Było mroźnie. Tak mroźnie, że woda w sieni zmieniła się w twardy lód. Założyłam ojcowe palto. Za duże, ale mogłam owinąć się jego połami. Narzuciłam na głowę grubą chustkę i wyszłam. Śnieg skrzypiał pod butami, a mróz zmieniał parę z ust w cieniuteńkie kryształki, pokrywając nimi włókna wełnianej chusty. Popołudniowe słońce - niskie i różowawe nie zapowiadało odwilży.
Babcia mieszkała niedaleko, ale i tak stopy zdążyły mi zdrętwieć, nim doszłam. Gdy wreszcie otworzyłam drzwi do kuchni, uderzyło mnie ciepło bijące od ognia. Dziadek siedział na taborecie i przy otwartych drzwiczkach pieca strugał swoje łyżki i stele do łopat. Było to zajęcie miłe i pożyteczne, bo co miesiąc sprzedawał wszystko Stachowi Janusiakowi, a ten jeździł na bazary do Warszawy. W Warszawie ludzie potrzebowali łopat. Czym innym można było odgruzować miasto?
Babcia wkładała właśnie chleb do pieca, bo przecież była sobota. Zapachy zakwasu i syczącej w ogniu żywicy mieszały się ze sobą. A jeszcze kapusta powoli pyrkotała na fajerkach, i też czuć ją było coraz mocniej.
- Chodź, kochana. Zmarzłaś? – Babcia podeszła, odbierając ode mnie palto i rzucając je na piec.
- Zimno – podeszłam do ognia, rozcierając ręce.
Dziadek podniósł wzrok i zaśmiał się, ukazując kilka zębów, które jeszcze mu zostały i dzięki którym mógł czas od czasu pożuć skórę z chleba.
- No dla dorosłego chłopa, to by się może i co na rozgrzewkę znalazło, ale dla lichych podlotków nic ni ma.
- Nie słuchaj głupot, Irenka. Idź, ty stary, z dziecka będziesz pokpiwał – i z udawaną złością, pacnęła go ścierką. Dziadek zaśmiał się jeszcze głośniej, odłożył dłuto i zapalił fajkę, a babcia wyjęła fajansowy kubek i nalała herbaty z imbryka, dopełniając gorąca wodą.
- Pij dziecko.
Wzięłam kubek i przysunęłam krzesło do pieca, stopy kładąc na metalowej ramie.
- Co tam u was? – Zagadnęła babcia, sprzątając miski ze stołu.
- A nic. Mama poszła do cioci Rózi. Hanka myje podłogę, to uciekłam, bo ciągle wtedy wrzeszczy.
- To nie poszła gdzie na wieś?
- Idzie, ale później. W sali szkolnej chłopaki urządzają tańce.
- A ty nie idziesz?
- Idę i... Babciu… – podeszłam do stołu, i ciszej zapytałam, żeby dziadek nie dosłyszał – potrzebuję… no wiesz.
Popatrzyłam przy tym na drzwi komory.
- Stary, idź no z tą fajką do sieni, wszystko śmierdzi, chleb mi przez ten dym opadnie! – krzyknęła na dziadka. Ten najpierw pomarudził pod nosem, ale w końcu wyszedł, twierdząc, nie i tak musi zajrzeć do obory.
- Iruś, na litość Boską, ile razy ci mówiłam, żebyś nawet szeptem przy nim o tym nie wspominała. Jakby on się dowiedział, że ja cię uczę, to byśmy obie te jego styliska od łopat na grzbiecie poczuły!
- Wiem babciu, ale przecież cicho, nic nie słyszał. Ale musisz mi coś dzisiaj dać.
- Dzieciak jeszcze jesteś. Myślisz, że to zabawa. Mówiłam ci już, że na to nie mam ziół.
- Nie jestem dzieciak! – prawie krzyknęłam. - Mam już szesnaście lat i widziałam, jak kiedyś wsypywałaś dziadkowi do mleka…
- Cicho, dziewczyno! – Babcia podeszła do okna, sprawdzając, czy dziadek na pewno jest na podwórku. – Dobrze już, chodź.
