieście pogrążonym w mroku, zapalił wszystkie latarnie. Spojrzałem w górę zdumiony, uśmiechając się do siebie.

Ta noc była zaskakująca, a ja nigdy nie znalazłem się tak blisko gwiazd. To wyglądało jak sen i pewnie nim było. Łudzę się jednak, że naprawdę latałem z Aniołem Śmierci tysiące metrów nad ziemią, by potem wylądować z powrotem w borze, tuż przed ogromnym ogniskiem.

Wciąż nie było tam nikogo z wyjątkiem nas. Nadal ktoś pokrzykiwał w oddali czyjeś imię. Nie mogłem go wychwycić, bo poszukiwacze wciąż błądzili za daleko od obozu Śmierci.

– Szukają cię – powiedział włóczęga, wsłuchując się w słaby pomruk dobiegający z niewiadomego kierunku.

– Znajdą mnie? – zapytałem.

Włóczęga wzruszył ramionami, co od razu uznałem za odpowiedź.

– Nie tutaj – odparł. Popatrzyłem na ogień i zdałem sobie sprawę, że leżące w nim kawałki drewna w ogóle się nie spalały. Odwróciłem wzrok i przypomniałem sobie, że Śmierć zabrała mnie tu z jakiegoś powodu.

– Co chciałeś mi pokazać? – zapytałem, a on pokręcił tylko głową.

– Nic. Chciałbym ci tylko powiedzieć, że nie zabiorę twojego ojca. Nie tym razem – powiedział. Byłem zbity z tropu. Oszukał mnie albo zabawiał się moim kosztem. Jedno i drugie wprawiało mnie w we wściekłość.

– Jak to? Myślałem, że zgodzisz się zabrać go w diabły! – wrzasnąłem, nie zważając czy ktokolwiek mógł to usłyszeć. Na moment zaległa cisza, a potem rozległo się wołanie „Janek?!” – To był zachrypnięty głos ojca. Od razu przeszły mnie dreszcze przerażenia.

– Szuka cię. Przez wiele godzin chodził po lesie i już zachrypł.

– Obchodzi go, co się ze mną dzieje? – zapytałem.

– Niezupełnie. Zanim zaczął cię szukać, pobił twoją matkę. Teraz powziął sobie za cel, że znajdzie cię i tak zleje, że odechce ci się nocnych harców. – Bezdomny zaczął się śmiać. – Dokładnie tak powiedział, rozumiesz? Harców, ze Śmiercią!

Rozejrzałem się w obawie, że za chwilę sylwetka ojca pojawi się w zasięgu ogniska.

– Nie bój się, nikt tu nie przyjdzie. Nigdy nie ukazałem się żywemu człowiekowi, nie mogą mnie zobaczyć. Zapomniałeś?

– A mnie?


– Zostałeś pozbawiony łaski, to przeklęte miejsce. Będąc ze mną, jesteś trupem, chłopcze – odparł. – Żywym trupem. Widziałeś kiedyś żywego trupa? Oczywiście, że nie… ludzie nie mogą ich zobaczyć – zaśmiał się. Byłem przerażony. Jak mogłem nie zauważyć, że moje ciało jest martwe?

– Pewnie zastanawiasz się, po co ta cała heca? Kiedy pierwszy raz stanąłem oko w oko z żywym człowiekiem, też nie byłem pewien dlaczego to robię, ale tak wyszło i już. Od tamtego czasu minęło kilka pokoleń i widziało mnie zaledwie parę osób. Za każdym razem były to dzieci, bo starcy nie mają tyle wyobraźni, żeby pomieścić w niej obraz Śmierci.

– Nie każdy widzi cię takiego, jakim ja widzę? – zapytałem, wskazując palcem na łachmany i worek leżący teraz w trawie, tuż obok miejsca, w którym usiedliśmy. Włóczęga zaśmiał się.

– Nie, ale najgorzej czułem się w skórze księdza. Nie znoszę tych łachmaniarzy. – Po plecach przeszły mi ciarki, bo tak samo nazywał ich ojciec. – Stokroć lepiej być bezdomnym!

– Bo widzisz chłopcze, zabrałem cię na krótką wyprawę po to, by pokazać ci jaka jest prawda o świecie. Oczywiście ceną tej wiedzy jest śmierć i w istocie nie będziesz żył długo. Nie myśl jednak, że to ja sprawiłem, że taka czeka ciebie przyszłość. To wszystko sprawka tego, kogo nazywacie miłosiernym Bogiem. Tak naprawdę kawał z niego sukinsyna, mogę tak mówić, bo nie służę ani jemu, ani Diabłu. Jestem jedynym wolnym, poza nimi.

