Wysłane na konkurs, dawnymi czasy.
***
Pierwsza seria zabiła dwóch strażników przy wejściu hangaru; druga, następująca zaraz po poprzedniej, padła na znajdującą się wewnątrz grupkę techników. Żołnierze, osłupieni na widok trzymającego broń małpoluda, zginęli, zanim którykolwiek z nich zdążył wyjąć broń. Niewolnik prawie nie celował, nigdy nie uczył się strzelania, po prostu machał karabinem, trzymając palec na spuście.
Pozostali przy życiu żołnierze, biegnąc pochyleni, rozglądało się za osłonami. Czterech z nich skuliło się za wozem transportowym, dwóch pozostałych za myśliwcami. Wszyscy regulaminowo wyjęli broń i przylegli do osłon.
– Eberhard! – zawołał zza wozu transportowego jeden z pilotów, Adam, zanim okna kabiny eksplodowały, rozsadzone przez kolejną serię. Zasłonił głowę, kryjąc ją przed szklanymi odłamkami.
– Słyszę! – odpowiedział skulony przy kole myśliwca Eberhard. – Matijas? Matijas! – nawoływał pobliskiego pilota. Tamten nie odpowiadał. Zachęcony dźwiękiem zmiany magazynka, wychylił się zza kadłuba i z wyciągniętą bronią spróbował zdjąć niewolnika. Chwilę potem głowa Matijasa eksplodowała, rozsadzona celnym, pojedynczym strzałem. To musiał być ktoś inny, pomyślał Eberhard i wtedy usłyszał wybuch od strony wejścia na lotnisko. Małpoludy wysadziły drzwi, żeby odciąć niemieckie posiłki.
– Teraz! – krzyknął odruchowo do Adama. Pozostali przy życiu żołnierze jednocześnie wychylili się ze swoich kryjówek i otworzyli ogień zaporowy. Małpoludy, unikając strzałów, odskoczyły od płonącego wejścia, a potem rozbiegły się w dwóch przeciwległych kierunkach. Żołnierze skupili się na małpie z karabinem, tracąc z oczu drugą.
Niewolnik zdążył schować się za jakąś skrzynią, ale potem bezmyślnie wybiegł zza niej, szukając lepszej kryjówki. Dostał w kostkę. Upadając, nacisnął odruchowo spust, a miotana wstrząsami broń wyleciała ze słabo zaciśniętej dłoni, oddając ślepą serię nad głowami ludzi. Grupa Adama nie dała małpoludowi szansy na doczołganie się do karabinu; kule przeszyły garbaty grzbiet, szyję i głowę niewolnika. Uniesieni zwycięstwem żołnierze nie zauważyli, jak drugi małpolud rzuca w ich kierunku granat termitowy. Na ten widok Eberhard zdążył tylko skoczyć za koło myśliwca i zasłonić uszy. Skulony, poczuł na plecach ciepło, a potem, przy akompaniamencie eksplozji, boleśnie wbijające się w skórę odłamki. Oszołomiony, przez chwilę leżał w pozycji embrionalnej, wciskając palce w otwory uszne. Gdy pierwszy szok minął, odważył się otworzyć oczy i zobaczył, że obok niego leży oderwana, usmażona dłoń ze złotą obrączką na palcu. Poznał ją, należała do Adama.
Nie czekając na posiłki, wyskoczył zza myśliwca i, rozglądając się nerwowo, szukał wzrokiem małpoluda. Nie mógł dać się zaskoczyć.
Gdy Eberhard wreszcie zauważył małpoluda, było zbyt późno, żeby zdążył zareagować – masywna, spocona, małpia postać stała tuż przy nim, unoszącą dłoń do zadania ogłuszającego ciosu. Uderzenie zamroczyło na chwilę Eberharda, przez ten czas niewolnik zabrał mu broń i złapał za gardło. Na wpół zwierzęca twarz małpoluda wykrzywiła się w dzikim, tryumfalnym uśmiechu.
– Ja Radzimir – powiedział niewolnik z ohydnym, słowiańskim akcentem. – Ja Polak.