Otworzyła drzwi do komórki i rozejrzała się po ścianie. Na wielkich gwoździach, omotane lnianymi sznurkami wisiały wiechy rumianków, dziurawców i krwawników, i wiele innych, z których znałam tylko część. Nawet długi stół wyłożony białym płótnem zasypany był suszonym kwieciem, a półki uginały się od nalewek i wyciągów w przykurzonych butelkach.
Babcia roztarła coś w moździerzu i zawinęła w lnianą chusteczkę.
- Wrzuć mu to do wina i wyszeptaj trzy razy: „Obyś upił się miłością do mnie, jak upijasz się tym winem”.
Wychodziłyśmy z komory, gdy dziadek wrócił. Otrzepał kożuch i zawiesił go nad piecem, rozcierając dłonie.
- A co to, chory kto? – zapytał, patrząc na zawiniątko w mojej dłoni.
- A tak… Zosia Koziołka strasznego kaszlu dostała. Musze jej zanieść babcinych ziół.
Dziadek dopuszczał leczenie ziołami kaszlu, czy ogacanie bolących zębów, ale wzdrygał się na samą myśl o zaklęciach. Może i coś wiedział, ale dopóki ludzie nie gadali, było mu wszystko jedno.
- To ja już pójdę. Do Zosi. Zanieść zioła.
Narzuciłam palto i wyszłam, ale byłam pewna, że same zioła to za mało, żeby Władek przestał oglądać się za Hanką. Byłam też pewna, że choćbym płakała na cały głos, nie dostanę niczego innego. Poczekałam więc skulona pod ścianą w ogródku, aż babcia wyjdzie do krów, a dziadek na wieczorne karty do Janika. Dłonie, mimo, że ukryte w przydługich rękawach prawie mi zamarzły. Wśliznęłam się w końcu do pustej kuchni, a potem do komórki. Odsunęłam snopek słomy oparty o ścianę i kilka derek rzuconych na podłogę. Podważyłam poluzowaną deskę. W drewnianej skrzynce w malutkich szklanych słoiczkach babcia trzymała najsilniejsze zioła i proszki.Pokazała mi te skarby tylko raz, gdy skończyłam czternaście lat. Na krew przysięgłam, że dochowam tajemnicy.
Przez ostatnie dwa lata po kryjomu uczyła mnie o ziołach i kwiatach, o ciele ludzkim i o naturze. Wiedziałam już, jak spędzić gorączkę i czym leczyć kaszel, ale do wszystkiego miałam dochodzić po kolei. Na szczęście czasem wymykały się babci różne historie. Raz o tym, jak jej matka dawała młodym mężatkom sproszkowane kości nietoperza, żeby dodawały chłopom do jedzenia i w ten sposób zapewniały sobie ich wierność. Kiedy indziej, że babka, która ją samą uczyła, sprzedawała mężczyznom cudowny proszek na chuć – a, że nie do końca wiedziałam, co miała na myśli, wyobrażałam sobie wielką miłość, którą płonęli po jego zjedzeniu. Wiedziałam też, że jest roślina, z której proszek pomaga mieć dzieci.
Parę miesięcy wcześniej Weronka Kazikowa błagała moją babcię o ratunek, bo była przy nadziei. Nikt by nie chciał panny z dzieckiem, a przy tym niezbyt ładnej. Ale babcia ją wygoniła.
Miała swoje zasady.
– W swoim czasie nauczę cię, co dać kobiecie, by szybciej była brzemienną. Ale by spędzić dziecko, nigdy – mówiła mi.
Przed Wielkanocą Weronka poszła i utopiła się w rzece.
Nie miałam pojęcia, co jest w słoiczkach, ale wiedziałam, że coś musi zadziałaś. Może kości nietoperza, może co innego. W końcu z każdego usypałam po szczypcie. Zawinęłam w swoją chusteczkę, przeżegnałam się i uciekłam, zakrywając wszystko, jak było.