Bóg mówi wam „nie zabijaj”, a sam strzela do was oczyma i typuje do kogo mam pójść. Wiesz jeszcze naprawdę niewiele o świecie, ale tutaj jest tylko cierpienie, głód, nędza i nie ma szans na nadzieję. Nie możesz nawet mieć nadziei, że przeżyjesz najbliższy tydzień – powiedział, a widząc moje zdziwienie, dodał: – Nie umrzesz za tydzień, spokojnie.

– Chciałem ci tylko powiedzieć, że Anioł Śmierci dużo uczy się o ludziach i ich obyczajach. Jeśli kiedykolwiek spotkasz kogoś, kto powie ci, że życie po bożemu jest gwarancją szczęścia i zbawienia, to uderz go w głowę czymś ciężkim i odeślij do mnie. – Po plecach znowu przebiegły mi ciarki, ale... niech mnie kule biją, miałem ochotę się uśmiechnąć.

– Co chcesz przez to powiedzieć? – zapytałem, rozsiadając się wśród wysokich traw. W powietrzu unosił się zapach żywicy, tak przyjemny, że z jego powodu zapragnąłem przeprowadzić się do lasu.

– Co myślisz o tańcu ze Śmiercią? – zapytał. Moje oczy zapłonęły żywym ogniem. Nie widziałem tego, ale czułem rumieńce na policzkach i to mi wystarczyło. Te harce, obroty w ramionach nieumarłych – nie zapomnę ich nigdy i będę czekał na nie do końca swoich dni.

Mam nadzieję, że to już niedługo, bo nie mogę znieść bólu i narkotycznych wizji pod wpływem środków przeciwbólowych.

– To było niesamowite – odparłem, wzdychając ciężko.

– Doprawdy? Coś w tym jest, bo ludzie nie chcą kończyć tego etapu podróży w zaświaty. Chcą ze mną zostać, bo ja nie zadaję bólu i nie zmuszam do zbawienia. Chcę się tylko bawić i odreagować podróże do waszego świata. Chcę zapomnieć te wszystkie koszmarne zwierzenia konających i wyrzucić z pamięci obraz zrozpaczonych albo zawistnych ludzi, słaniających się przy łóżku umierającego. Nie znoszę waszej nacji, bo jesteście fałszywi. Łatwo się wami manipuluje i niszczy piramidę wartości. Łatwo!

– Nadal nie rozumiem dlaczego cię spotkałem – powiedziałem, wzruszając ramionami. W tle słychać było wołanie, ale przestałem na nie reagować.

– Nadal nie wiesz? – Pokręciłem przecząco głową. Bezdomny zamyślił się, po czym dodał. – Będziesz miał inne spojrzenie na świat i wpłyniesz na kilka osób. Nie łudź się jednak, że zmienisz własnego ojca. Dalej będzie cię tłukł, a ty możesz jedynie wytrzymać lub uciec z domu. Przykre, prawda?

– W istocie takie jest życie. Mniej lub bardziej gówniane… ale wciąż tak samo śmierdzące. Tymczasem chodź, bal czas zacząć – powiedział i wstał, a ja razem z nim. Obejrzałem się za siebie i moim oczom ukazała się gromada wirujących postaci. Nieumarli w kolorowych szatach kręcili się wokół ogniska, pochłonięci najpiękniejszym tańcem, jaki kiedykolwiek widziałem.

Moje ciało znowu przestało mieć znaczenie. Dałem się porwać pierwszej napotkanej postaci i tańczyłem tak długo, aż świt nie zawitał do lasu.

Wówczas postacie pochłonęła jasność i wszystko zniknęło.

Więcej nie pamiętam. Wiem tylko, że żyłem potem dalej, chodziłem do szkoły i przynosiłem do domu dobre oceny, żeby matka była ze mnie dumna. Nie rozmawiałem wiele z ojcem, nie próbowałem go zmieniać, tak jak mówił włóczęga – nie mogłem się łudzić, że cokolwiek znaczę.

Nadal nie sądzę, żeby to się zmieniło. Leżę w szpitalu zupełnie sam, przy moim łóżku nie ma nikogo, ale wiem, że wkrótce stanie przy nim on. Czekam na niego z utęsknieniem, choć wiem, że nie zobaczymy się, dopóki nie umrę.