Nim Eberhard zdążył dobrze zrozumieć sens tych słów, kolejny cios pozbawił go przytomności.
Niszczyciel Schneesturm skrył się po zacienionej stronie bezimiennego księżyca. Elegancki okręt zawisł nad pooraną meteoroidami powierzchnią, pozwalając sile grawitacji utrzymywać się na orbicie. Kapitanleutnant Vorsichtig wiedział, że te zwyczajowe środki ostrożności byłyby uznane przez niektórych za przesadę; wielu z tych krytykantów mogło chełpiło się prawdziwie aryjskim rodowodem i doskonałym przebiegiem służby, jednak Vorsichtig wiedział swoje. Kapitanleutnant uważał, że nie po to urodził się prawdziwym Niemcem, żeby teraz nie robić czegoś pod linijkę.
Poza tym miał też inne powody. Machiny wojenne Rzeszy powinny być tak samo czyste rasowo jak jej żołnierze. Schneesturm należał do niszczycieli klasy Schlesien, popularnych, wielozadaniowych jednostek spotykanych w całej przestrzeni Rzeszy. Z długiego, płaskiego kadłuba, magazynującego uzbrojenie i mniejsze jednostki, wychodziły po bokach ostre, skierowane na dół generatory, tworzące energetyczną poduszkę, po której ślizgał się okręt. Silnik, ogromną, rozgrzaną do czerwoności turbinę, zainstalowano w drugiej części pojazdu, tej grubszej, mieszczącej kabiny załogi oraz dowództwo. Ostro cięta sylwetka okrętu budziła respekt brutalną elegancją godną prawdziwego Aryjczyka. Dopiero znajomość tajnych, wybitych na burcie kodów Raumflotte pozwalała domyślić się, że jest to jednostka skierowana do samodzielnych ekspedycji karnych. Kapitanleutnant Vorsichtig, dowódca Schneesturma, miał za zadanie wziąć za pysk bandę najgorszych odrzutów z całej kosmicznej floty, tej paskudnej rysy na monolicie karnego, germańskiego społeczeństwa Rzeszy. Tak jak w dobrej, niemieckiej rodzinie był dla nich bardziej treserem niż ojcem. Nie mógł ulegać ich gnuśności, musiał za wszelką cenę pozostać porządnym Aryjczykiem i świecić przykładem w nadziei, że któregoś dnia chociaż jeden z tych głupców zrozumie znaczenie własnego dziedzictwa.
Vorsichtig, zirytowany tymi ponurymi rozmyślaniami, wyjął z szuflady metalową cygarniczkę i zapalił papierosa. Zaciągając się, odchylił głowę i zamknął oczy. „Sacrau”, jego ulubione. Rozkoszował się dymem. W Rzeszy promowano sport, zdrowy tryb życia i brak nałogów. Zgadzał się z tym. Równowaga silnego ciała i bystrego umysłu to wzór dla każdego wojownika. Jednakże, żeby wytrzymać w takim miejscu, potrzebował czegoś na uspokojenie; papieros to nie nałóg, a, jak uważał, środkiem odsuwającym załamanie nerwowe. Jeżeli wodzowie Rzeszy byli gotowi oddać życie kilku Aryjczyków w walce z milionami podludzi, to i Vorsichtig miał prawo poświęcić trochę zdrowia dla dobrze wykonanego obowiązku.
Otworzył akta feldfebel Helgi Verwandeln i od razu utracił część dopiero co odzyskanego spokoju. Kartę otwierały podstawowe, suche dane – kobieta, trzydzieści lat, sto osiemdziesiąt centymetrów wzrostu. Zaraz potem zaczynał się krótki, ale pisany maczkiem biogram – sierota, do czternastego roku życia przewodząca gangowi ulicznemu, po nieudanym napadzie z bronią wcielona przymusowo do Reichjugend, skąd, po okaleczeniu opiekuna grupy, została przydzielona do Volksturmu. Jej dalsza kariera to spektakularne sukcesy bojowe, przeplatane z notorycznym przekraczaniem dyscypliny wojskowej, przestępstwami i bezsensownymi aktami agresji w stosunku do kolegów oraz przełożonych. Verwandeln potrafi obsłużyć kilkadziesiąt rodzajów broni oraz pojazdów używanych w niemieckiej armii, odbyła podstawowe szkolenie służb specjalnych i posiada licencję pilota małych statków kosmicznych. Kilkukrotnie skazywana na więzienie i tyle samo razy przywracana do służby. Odznaczana, awansowana i degradowana częściej niż ktokolwiek przed nią. Socjopatka. Nihilistka. Anarchistka.
