Witam
Poniżej znajduje się fragment czegoś dziwnego. Trochę to western, trochę post-apokalipsa, trochę horror i trochę s-f. Takie weird fiction.
Najbardziej zależy mi na informacji, czy nowe, nieznane elementy nie zniechęcają do czytania – mam bardzo wyraźną wizję świata, ale nie chcę zanudzać czytelników szczegółowymi opisami i staram się je oszczędnie dawkować. Jestem ciekawa, czy nie są zbyt oszczędnie.
Z góry dziękuję za wszystkie opinie.
* * *
Profesor siedzi na wózku, obserwując rynek. Wszystkich Świętych nigdy nie było spokojnym miastem, a teraz, kiedy zbliża się miesiąc goshen, a z nim przerwa w dostawach konwojów i karawan, wypełnia je gorączkowa krzątanina. Wszyscy pragną załatwić to, co niezbędne, nim nadciągnie pustynny wiatr i skwar, przyprawiający o szaleństwo. Ulicą wędruje tylu obcych, że przed oczami wiruje od barw ich strojów, a w uszach szumi od dziesiątek języków. To dobry znak. Świadczy o tym, że miasta nie zamieszkują ludzie jednej rasy, jednej wiary, jednej myśli. Być może dzięki temu zdoła przetrwać.
Profesor myśli o przeszłości. Żył tam kiedyś – a może tylko o tym czytał? To, co było, to, co będzie – wszystko zlewa się w jego umyśle, który i tak nie należy do najsprawniejszych. Jednak niektóre rzeczy mężczyzna wie na pewno. Jedna z nich jest tak zdumiewająca, że trudno ogarnąć ją myślą: Dawniej na widok przybyszów spuszczono by psy. Nim ziemia się rozpękła, rodząc potwory, nim nadeszła Długa Noc, a z nią jad i zepsucie, ludzie bali się obcych. Trzeba było końca świata, by zrozumieli, że prócz groźby mogą też oznaczać nadzieję.
Długa Noc obudziła koszmary, te w ludzkiej duszy i te poza nią. Sprowadziła demony i obdarzyła mocą, nie nadała im jednak kształtu. Ludzi jednej wiary odwiedzały więc upiory zrodzone z ich religii. Tylko wśród wyrzutków, tam, gdzie mieszały się kultury i wierzenia, złe duchy nie nadeszły. Zabrakło formy, którą mogłyby przybrać. Ratunkiem okazała się różnorodność, jednak z czasem nawet ona przestała wystarczać.
Odyn oddał oko za mądrość. Profesor niemal zrezygnował z ciała, by móc zaglądać do jutra i do wczoraj. Boi się jednak, że to nie wystarczy. Że ofiara była zbyt uboga. Kości zostały bowiem rzucone, konie ruszyły z kopyta, a Anuszka już rozlała olej. Co ma się stać, wkrótce się wydarzy. I nie da się nic zrobić, by temu zapobiec.
* * *
Jest gorąco i piekielnie duszno. Koszula klei się do ciała, po plecach spływa pot. Potrząsam manierką. Pusta. Dobrze wiem, że nic w środku nie ma, bo opróżniłam ją na poprzednim postoju, ale i tak nie przestaję.
Jestem zmęczona i chce mi się pić. Ale jest coś, czego pragnę bardziej od wody – dopaść cel, który ścigamy od trzech dni.
– Stąd do Wszystkich Świętych nie ma bezpiecznej studni.
Wzdycham i odkładam pojemnik.
– Przecież chciałeś za nią jechać.
Pajęczarz, który do tej pory cierpliwie przyglądał się moim wysiłkom, wzrusza ramionami.
– Tak tylko mówię.
– Wiesz, ile nam zapłacą za abominację?
– Oczywiście.
Wachluję się ręką, co w niczym nie pomaga. Upał obezwładnia. Groźba śmierci z pragnienia, o której nigdy nie zapominamy, staje się coraz bliższa.
– Nie wiem, jak tobie, ale mnie przydałaby się gotówka.
Mało powiedziane. Mam potężne długi.