Wiem, że się tutaj pojawił, przynajmniej raz poczułem jak dotyka mojego policzka i czyta mi w myślach. Próbowałem mu pomóc i robiłem wszystko, by przypomnieć sobie jak najwięcej.

Robiłem, co mogłem, żeby wiedział, że kiedyś obiecałem sobie, że nie będę tańczył, dopóki znowu nie zatańczę ze Śmiercią.

Bo umieramy na wiele sposobów – z nudów, z miłości, z pragnienia – i wtedy, kiedy życie staje się pułapką, śmierć zdaje się być najlepszym ratunkiem.


Jeśli dobrnąłeś/dobrnęłaś do tego miejsca, to dziękuję za poświęcony czas i za ocenę.

"Taniec ze Śmiercią" [Opowiadanie z elementami grozy]

2
ebrio pisze: Jak co wieczór, wyszedłem na podwórko i włóczyłem się po okolicy.
tylko dziecko może powiedzieć, że wyszło na podwórko i włóczyło się po okolicy, text natomiast jest pisany z perspektywy dorosłego, lata po zdarzeniach, więc już taki być nie może - a jeśli to zabieg mający stworzyć klimat jakiejś gawędy, bezpośredniości, naturalności (czy czegokolwiek) to nie wyszło, gdyż jest sztywno (dlatego też całości nie przeczytałem, a jedynie początek, ale o tym za chwilę)
ebrio pisze: Komuniści pewnie śmiali się w głos, kiedy uradzili, że na placu zabaw wyleją beton.
no właśnie przy takich zdaniach widać, że wybór wspomnianej wcześniej konwencji okazał się błędem i lepiej byłoby pisać z perspektywy dzieciaka lub unikać takich wtrętów - a to wtręt najniższej klasy, takie szmuglowanie publicystyki czy swoich przemyśleń na jakiś temat, poza tym zupełnie głupi i naiwny, jak gdyby w krajach pierwszego świata w latach 60 XX w. nie byłoby betonu na placach zabaw
ebrio pisze: iedy okazało się, że nie wiem jak wrócić, pustki panujące na ulicach obnażyły pomarańczowe światła wysokich latarni.
co obnażyło co, drewno
ebrio pisze: Jak już mówiłem, do placu przylegał młody, brzozowy zagajnik,
mówiłeś, że krzaki i puste pola - czy to niby jakaś próba pokazania demencji narratora?
ebrio pisze: Szukałem kogoś, kto mógłby wskazać mi drogę, ale wśród ciszy i pustki czułem się, jakbym stanął nocą na cmentarzu.
idąc pod mostem spadł mu beret
ebrio pisze: Może mnie zobaczyli albo wyczuli moją obecność, do dzisiaj nie wiem. Wesołe krzyki zmieniły się w urywane szepty i syki. Nie miałem wątpliwości, że uciszali się nawzajem. Stałem pośrodku placyku zabaw jak sierota i wpatrywałem się w ich melinę z nadzieją.
skoro dzieciak stał na środku placu i wpatrywał się w ich melinę, więc tym bardziej oni musieli widzieć go, stąd też bezprzedmiotowym jest dylemat czy go zobaczyli czy wyczuli
ebrio pisze: Ruszyłem w stronę zagajnika z nadzieją, że któryś z hipisów został tam i czekał. Do dzisiaj dziwię się swojej naiwności, ale na litość boską, miałem wtedy dwanaście lat!
wcześniej piszesz, że 13 - czyli to jednak zaburzenia pamięci, bo chyba nie pomyliłeś się w takiej błahostce - tym bardziej jednak nie chce się czytać o geopolityce i historiozofii szeptanej przez takiego narratora, choć z drugiej strony to dość ciekawy manewr, trzeba jednak umieć go wykorzystać, choćby błysnąć czymś odważnym, śmiałym, nieszablonowym, unikatowym, by zachęcić czytelnika do poznania reszty - w końcu człowiek umierający nie musi się już niczego bać, więc nie powinien klepać szablonowych, milion razy klepanych już pierdół o komunie, tylko błysnąć czymś sensacyjnym
ebrio pisze: Zapadała noc i powietrze powoli się ochładzało.
no po prostu ochładzało się

dobrnąłem do końca, ale tylko w trybie przyśpieszonym :twisted:

wystarczy. zmarnowany potencjał, nuda, brak wyższego stylu - taki baśniowo-menelski minitraktat filozoficzny nie trafia do mnie, ale może innym się spodoba ;)
ODPOWIEDZ

Wróć do „Opowiadania i fragmenty powieści”

cron