Vorsichtig zaciągnął się głęboko i odłożył akta. Na Schneesturmie wszyscy mieli coś za uszami, on sam nie był bez winy, chociaż nigdy nie uważał, że nałogowy hazard stanowił szczególnie ciemną plamę na mundurze niemieckiego oficera. Mieli tu cały karny batalion piechoty, skazańców będących tylko o krok od dyscyplinarnego wyroku śmierci. Każdy miał wszczepiony w rdzeń kręgosłupa nadajnik i urządzenie paraliżujące; uruchamiało się je aktywatorem, w które wyposażono wszystkich normalnych członków załogi: pilotów, strażników, techników i oficerów, ludzi również nie bez skazy na życiorysie. Niszczyciel przeprojektowano tak, by upchnąć w nim, poza obsługą, batalion karny; rezydowali w ukrytym pośród trzewi statku, dodatkowo opancerzonym i zabezpieczonym segmencie. Posiadał tylko dwa wyjścia – małe dla ludzi, wyposażone w komorę gazową, oraz dużą bramę wyjazdową, prowadząca do hangaru statków desantowych.
Tak jak każde więzienie, również i to miało wydzieloną, jeszcze bardziej odizolowaną strefę dla szczególnie niebezpiecznych więźniów – siedzibę oddziału specjalnego Gericht. Jego członkowie, galeria zaczynająca się od morderców, poprzez gwałcicieli, a na ludożercach kończąc; mieli swoje własne cele, stołówkę, strzelnicę, natryski, mały szpital, a nawet hangar z kilkoma myśliwcami. Stanowili dwudziestoosobową, egalitarną, pozbawioną stopni, skłóconą bandę najwybitniejszych i jednocześnie najbardziej niezrównoważonych żołnierzy w całej niemieckiej armii. Gdyby o ich losie decydował Vorsichtig, kazałby ich od razu rozstrzelać i spopielić w krematorium, jednak to nie jemu było o tym decydować, a Reichswerze, która najwyraźniej nie chciała zbyt pochopnie pozbywać się swoich wściekłych psów.
Kapitanleutnant potrzebował jeszcze dwóch papierosów, aby zainicjować kontakt z pomieszczeniem komunikacyjnym w sekcji Gerichtu, gdzie już czekała na niego Helga Verwandeln. Nacisnął czerwony przycisk.
Na ekranie pojawiła się wyprostowana na baczność feldfebel. Jej iście wagnerowska postać robiła wrażenie nawet w białym podkoszulku na ramiączkach, spodniach moro i butach ćwiczebnych. Był wysoka, miała umięśnioną, ale jednocześnie elegancką sylwetkę walkirii, zimną urodę podkreślaną przez niebieskie oczy, piersi dumne jak u bogini Frei, oraz jasne, krótko przycięte włosy. Do tego pięknego obrazu nie pasował tylko ten złośliwy, ironiczny uśmieszek, przecinający jej aryjską twarz jak paskudna blizna.
– Chwała zwycięstwu. – zasalutowała z udawanym entuzjazmem. Vorsichtig zauważył to, ale nie skomentował.
– Spośród wszystkich osób w jednostce została pani wytypowana do misji specjalnej – powiedział w możliwie suchy sposób. Starał się nie okazywać emocji; powtarzał sobie, że feldfebel widziała jego twarz na dużym ekranie z soczewkowym kineskopem, dla niego zaś jej postać była tylko małą figurką na ekraniku biurowego komputera. Mimo to, Vorsichtig nie mógł pozbyć się myśli, że z ich dwojga to on czuł większy respekt przed rozmówcą.