Pajęczarz – ma na imię Yanis, ale mało kto tak się do niego zwraca – mruczy potakująco. On też nie pogardzi pieniędzmi. Zastanawiam się, na co je wyda. Nie ma rodziny, poza obowiązkowymi wizytami nie bywa w burdelu, jego broń i drer są najwyższej klasy i (chyba) nie potrzebuje lepszych. Po co mu forsa z nagrody? Nie mam pojęcia. Jeździmy razem od prawie trzech lat, ale wiem o nim jedynie to, co sama odkryłam. Nie lubi mówić o sobie.
– To jak, wracamy? Tak by było najrozsądniej.
Yannis parska śmiechem. Fakt, nie należało głupio pytać.
Marzę o tym, by się napić. Z tęsknotą patrzę na ruiny gospodarstwa Kazlauskasów. Na podwórku, doskonale widoczna między wyrwami w płocie, tkwi kamienna studnia.
Czuję klepnięcie w ramię.
– Przestań!
Pajęczarz wzrusza ramionami.
– Tylko przypominam.
Jakby ktokolwiek mógł zapomnieć! Po Długiej Nocy – śmierci, truciźnie i upiorach – nikt już nie pije z niepewnych studni. Ludzie umierali z pragnienia, mając o krok źródło wody.
– Jak długo możemy jeszcze ścigać to cholerstwo?
– Dzisiaj do zmroku.
Pajęczarz zna się na rzeczy. Jako jeden z tych, którzy zniszczyli Instytut, jest w tych stronach prawdziwą legendą. Jeździ po Suchej Ziemi od dwunastu lat, dłużej niż jakikolwiek savitar. Miał partnera, który umarł z pragnienia. Jeśli mówi, że wieczorem trzeba będzie zawrócić, tak właśnie zrobimy. Nagroda za abominację nie jest aż tak duża, by ryzykować śmierć z pragnienia.
Gdybym jechała sama, pewnie bym nie odpuściła. Potrzebuję pieniędzy bardziej niż wody. Yanis mi jednak nie pozwoli.
W oddali co jakiś czas dostrzegamy pręgowanego drera abominacji. Nasz cel gna przed siebie, jednak na szczęście nie próbuje atakować. Niemal wszyscy, którzy ulegli mutacji po zetknięciu z jadem, rozwijają w sobie moce podobne tym, jakimi dysponują wieże. Jednak u niektórych proces trwa dłużej. Zmawiam w myślach modlitwę, by przebudzenie u tej konkretnej abominacji nastąpiło jak najpóźniej. To właśnie fakt, że dysponują mocą sprawia, że nagroda za abominacje jest tak duża.
Nasz cel jest coraz bliżej, ale nie wiem, czy uda nam się go dogonić przed zmierzchem. Abominacja – kiedy była jeszcze człowiekiem, nosiła nazwisko Abidemi Oyekan – gna przed siebie w nadziei, że damy jej w końcu spokój. Podróżujemy po Piekielnym Płaskowyżu, nie ma tu ani gór ani lasów, gdzie można zmylić pogoń czy przygotować zasadzkę. To suchy, pusty teren, przeklęty przez bogów i ludzi. Roi się tu od trującej kolcorośli, węży i pająków, nie wspominając o gorszych istotach.
Ten sam piekielnie niegościnny obszar jest jednak najlepszym źródłem kamieni ori. Co i raz na Płaskowyż ruszają przybysze z nadzieją szybkiego wzbogacenia się. Zazwyczaj wydają ostatnie pieniądze na podróż tutaj i nie stać ich na amulety, kręgi czy inne formy ochrony. Idą niczym jagnięta na rzeź. Dorabia się niewielu. Reszta umiera, bo płaskowyż jest bezlitosny i nie bierze jeńców. Szczęściarze giną szybko. Pechowcy wracają jako abominacje.
Czuję, że język przylepił mi się do gardła. Jest południe. Kredowy pył, pokrywający płaskowyż, osiada na wszystkim – naszych zwierzętach, ubraniach. Powiekach. Obwiązuję usta i nos chustą, ale unoszącym się w powietrzu drobinom i tak udaje się przedostać przez materiał.
Przeczesuję włosy, wytrząsając z nich pył.
– Następna dobra studnia jest dopiero we Wszystkich Świętych.
Pajęczarzowi sprawia dziś przyjemność powtarzanie tego, co oczywiste.
– Wiem.
– Jestem spragniony.
