
Nie pojawiał się w żadnej miejskiej legendzie. Nawet wiecznie pijani szaleńcy nie przywoływali go w swoich bajdurzeniach. Był bezimienny – bezpiecznie okryty całunem niewiedzy. A wszystko to dlatego, że nie znalazł się nikt na tyle żywy aby opowiedzieć o spotkaniu z tym wynaturzonym monstrum.
Jednak ja jedyny znam straszliwą prawdę kryjącą się wśród mrocznych uliczek mojego miasta. Widziałem go na własne oczy i po dziś dzień ciężar tego obrazu ciąży mi na sercu niczym młyński kamień.
A wszystko to zaczęło się niewinnie – od czterech niewinnych piw wypitych w towarzystwie kompana Moresa w ciemny i zimny, piątkowy wieczór. W pewnym momencie Mores nie namyślając się długo pobiegł na ostatniego odjeżdżającego z miasta busa.
Zostałem sam, lecz moja natura zabroniła mi zakończyć to posiedzenie na tak skromnym ładunku. Dobrze wiedziałem, że najbliższy mi monopolowy wkrótce zamyka swe podwoje, a więc pchany zgubną potrzebą dalszego spożycia ruszyłem co sił w nogach.
Znajoma ekspedientka miała właśnie przekręcić ten niewielki, oznaczający pełną trzeźwości zgrozę kluczyk, gdy odezwałem się za jej plecami głosem lekko zabarwionym przez nadzieję.
Ja tylko po ćwiarteczkę, droga pani...
Ku mojej niezmiernej radości prośba o nabycie trunku została spełniona bez zbędnych przekomarzań i już po chwili mogłem cieszyć się pigwową wódką pod najbliższym winklem.
Nagle przeszedł mnie dreszcz – jakieś niewyjaśnione poczucie zagrożenia. Sprawdziłem etykietę butelki stwierdzając, że procentowa zawartość alkoholu jest przecież za mała aby doprowadzić do stanów lękowych. A jednak wiatr wzmagający na sile, wirujące liście i okolica budziły ciągły, mrowiący wręcz niepokój.
To właśnie wtedy spojrzałem wzdłuż chodnika prowadzącego w dół ulicy Sienkiewicza i zobaczyłem coś dziwnego. Skryta w mroku sylwetka zmierzała w moją stronę poruszając się przy tym dziwnie, a wręcz nienaturalnie. Byłem pewien, że zbliża się do mnie jeden z tych lubujących wciągać w nos podejrzane proszki desperatów, swoistych samozwańczych królów życia, lecz w rzeczywistości prostych jak kij banditos mojego miasta.
Nieznajoma figura zablokowała mi moją standardową drogę do mieszkania, musiałem więc szukać alternatywy. Ruszyłem w górę ku najbliższemu skrzyżowaniu, dokańczając po drodze resztę swojego napitku. Stamtąd skręciłem w lewo w kierunku ulicy Kazimierza.
Coraz bardziej niepokoiła mnie nasilająca się za mną cisza. Spodziewałem się wołania, dzikiego bełkotu lub po prostu klubowej przyśpiewki, ale wszystkim co mogły wychwycić moje uszy był podejrzany odgłos nienaoliwionych zawiasów.
Szybko odwróciłem się na pięcie i był to największy błąd mojego życia. W świetle latarni skrzyżowania ujrzałem jego. A może raczej ujrzałem TO. Terror jaki w tym momencie przeżyła moja dusza okazał się niepomierny – każda komórka mojego ciała wrzeszczała ze strachu. Instynkt podpowiadał, że to co widzę nie należy do normalnego świata.
Klamkogłowy zastygł w bezruchu. Zdawało mi się – lub nie – że wpatruje się we mnie z bezgraniczną nienawiścią. W prawej dłoni ściskał laskę zakończoną groźnie wyglądającą gałką. Wynaturzona lewa kończyna przypominała klamkę używaną w ogrodowych furtkach. Bóg jeden wie czy była pokryta rdzą, czy może zastygłą krwią wcześniejszych ofiar. Dziękuję losowi za to, że resztę jego ciała skrywał elegancki frak. Nikt nie wie jakie okropieństwa mógł skrywać pod spodem.
Monstrum ruszyło pędem gdy tylko odstąpiłem krok w tył i muszę przyznać, że choć daleko mi do atlety rozciągającą się przede mną przecznicę pokonałem szaleńczym tempem jakiego nie powstydził by się sam Usain Bolt.
Napędzany strachem obrałem krótszą drogę lawirującą pomiędzy osiedlowymi blokami słysząc cały czas ten cholerny, budzący grozę w sercu dźwięk wydawany przez zawiasy. Brukowa kostka nie była mi sojusznikiem w tej panicznej walce o życie. W pewnym momencie potknąłem się i runąłem prosto w pozostałości rzygowin jakiegoś menela. Nie wiedzieć czemu moją pierwszą myślą było: ''Cholera! To przecież ja balowałem tutaj dwa dni temu!''.
Byłem przygotowany na cios ciężkiej gałki trafiający i kruszący moją miednicę, a jednak nic takiego nie zdążyło nastąpić – zasilany adrenaliną wystrzeliłem niczym z procy.
Widok mojej klatki schodowej dodał nadziei szarpanemu wysiłkiem sercu. Trzęsącymi się dłońmi ledwo zdołałem wpisać kod na domofonie. Nie zdałem sobie nawet sprawy z tego, że prześladujący mnie do tej pory odgłos Szatańskich zawiasów ucichł parę chwil temu.
Będąc już w domu – bezpiecznej przystani – zamknąłem drzwi na cztery spusty. Zdyszany, spocony i przerażony oczekiwałem najgorszego. Tego nerwowego szarpania za klamkę rodem z tanich horrorów.
Czekałem całe wieki, lecz nic takiego nie nastąpiło i nastąpić nie miało. Klamka pozostawała w bezruchu niezależnie od tego jak długo się w nią wpatrywałem.
Zamknąłem oczy i odetchnąłem z ulgą – moje serce ponownie podskoczyło do gardła na dźwięk nienaoliwionej, naciskanej klamki. Otworzyłem oczy i... klamka u drzwi okazała się nieruchoma.
Niemal czułem na plecach obecność tego CZEGOŚ. Milenia zajęło mi zwrócenie się w tył. Byłem pewien potężnego ciosu gałką kruszącego moje kości raz za razem, koszmaru jaki przeżyje moje ciało, kiedy ja już nie będę w stanie odbierać żadnych bodźców.
To co ujrzałem było jednak gorsze niż moje czarne przepowiednie. Wspominałem już, że tylko ja znam tą straszliwą prawdę? Gdy całkiem zwróciłem się w tył przywitało mnie lustro, a w lustrze tym kryło się moje odbicie. Nie miałem twarzy, która mogłaby wyrazić mój ból. Miałem tylko solidną, drewnianą klamkę poruszającą się niespokojnie to w jedną, to w drugą stronę. Padłem na kolana i wyłem choć nikt nie mógł usłyszeć mojego krzyku. Tłukłem o panele gałką rządną mordu. Ostatecznie wyruszyłem w mrok...
Strzeż się dźwięku klamek. Bój się odgłosu zawiasów. Uciekaj tak szybko jak tylko możesz. Nie chce cię skrzywdzić ale będę musiał. Klątwa klamkogłowego jest silniejsza niż możesz sobie wyobrazić.