– A to nowa nowość – jej twarz przybrała jeszcze bardziej kpiarski wyraz niż zwykle.
Włączył paralizator. Spazm wygiął ciało Helgi w łuk. Nauczona doświadczeniem, próbowała nie upaść zapierając się nogami o podłogę. Vorsichtig z ukrywaną satysfakcją napawał się widokiem bezbronnej Verwandeln, ale krótko, znacznie krócej niż by chciał. Wyłączył urządzenie.
– Obowiązek moim honorem – powiedziała już bardziej pokornie.
– Proszę o tym nie zapominać – kapitanleutnant zrobił pauzę, dając feldfebel chwilę na ochłonięcie po paraliżu. – Wracając do meritum, została pani wyznaczona do akcji eksterminacyjnej.
W niszy holograficznej obok Helgi pojawił się wizerunek małpoluda. Kobieta spojrzała na niego z zaciekawieniem.
– Tydzień temu na niszczycielu „Vien” dwaj niewolnicy opuścili swoje miejsce pracy i zakradli się do zbrojowni, skąd ukradli broń, a potem zaatakowali hangar próbując porwać nasze myśliwce. Jeden z nich zginął, drugiemu udało się ukraść statek. Każdy myśliwiec ma nadajnik, dzięki czemu dowiedzieliśmy się, że trafił na „Surdut XVII” – sylwetkę małpoluda zastąpił hologram planety typu ziemskiego. Na jednym z kontynentów w strefie umiarkowanej jarzył się jasny punkt. – Nazwa została nadana jeszcze w czasach, kiedy ten obszar należał do Konfederacji Syberyjskiej. Zainwestowali ogromne środki w terraformowanie nadających się do tego planet, jednakże, zostali przegonieni przez naszych brytyjskich sojuszników nim zdążyli je zasiedlić. Obecnie jest to obszar niczyi i tak ma pozostać w dającej się przewidzieć przyszłości. Z punktu widzenia prawa międzynarodowego wolno nam co najwyżej zbliżyć się do planety i modlić, żeby wróg nie wykrył pojedynczego lądownika desantowego. Zatem, jak pani już zapewne rozumie, nie jest to misja oficjalna…
– Jak zwykle, kiedy chodzi o nas – przerwała mu Helga. Vorsichtig odruchowo sięgnął do włącznika paralizatora, ale powstrzymał się. Verwandeln nie powinna myśleć, że sprawia mu to przyjemność, nawet jeżeli faktycznie tak było. – Jak to w ogóle mu się udało? – kontynuowała. – W sensie, jak małpa mogła buchnąć nasz statek?
Vorsichtiga zdziwiło to pytanie, ale przypomniał sobie, że feldfebel nigdy nie odebrała porządnej niemieckiej edukacji – To nie są małpy, ale małpoludy. Wyhodowaliśmy je z podludzi po Wielkiej Zwycięskiej. Ich przodkowie przypominali nas fizycznie, ale mieli dużo gorszy materiał genetyczny i brak im było germańskiego ducha oraz rozumu. Są, powiedzmy, brakującym ogniwem między ludźmi a zwierzętami. Selekcja w obozach rozrodczych dotyczyła siły i posłuszeństwa, ale zawsze jest tak, że pewne osobniki są inteligentniejsze od innych. Ten, jak zaświadczył nasz świadek, Radzimir, mógł podejrzeć pilotów przy pracy i zmałpować ich czynności. W tym zresztą cały problem – zaznaczony na hologramie obszar powiększył się. – Odkryliśmy, że nasz uciekinier zbiegł do kolonii zbuntowanych małpoludów, o której dotychczas nie mieliśmy nawet pojęcia. Normalnie w takiej sytuacji zrzucilibyśmy bombę atomową, jednak po ostatniej wojnie nie chcemy zatargów z Konfederacją Syberyjską. To bardzo niekorzystna sytuacja, bo niewolnicy pozbawieni racjonalnej selekcji mogą ewoluować w zupełnie nieprzewidywalnym kierunku. W dodatku, mają co najmniej jeden myśliwiec z pełnym wyposażeniem oraz zestawem komunikacyjnym. Sytuacja, w której myślące samodzielnie małpoludy mają dostęp do naszej sieci, jest szkodliwa ze względu na dyscyplinę państwową.