Wzruszam ramionami. To żadna nowość. Sama jestem spragniona i założę się, że nasz cel też marzy o kropli wody. Im bardziej zaawansowana proces, tym mniej inteligencji zachowuje abominacja, ale u tej przemiana nastąpiła niedawno. Gdyby zdała sobie sprawę, że najgorsze już nastąpiło i może teraz pić do woli, zatrzymałaby się przy studni, pozwalając nam zmniejszyć dystans. Zasady wpajane przez cale życie okazują się jednak silniejsze – przynajmniej na razie. Abominacja nie ośmiela się zatrzymać po wodę.
– Więc może już czas?
Z niechęcią kiwam głową. Wiem, co muszę zrobić, ale nie mam na to najmniejszej ochoty.
Jestem wieżą. A w zasadzie byłam. Wieże rodzą się z umiejętnością manipulowania światem, który je otacza. Większość z nas osiąga pełnię mocy w okresie dojrzewania i wypala się w jednym potężnym akcie tworzenia. Potem zostaje tylko echo dawnych umiejętności. Wciąż możemy ich używać, ale musimy zapłacić cenę. I to wysoką.
Pajęczarz sądzi, że też dysponuję resztkami umiejętności. Zdążył mnie poznać, więc rozumie, że nie mam ich zbyt wiele – ale nawet nie przypuszcza, że nic mi nie zostało. Nigdy nie zdobyłam się na to, by powiedzieć mu prawdę. Wątpię, czy by zrozumiał. Jestem szybka i dosyć silna, ale nie ma we mnie nic wyjątkowego. Tylko podanie się za czynną wieżę zapewniło mi miejsce miejsce wśród savitarów. Zbadali moje pole i wykryli w aurze charakterystyczne zmiany. Nie musiałam się nawet specjalnie wysilać, sami zakwalifikowali mnie jako „aktywną”. Nikomu nie powiedziałam, że prawie już nie pamiętam, jak to jest. Że czasem tęsknię za tym uczuciem tak bardzo, że nie mogę spać. Że leżę w ciemnościach z otwartymi oczyma, próbując przypomnieć sobie każdy szczegół, każdy drobiazg z okresu, kiedy jeszcze miałam moc. I że odkąd skończyłam dwanaście lat, nie mam jej wcale.
Obejmuję się ramionami i staję nieruchomo. Usiłuję naśladować swoje zachowanie z okresu, gdy wciąż potrafiłam kształtować. Chcę dobrze odegrać swoją rolę, czując wstyd. Za to, że okłamuję partnera, który nie raz uratował mi życie. I za to, że tak cholernie tęsknię za uczuciem, które mnie zniszczyło.
– Co teraz? – Yanis spogląda z wahaniem. Nie czuje się dobrze, polegając na czymś, czego nie rozumie.
Padam na kolana. Zamykam oczy. Staram się posłać umysł, wychwycić jakąś część rzeczywistości, wyizolować elementy, na które mam wpływ i użyć któregoś z nich, by zatrzymać abominację. Na próżno. Nie pamiętam nawet, jak się to robi.
Moje żałosne próby mają tylko jeden skutek. Z nosa zaczyna lecieć krew, w głowie czuję maszerującą armię. To cholernie niesprawiedliwe, że nie mam już ani jednej z zalet bycia wieżą, zachowałam za to wszystkie przypadłości.
To druga strona kształtowania. Ból jest zapłatą za korzystanie z umiejętności, które bardziej przynależą demonom niż ludziom. Jedynie dzieci mogą używać ich bezkarnie.
– Niech mnie! Zadziałało!
Podnoszę głowę. W oddali widzę drera bez jeźdźca. Po chwili dostrzegam, że abominację pokonał jednak upał, a może dokonała niezbędnych przewartościowań, bo stoi pochylona nad studnią, czerpiąc wodę.
– Sprawiłaś, by poczuła większe pragnienie?
Kiwam głową, że owszem, to właśnie zrobiłam. Prawdziwe wieże to potrafią.
W mgnieniu oka wsiadam się na grzbiet, pędzę naprzód, Pajęczarz tuż za mną, kopyta dudnią o suchą, twardą ziemię. Abominacja się zatrzymała, co daje nam niewielką przewagę i pozwala skrócić dystans, ale na pewno zaraz znowu wsiądzie na drera. Trzeba wykorzystać każdą chwilę.
