
Kolejny dzień. To już chyba czwarty. Jeszcze tylko jedną noc miałam spędzić na twardym podłożu, okryta cienkim kocem, tuż obok dziewuchy, która chyba nigdy nie miała w ręku mydła.
No dobra, może przesadziłam.
Mój stan higieny również pozostawał wiele do życzenia. Po środku lasu raczej trudno o wannę pełną czystej, pachnącej mydełkiem, wody. Nie zmieniało to jednak faktu, że całkowicie inaczej wyobrażałam sobie pełnienie roli opiekuna na obozie dla dzieci.
****Słońce, które z coraz to większą zawziętością przebijało się przez ścianki namiotu, nigdy nie pozwalało mi pospać dłużej. Od duchoty, która już o godzinie ósmej, robiła się wprost nie do zniesienia, mogliśmy jedynie odetchnąć nocą. Celem organizacji obozów nie było jednak przesiadywanie w namiotach, wewnątrz których wysoka temperatura najbardziej dawała do wiwatu. Piesze wędrówki po lasach, w których obrzydliwe owady pełnią swoją wartę od rana do nocy. Kąpiele w jeziorach zanieczyszczonych od niewiadomego pochodzenia glonów i odchodów żab. Organizowanie zabaw dla grupy bachorów, z której nawet jedno dziecko nie próbowało w nich uczestniczyć.
Powiedziałam sobie - nigdy więcej.
Pocieszał mnie jedynie fakt, że w pogoni za pieniędzmi, w poprzednie wakacje wylądowałam na produkcji, gdzie musiałam chodzić, jak w zegarku. To dopiero była katorga! Kiedy tylko przypomniałam sobie twarze tamtejszych ludzi, od razu przybyło mi nieco więcej zapału. Co prawda myśl że, czekała nas piesza wędrówka ku chaszczom, wewnątrz których znajduje się jeziorko, w którym będziemy się kąpać, nieco dobijała. No, ale co poradzić? Dwa kawałki piechotą nie chodzą.
Podniosłam się, a następnie szukając wzrokiem grzebienia, usiłowałam rozczesać palcami włosy, których jeszcze cztery dni temu, wiele dziewcząt mogłoby pozazdrościć. Chociaż zwykle na przywoływanie fryzury do porządku, wykonanie makijażu i wybór stroju potrzebowałam dobrej godziny, na obozie te czynności zajmowały mi około pięciu minut. Z samego rana moje myśli zajmowali uczestnicy obozu, których miałam obowiązek budzić. Myślą przewodnią wyjazdu był powrót do lat dziewięćdziesiątych. Z racji tego, telefonów komórkowych pozwolono używać nam jedynie w celu skontaktowania się z rodziną. Czyli, pół godziny dziennie. Mnie, jako opiekuna, ta zasada również dotyczyła, ponieważ musiałam dawać dobry przykład dzieciom.
****Tamtego poranka nie zdążyłam jednak obudzić dziewczyny, z którą dzieliłam namiot, ponieważ w chwili gdy się nad nią nachyliłam, usłyszałam wrzask.
Brzmienie głosu dziecka, jednoznacznie wskazywało, że to nie strach wywołał tę reakcję. COŚ musiało się stać. Nawet nie pamiętam, kiedy zerwałam się na równe nogi i wybiegłam z namiotu. Sama tak naprawdę nie wiedziałam czego się spodziewać, ale to co zobaczyłam na środku polany, wokół której rozstawiliśmy nasze namioty, przekroczyło moje wszelkie oczekiwania. Na trawie leżał chłopiec, ze strzałą wbitą w klatkę piersiową! Nigdy nie doznałam takiego szoku i uczucia przerażenia, jak w tamtej chwili. Kto do cholery, w dwudziestym pierwszym wieku używa łuków?!
Biegnąc w stronę dziecka, zauważyłam, że nie tylko mnie, krzyk wywabił z namiotu. Na polanie skupili się wszyscy uczestnicy obozu.
Marcel, opiekun, który dostał tę pracę ze względu na swoją pasję związaną z medycyną, wziął ze mnie przykład i ruszył na pomoc rannemu natomiast Kaśka zajęła się resztą dzieci. Usiłując nagnać je do namiotów, rozglądała się wokół aby zorientować się w sytuacji. W dalszym ciągu mogło grozić nam jakieś niebezpieczeństwo.
****]Nie zdążyłam na dobre kucnąć przy chłopcu, a już przyłożyłam mu dwa palce do szyi. Mati leżał na plecach, nie miał na sobie koszulki. Czapka z daszkiem, z którą nigdy się nie rozstawał, prawie zsunęła mu się z główki. Czyżby opuścił namiot jedynie w celu załatwienia nagłej potrzeby? Sekunda, dwie, trzy… o Boże, nadal brak tętna. Co robić? Wyjąć grot? Dotknęłam strzały w taki sposób, jakbym miała do czynienia z przedmiotem, który wywołuje u mnie uczucie obrzydzenia. W następnej chwili, naprzeciwko mnie, przyklęknął chłopak, który chyba nawet jako niemowlę, nie grzeszył urodą. Los hojnie obdarzył go piegami, które mogłyby być nawet urocze, gdyby nie pokrywały całej twarzy chłopaka.
****- Marcel, on chyba nie żyje! Nie wyczuwam pulsu, rozumiesz? O Boże! Co tu się wydarzyło! – zaczęłam histeryzować.
- Przede wszystkim to się uspokój i…
Na polanie znów rozległ się krzyk. A potem następny. I kolejny. W jednej chwili, ta niezwykła łagodność, która zawsze biła z oczu Marcela ustąpiła miejsce, panice. Kiedy w końcu nabrałam odwagi i odwróciłam wzrok w stronę namiotów, chwycił mnie za ramię i nie czekając aż się podniosę, pociągnął w stronę krzaków, znajdujących się najbliżej nas. I choć w małej przestrzeni, jaka dzieliła mnie, i Marcela, przeleciała strzała, chyba dopiero później dotarło do mnie, że nie znajduję się na planie filmowym. W tamtej chwili wcale nie dziwił mnie fakt, że praktycznie na moich oczach, dwunastka dzieciaków i dwóch opiekunów, straciło życie od strzał, wystrzelonych z łuków. Mordercy mogli chować się zarówno w koronach drzew, jak i w krzakach, w których stronę biegliśmy. Lenę, nastoletnią debilkę, zaskoczył Marcel. Który mimo tego, że wyglądał, jakby nic nie jadł tygodniami, potrafił tak mocno ściskać za rękę!