
„Marecki”
- Czy jesteś mały czy duży, zapierdalasz do „ Meduzy” – powiedziałem, patrząc na Mareckiego, który wyszedł z kotłowni jak z trzymającego formę podziemia, bo był w pewnym sensie człowiekiem wiele skrywającym tam na dole, gdzie pił niejako w ukryciu przed światem. Niedługo śnieg wszystko przykryje po cichu, zagłuszy głośny bruk plotek i naiwnych tajemnic. Ulotny kształt melancholijnej jesieni zniknie i wtedy zima da popalić. Póki co odpowiedział tym samym:
- Czy jesteś biedny czy bogaty, zapierdalasz do „Fregaty”- uśmiechnął się pod krzywym nosem i lekko zachwiał.
- Sąsiedzi dają spokój, Marecki? – zapytałem.
- Ja nie chciałem tam mieszkać, niech tam bomba spadnie, na ten kołchoz – mówił z przejęciem, pokazując rękami jak coś spada, a jego oczy pałały wzburzeniem.
Twarz Mareckiego musiała wyglądać słowiańsko za jego czasów młodości, teraz bezzębna szczęka przywykła do szyjki butelki i papierosa, zbyt długie włosy, złamany nos, no i te zmarszczki zrobiły z niej maskę jakby wiecznie uśmiechniętą. Nikt inny nie pamięta już „Fregaty” i „Meduzy”, oni zdążyli odejść, a jego uśmiech został z tamtych lat. Marecki, aby być „na chodzie” musiał odświeżać pamięć przeszłości alkoholem pośledniego gatunku, z najniższej półki. Ten wprowadzał go w stan użyteczności społecznej, gdyż jako samotnik, na trzeźwo, często gubił ideę rezonansu międzyludzkiego, po prostu stawał się nerwowy i - przez zamykanie się w sobie - wybuchowy, albo spał tylko ile chciał, nie otwierając drzwi nikomu.
Dwa dni temu mała opojka przy kotłowni kamienicy z Mareckim jeszcze dziś skutkuje zupełnym odrętwieniem umysłu. W mieszkaniu wszystko jest jakieś nie moje, na nic nie ma nazwy, jakby przeleciał przez nie nieznany wiatr zaburzenia. Nie tylko wypite piwo jest przyczyną takiego stanu, bowiem Marecki sprowadzał towarzysza picia do swojego poziomu, a potem niszczył doświadczeniem życiowym. Człowiek jak on, który już o nic nigdy nie pyta, chodzi po matce ziemi z psem - utrapieniem, jest emocjonalnie zakorzeniony w uzależnieniu i straciwszy trzeźwość żyje resentymentem do dawnych czasów i młodości, jest jak stare drzewo, którego się nie przesadza, a posiedzieć przy nim - nie znaczy odpocząć.
A więc będąc z Mareckim można wiedzieć tylko o jego życiu.
Chciał pojechać do klasztoru w czasach młodości i zostać mnichem, nawet bilet miał kupiony. Jego pies jest „pod przysięgą” znaczy, że ta stara przecież suka musi umrzeć śmiercią naturalną. Że został oszukany przez rodzinę w sprawie spadkowej, od wielu już lat utrzymuje go brat i siostra za zrzeczenie się prawa do ziemi. Uważa się za kogoś, kto ma szlachecki rodowód i pochodzi z najstarszego rodu Piastowskiego z okolic Gniezna. Przeżył załamanie nerwowe z powodu uwikłania w koleżeństwo w czasie, gdy „Meduza” i „Fregata” były oblegane. Siedział w więzieniu, był w wojsku, leczył się po próbie samobójczej. Obecnie oprócz tożsamości i świadomości, że „tego się nie wróci” nie ma nic, nie wspiera go żaden socjalny zasiłek. Aby pamiętać o sobie - pije, aby zapomnieć - również. O czym była spowiedź, po której zerwał relację z kościołem pewnie sam musi jeszcze wiedzieć. Nie obraża się księży, gdy dzwony na wieży przypominają o własnym losie. Każdy żyje własnym życiem, mówił.
Co było dwa dni temu? Dostał dziesięć złotych i przyniósł cztery piwa. Pamiętam jak otwierałem pierwsze. Powiedział, że gdy rodzina koligaci małżeństwo to, gdy już jest po ślubie, wtedy mąż dopiero staje się niewolnikiem, bo żona słucha swatów. Lepiej samemu się dobrać, wtedy uczucie zostaje, mówił. Wiele więcej można zyskać, gdy powie się mniej, kłótnie nie prowadzą do niczego. Dwa dni temu był mój dzień urodzin i spędziłem go z Mareckim. Było mi raźnie, gdy poczuł się w obowiązku wstawić się za mną, gdy moja matka zaczęła mieć pretensje do mnie, podnosząc głos i silnie gestykulując ( niestety trudno jest spamiętać, o co tak naprawdę chodzi kobietom o nienegocjowalnym afekcie), nie ma sposobu by sobie przypomnieć, a przecież, jakie to jest zawsze ważne.
Następnego dnia zapytałem, o co te krzyki były i matka nagle jakoś oprzytomniała emocjonalnie, i zaczęła mówić o sobie w trzeciej osobie, że najpierw piwko z kolegami, a potem z żalami do matki się przychodzi. Aż mnie poderwało ze wściekłości, gdyż przestałem wiedzieć, z kim mam do czynienia konkretnie, ale zachowałem spokój i powoli mówiłem, że może Ja jestem istotny, chociaż w dniu swoich urodzin skoro Marecki się przejął i powiedział wczoraj, ze nie powinno tak być jak było. Żachnęła się i powiedziała niedowierzająco, lekceważące: tja. Wagę alkoholu znała jak nikt inny.
- Z tym piwem trzeba skończyć... Gdyby nie to palenie... Ta przeklęta zima...- mówił sobie Marecki, mnie mając za słuchacza w tej kotłowni.
- Marecki, zapytaj mnie o coś – powiedziałem.
- A daj ty spokój – obruszył się.
- Co jest? – powiedziałem, oczekując czegoś czego można się chwycić.
- A co ma być? – zbył mnie Marecki, zostawiając nasze twarze zwrócone w przeciwne strony.
Wszystko traci na znaczeniu, przeminęło nawet imię suki. Pies zdechł i został pochowany w miejscu znanym tylko jemu jedynemu. Matka pogoniła za swoimi sprawami. Śnieg zasypał chodniki i chłód trzyma ludzkie języki jakby mocniej zaciśnięte. O Mareckim wiedzą, że choruje, a że leczy się tanim winem, to wróżą rychły koniec. Na wieży biły dzwony zwołujące, co byłoby gdyby dzwoniły za każdym razem, gdy ktoś umrze? Widziałem go niedawno, chyba jednak trzyma formę... zawsze jakby uśmiechnięty.