Wydaje się jednak, że dobry los nam sprzyja. Doganiamy abominację już po południu. Udaje się nam to nie tylko dlatego, że zmitrężyła czas przy studni, ale też dlatego, że transformacja gwałtownie postępuje. Tak w każdym razie każe myśleć chaotyczne zachowanie jej wierzchowca. Zwierzęta źle reagują na obecność abominacji, a zwłaszcza roztaczany przez nie fetor, który zwiększa się z każdym etapem przemiany. W końcu drer wydaje z siebie krótkie, głośne beknięcie i załamują się pod nim nogi. Upada na bok, a abominacji ledwo udaje się uniknąć przygniecenia. Od tamtego momentu ucieka pieszo. Nie jest już trudno ją dogonić.
Yanis rzuca bolas, który oplątuje jej nogi. Abominacja potyka się i upada. Zachowała z grubsza ludzki wygląd. Gdyby nie czyraki i ropiejące rany, można by niemal uwierzyć, że wszystko z nią w porządku. No i są jeszcze pasożyty. Nie da się o nich zapomnieć.
Zsiadamy z drerów i ruszamy w stronę istoty, leżącej w palącym słońcu. Kolejne, co mamy na liście, to egzekucja.
To, co było kiedyś Abidemim wybałusza oczy i poci się tak bardzo, że jego skóra wręcz lśni. Ciężko dyszy. Próbuje coś powiedzieć, ale nie ma dosyć powietrza w płucach i tylko charczy. Gwałtownie macha ręką, w której trzyma jakąś kartkę.
Rzucam spojrzenie Pajęczarzowi. Wyjmuje kernwafa i kieruje w stronę abominacji.
Zerkam, by sprawdzić, czy widzi wycelowaną broń. Podchodzę wolnym krokiem, spodziewając się ataku, ale ten nie następuje. W końcu jestem tak blisko, że smród abominacji niemal mnie dusi. Wyciągam dłoń, w której ląduje wygnieciona kartka. Rozkładam ją i widzę, że to nie zwykły papier, ale fotografia.
Zdjęcie szczęśliwej rodziny. Ojciec, matka, trójka dzieci. Ciemnowłosi, o czekoladowej skórze, promienieją szczęściem. Ubrali najlepsze stroje. Zastanawiam się, czy pani domu nakręciła włosy na metalowe wałki, i czy cierpiała w nich całą noc, by ładnie wyglądać na zdjęciu. Jej dłonie spoczywają na ramionach dwóch córek. Ma prawo być dumna: obie to nastolatki, nie grozi im już błotna gorączka. Syn stoi przytulony do jej boku. Głowa rodziny obejmuje wszystkich pełnym dumy wzrokiem. W niczym nie przypomina istoty, którą mamy przed sobą.
Przez chwilę zastanawiam się, czy nie pokazać zdjęcia Yanisowi, ale widziałam, jak reaguje, widząc podobne fotografie. Wolę nie ryzykować.
Abominacja straciła ducha walki, nie próbuje już uciekać. Gapi się na nas, mrugając oczyma w oślepiającym słońcu. Potem wysuwa język, zlizuje pasożyta, który zdążył wpełznąć na policzek. Przegryza z trzaskiem gumowate, oślizgłe ciało. Z wnętrza larwy pryska coś jakby żółta ropa, i ląduje na jej brodzie. Przepołowiony pasożyt jeszcze chwilę wije się w zębach abominacji, ale ta wciąga ją do ust i połyka jak wstążkę makaronu, nie przestając dyszeć.
Obserwujemy te poczynania w milczeniu. Istota nie zdaje sobie sprawy, że zrobiła coś, co odbiega od normy. Niezależnie od tego, ile razy będziemy powtarzać fakty, i tak je zignoruje. Na tym polega problem z trucizną, zakażeniem i przemianą. Abominacje nigdy nie rozumieją, co się dzieje. Ich umysły powtarzają, że wszystko z nimi w porządku, tylko świat stracił nagle sens. Dobrze, że ta nie usiłuje nas przekonać o swojej normalności. Musiała tego próbować z innymi i zdaje sobie sprawę z bezcelowości podobnych działań.
Wzrok istoty wędruje w stronę zdjęcia.