W umyśle Helgi pojawił się obrazek stojącego na czele pochodu małpiego Konrada Wallenroda, w chwili, gdy rzuca on odchodami w ochraniany przez policję pomnik fuhrera – Boicie się powstania?
– Nie da się obalić rasy panów! – kapitanleutnant rąbnął pięścią w stół. – Jesteśmy nadludźmi, dlatego wygraliśmy Wielką Zwycięską i wszystkie inne wojny! Żadne półzwierzę, napojone chorymi ideami sączącymi się z zakazanych kanałów, nie skrzywdzi włochatą łapą trzymającego jego smycz aryjskiego pana!
Helga, nie bez rozbawienia, zauważyła, że wizja którą uznała za absurdalną, była dla Vorsichtiga i jego zwierzchników całkiem prawdopodobna – Skoro nie grozi nam bunt, to po co mnie wysyłać?
Kapitanleutnant odpadł ciężko na fotel. Dlaczego właściwie tłumaczył jej tak podstawowe rzeczy? – Musimy dmuchać na zimne.
Verwardeln ryknęła złośliwym śmiechem – Dmuchajcie, dmuchajcie, bo jeszcze któregoś dnia obudzimy się w kraju bananowej swastyki!
Vorsichtig włączył paralizator. Miał już stanowczo dość arogancji tej kobiety.
Helga złapała ramę ekranu, szczerząc doń zaciśnięte od elektryczności szczęki. Kapitanleutnant jako dziecko widział w cyrku hienę potraktowaną pastuchem. Wściekła, miotana spazmami, próbowała wepchnąć głowę między pręty klatki i ugryźć tresera. Nienaturalnie uśmiechnięta Verwandeln wyglądała bardzo podobnie. Zniesmaczony tym skojarzeniem Vorsichtig wyłączył paralizator, pozwalając Heldze bezwładnie zsunąć się na podłogę. Nie dał jej jednak ochłonąć – Wstawać! – nacisnął przycisk i leżąca na podłodze feldfebel znów na chwilę wygięła się w łuk, po czym zwiotczała. Stękając, podniosła się na nogi.
– Na rozkaz – wysapała.
Zadowolony dowódca złożył dłonie w piramidkę. Verwandeln mogła być sobie dzikim zwierzęciem, ale pod jego ręką musi być bestią wytresowaną i znającą swoje miejsce. – Jutro, zaraz po śniadaniu, zameldujesz się u Bissinga. Dostaniesz godzinę na przeczytanie wszystkich dokumentów, a on potem zorganizuje ci obstawę aż do hangaru. Twoją misję będzie prowadził leutnant Gustav Roeder. A teraz odmaszerować. Chwała zwycięstwu!
– Chwała zwycięstwu – zasalutowała. Jej mięśnie wciąż drżały po porażeniu prądem; stała chwiejnie, próbując się nie przewrócić, a palce u wyciągniętej prawej dłoni latały na wszystkie strony, jednak, powoli, na twarz znów wstępował ten niezatarty, złośliwy uśmieszek. Kapitanleutnant poczuł się trochę zawiedzony brakiem skuteczności swoich metod wychowawczych.
– Czego chciał stary? – zapytał Otton. – Bissing mówił, że tu będziesz – opowiedział na nie zadane jeszcze pytanie.
– A, takie tam – odparła lakonicznie. – To co zwykle.
– Śmierć niewinnych, chwała Rzeszy, pokaz teutońskiej waleczności?
– Mniej więcej – przytaknęła.
Otton Henker był bardzo niskim, krzepkim blondynem. Podobno zesłano go do Gerichtu ze względów politycznych. Nikt nie wiedział, czy tak rzeczywiście było; tylko Vorsichtig i paru jego zaufanych miało dostęp do szczegółowych kartotek więźniów, a sam zainteresowany niechętnie mówił o przeszłości. Helga szanowała jego prywatność, odkąd, dzień po próbie upicia kolegi, obudziła się z ogromną dziurą w pamięci i jeszcze większym kacem.