Na zabawę weszłam ukradkiem się, gdy Wacek rzygał na progu. Inaczej by mnie nie wpuścili, bo to była zabawa dla starszych. W środku było dośc ciemno i nikt nie zwrócił na mnie uwagi. Pilnowałam tylko,żeby Hanka mnie nie dojrzała. Ale ona była zajęta. Tańczyła z Władkiem.
Ściskało mnie w żołądku i miałam ochotę płakać. Ale pomyślałam: „Jeszcze tylko dziś z nim tańczysz. Od jutra będzie tańczył ze mną.”
W sieni stały butelki z winem. Wzięłam kilka pod pazuchę. Schowałam się pod stołem i wsypałam do każdej trochę ziół. Uznałam, że Władek musi na którąś trafić. Serce mi łopotało, ale szeptałam z zaciśniętymi powiekami, po kolei ściskając każda butelkę: „Obyś upił się miłością do mnie, jak upijasz się tym winem”. Potem odstawiłam wszystko na stół, wlazłam na drabinę w sieni, prawie pod strych, żeby nikt mnie nie dojrzał i obserwowałam.
Pierwszą butelkę złapał Lolek. Nie chciałam, żeby się we mnie zakochał, bo był chudy, miał wystającą szczękę i wiecznie smarkał w rękaw. Ale co było robić. Zresztą uznałam, że, jak Władek już będzie mnie kochać, na pewno wszystkich innych stłucze na kwaśne jabłko. I z tym tłumaczeniem cierpliwie czekałam dalej. Drugą butelkę wziął Jędrek leśniczego, trochę się napił, a potem jak długi runął pod progiem i całe wino rozlał na podłogę. Wreszcie po godzinie podszedł Władek. Sam się napił, a za nim inni - Hanka, Kostuś, Wandzia i ktoś jeszcze, kogo nie widziałam, bo siedziałam za wysoko, a tamci byli w drugiej izbie. W końcu zlazłam z drabiny i uciekłam do domu - pewna, że teraz wszystko się ułoży.
Mijały jednak dni i tygodnie, a Władek nie przychodził. Nawet do Hanki nie zaglądał, a ona chodziła zła jak osa i tylko patrzyłam, by schodzić jej z drogi.
A kilka tygodni później pomór jakiś przyszedł. Hanka, Wandzia i jeszcze jedna od Jędrusiów dostały zatrucia i źle się czuły. Myślałam, że babcia im pomoże i da zioła, ale ona zupełnie się nimi nie przejmowała. Też chodziła naburmuszona i czasem tylko z matką po katach szeptały.
Pewnego wieczoru przyszedł do nas sołtys z Janikiem i pili z ojcem wódkę. Przyszedł i Władek ze swoim ojcem, a następnego dnia mama powiedziała, że Władek żeni się z Hanką.
Długo płakałam. Babcia ulitowała się nade mną i zabrała na parę dni do siebie. Byłam tak nieszczęśliwa, że jak tylko dziadek wyszedł z domu, wykrzyczałam, że jej zioła nie działają, ani kości nietoperza, ani nic.
Była na mnie zła.
- Jednak dzieciak jesteś, Iruś! Dzieciak! Wiesz, coś narobiła?!
Do końca miesiąca było we wsi jeszcze sześć ślubów. Prawie wszystkich, co byli na zabawie. A pół roku potem tyle samo chrzcin. Babcia ukryła gdzieś drewnianą skrzynkę z komory powiedziała, że nie będzie mnie uczyć, aż skończę osiemnaście lat i nabiorę rozumu.
Miłość i kości nietoperza
1„Styl nie może być ozdobą. Za każdym razem, kiedy nachodzi cię ochota na pisanie jakiegoś wyjątkowo skocznego kawałka, zatrzymaj się i obejdź to miejsce szerokim łukiem. Zanim wyślesz to do druku, zamorduj wszystkie swoje kochane zwierzątka.” Arthur Quiller-Couch
FB - profil autorski
FB - profil autorski