– Każdy z nas ma rodzinę – mówię, oddając je z powrotem. A w myślach dodaję: choć niektórzy martwą.
Abominacja składa fotografię na pół i jeszcze raz, a potem pieczołowicie umieszcza w kieszeni surduta. Z niepokojem obserwujemy jej gesty – dwie ponure sylwetki przyodziane w czerń, para pustynnych sępów – i czekamy, co powie. Trzeba jej dać się wygadać. Nie dlatego, że tak nakazuje jakiś kodeks, bo poza przysięgą savitarów nie obowiązuje inne prawo. Dlatego, że dzisiaj ją zabijemy i ostatnie, co możemy dla niej zrobić to wysłuchać, co ma do powiedzenia.
– Przyjechałem tu dla nich.
Wymieniamy spojrzenia. Ile razy to słyszeliśmy? Przybysze zwabieni obietnicą ori, zaślepieni chciwością. Przygnębiające, jak wielu skończyło na cmentarzu.
– Znalazłem złoże. Jeśli mnie puścicie, pozwolicie mi odejść, pokażę wam! Podzielimy się, jest tego tyle, że starczy dla wszystkich. Zawiozę ori rodzinie, a wy…
Czuję, jak wali mi serce. W ustach mam zupełnie sucho, ręce za to pocą się niemiłosiernie. Zerkam na pajęczarza. Gdyby wiedział, o czym teraz myślę, wyciągnąłby kernwafa i położył mnie na miejscu. Skądinąd słusznie.
Yanis tymczasem skrzyżował ramiona na piersi i patrzy spod zmarszczonych brwi.
– Te twoje ori… miały niebieskawą poświatę?
Abominacja przytakuje. Partner i ja wymieniamy spojrzenia.
Niebieskie kamienie to pułapka na głupców, zabawka demonów. Pojawiają się w głębi Płaskowyżu i wodzą na pokuszenie tych, którym się nie poszczęściło. Pierwszy lepszy talizman nie pozwala poszukiwaczom ich dostrzec, ale ci rzadko mają pieniądze na ochronne przedmioty.
Myślę sobie to wszystko, czując jednocześnie, jak kolana miękną mi z ulgi. Mężczyzna niczego nie odkrył, więc moje sumienie nie zostanie poddane próbie. Nie będę musiała zastanawiać się, jak daleko jestem gotowa posunąć się dla pieniędzy.
Istota ze spętanymi stopami w dalszym ciągu usiłuje się tłumaczyć. Opowiada, że po dostarczeniu bogactwa rodzinie odejdzie w jakieś odległe, niezamieszkane miejsce i tam się osiedli. Nie będzie sprawiać kłopotu. Nie będzie nikomu przeszkadzać.
Wyjmuję broń i strzelam w połowie przemowy.
Podchodzę do zwłok. Abominacja jest martwa, ale wciąż krwawi na piasek. Z otworu na czole, który wygląda jak trzecie oko, sączy się posoka. Trochę potrwa, nim przestanie.
Nachylam się nad trupem, czując na sobie badawcze spojrzenie partnera. Wyczuwa, że coś jest nie tak, ale znam go, na razie nie będzie drążył. Zbieram w garść włosy ofiary, wyjmuję nóż. Zdjęcie skalpu nie trwa długo, wreszcie nabrałam wprawy. Potem podaję zakrwawiony ochłap Pajęczarzowi. Waha się przez chwilę, ale bierze i chowa do juków. Nawet podzielona na dwoje, nagroda za abominację jest znaczna.
Odsuwam się, a Yannis wyjmuje zawiniątko z proszkiem ehnar. Podaję mu rękawice z koźlej skóry i odsuwam się, kiedy zaczyna posypywać zwłoki. To jednocześnie zabezpieczenie i ostateczne potwierdzenie, że zabity przez nas stwór miał w sobie jad. Proszek syczy w kontakcie ze skórą. Reakcja następuje natychmiast, przemieniona tkanka niemal wrze. Z ciała wydobywa się dym, potem rozlega się mokre plaśnięcie i od kości odchodzą wielkie płaty mięsa, czerwone i obsceniczne. Wszystko syczy w palącym słońcu pustyni i już po chwili nie zostaje nic poza kośćmi.
Wracamy do tematu dopiero wieczorem, rozbijając obóz.
– Zazwyczaj dajemy im skończyć.
– Przecież on skończył.
Pajęczarz spogląda na mnie spod ronda kapelusza.
– Daj spokój, słyszałeś to dziesiątki razy! Zobaczył te cholerne kamienie, poszedł tam, skąd dochodził ich blask, trafił na dwużądło, gniazdo parzydlic czy innego cholerstwa, które wstrzyknęło mu jad. Widziałeś, jak wyglądał, już zaczął mutować. Za chwilę rzuciłby się nam do gardeł.
– Mógł być wtórniakiem.
Kręcę głową.
– A widziałeś u któregoś pasożyty? Nie, to była zwyczajna abominacja.
– I tak trzeba mu było dać skończyć.
Wzruszam ramionami. Już po wszystkim. Po co to roztrząsać?
– Dobrze wiesz, że i tak był na odstrzał.
Po minie Yanisa widzę, że go nie przekonałam. Przez kilka następnych dni łapię jego badawcze spojrzenia. Potem wszystko wraca do normy, zdaje siebie jednak sprawę, że Pajęczarz zapisał w pamięci całą tę sytuację i że wykorzysta ją, kiedy uzna to za stosowne.
Droga powrotna nie jest łatwa. Znowu ocieramy się o śmierć z pragnienia.
Suche Ziemie to opuszczony, dziki obszar. Można tu czasem spotkać człowieka – savitara, poszukiwacza, rabusia – ale znacznie częściej natykamy się na skorpiony, węże i jadowite pająki. Oraz abominacje, choć te ostatnie zbyt rzadko, by stanowiły problem. Nie, największym niebezpieczeństwem na Bezdrożach jest woda, a raczej jej brak. Większość przybyszy umiera z pragnienia.
Savitarzy wiedzą, jak sobie tutaj radzić. Zawsze zabieramy nadmiar wody. Po drodze zostawiamy w wyznaczonych miejscach niewielki zapas. Notujemy, na ile starczy i jak daleko możemy się zapuścić. Zdarza się, że popełniamy pomyłki, ale na dłuższą metę system działa. Chyba, że nadejdzie burza pyłowa, która pozaciera szlaki i zasypie znaki orientacyjne.
Do pierwszego magazynu jakoś udaje się trafić, po drugim nie ma nawet śladu. Szukamy tego miejsca przez kilka godzin, ale nie jesteśmy nawet pewni, czy znajdujemy się w dobrej okolicy. Kiedyś był tu chyba zwis skalny, a pod nim pusta przestrzeń, gdzie powinien czekać zapas wody. Teraz widzimy tylko pył.
Wieczorem rezygnujemy z poszukiwań i ruszamy w dalszą drogę. Zbliża się goshen, robi się coraz goręcej. Od tej pory przez najbliższe trzy miesiące rozsądniej będzie podróżować nocą – albo wcale.
Kiedy nie potrafimy odnaleźć trzeciej z kolei dziupli, sytuacja z trudnej staje się tragiczna. Widzę oczyma wyobraźni, jak pył zasypuje nasze kości. Potem jakoś otrząsam się z tego nastroju i dziwię się, jak mogło mi coś podobnego przyjść do głowy. Przecież nie raz byliśmy w tarapatach i zawsze udało się nam jakoś z nich wygrzebać.
Tym razem moje udawane mojo nie pomaga. Sytuację ratuje Pajęczarz. Zauważa, że kształty wydm są zbyt regularne jak na coś, co stworzyła natura. Dla mnie to zbyt subtelne, ale jemu lata doświadczenia pozwalają dostrzec takie właśnie szczegóły.
Rzucamy się rozdrapywać pył rękami i rzeczywiście wkrótce natrafiamy na fragment ściany. To ruina jakiegoś domu. Zastanawiam się, kiedy go zbudowano – po Długiej Nocy? wcześniej? – ale szybko przestaje mnie to interesować, bo po odkopaniu cegieł trafiamy na drzwi do piwnicy. W środku czeka zapas wody.
Resztę dnia spędzamy w ciemności, pijąc, odpoczywając i zbierając siły. Kiedy nadchodzi noc, wyruszamy w trasę do Wszystkich Świętych
Western post-apokaliptyczny (fragment)
1There is no God and we are his prophets.
The Road by Cormac McCarthy
The Road by Cormac McCarthy