– Podobno przysłali nam nowego – powiedział. – Bissing kazał ci przekazać, żebyś była miła dla świeżaka. Mamy go zaakceptować i okazać wyrozumiałość, której nie miał dla swoich ofiar.
– Wiesz czy strzelasz?
– Strzelam. Na moje oko gwałt lub morderstwo, ewentualnie oba na raz. No chyba, że polityczny, ale nie wyglądał na takiego. W każdym razie, podobno to supermechanik, Politechnika Berlińska i te sprawy, chociaż u nas i tak będzie głównie reperował stare myśliwce. Gericht ma na stanie bardzo mało techników, więc nic dziwnego, że Bissing nie chce, abyś go nam uszkodziła.
– Zobaczymy. Wiesz jak to jest – wzruszyła ramionami.
Otton wiedział. Poznał Helgę na początku jej obecności na Schneesturmie. Weber i David, dwóch największych zabijaków w oddziale, umówili się, że zaskoczą ją w środku nocy i wymuszą na kobiecie trochę seksualnej, żołnierskiej solidarności. Po krótkiej szarpaninie padli na ziemię, jeden ogłuszony kopnięciem w głowę, drugi z uszkodzoną krtanią. Nie odstraszyło to reszty drużyny, która chcąc ratować męski honor rzuciła się do bijatyki. Pewny wyniku starcia Otton spokojnie przyglądał się samotnej walce Helgi z całym odziałem potencjalnych gwałcicieli, patrząc, jak wymachująca krzesłem kobieta tłumaczy kolegom nową hierarchię w grupie. Kiedy już wszyscy padli pokotem, owładnięta szałem bojowym Verwandeln rzuciła się na siedzącego na łóżku Henkera. Nim zdążyła się zorientować, jej krzesło przepadło, a ona sama leżała na ziemi z nożem przystawionym do gardła. Do czasu przybycia jak zwykle opieszałego oberleutnanta Bissinga, przełożonego strażników, zdążyli sobie z Ottonem wytłumaczyć pewne sprawy i uznać sprzeczkę za niebyłą.
– Jak on w ogóle wygląda? Widziałeś go może? Przystojny? – zapytała.
– Jeżeli za wzorzec kanonów piękna uznać zawieszone nad twoim łóżkiem zdjęcia majora półnagiego Heinricha Stody z zawodów pływackich w Bilingen, to nie. Ivo, nasz nowy nabytek, jest raczej brzydki. Widziałem go jak cwaniakował podczas odprawy w komorze. Dziobaty i, żeby było śmieszniej, jest rudy… O?
Zabrzmiał charakterystyczny dzwonek, jeden z kilku wyznaczających cykl życia w jednostce.
– Czas mycia – powiedziała Helga i wyszczerzyła zęby. – Chodź. Zobaczymy sobie dokładnie tego Ivo.
Pogrążona w półmroku słabych lamp, wykładana białymi kafelkami łaźnia miała kształt niezbyt szerokiego, długiego prostokąta. Najeżony natryskami korytarzyk był tak wąski, że stojący po obu stronach żołnierze z trudem unikali wzajemnego ocierania. Mimo to, zawsze kiedy w łaźni była Helga, mężczyźni kulili się przy natryskach na drugim końcu pomieszczenia, zapewniając kobiecie co najmniej metr przestrzeni osobistej. Ivo najwyraźniej nie dostrzegł w tym nic niepokojącego i zaraz po wejściu natychmiast zbliżył się do blondynki.
– No, no, a to niespodzianka – oblizał się. Pozostali żołnierze, udając zajętych myciem, dyskretnie spoglądali w jego kierunku. Helga odwróciła się od ściany chcąc przyjrzeć się mechanikowi. Ivo musiał mieć najwyraźniej jakiegoś irlandzkiego przodka, bo był marchewkowo rudy, blady i zielonooki. Piegi na jego twarzy tworzyły wraz z dziobami nieprzyjemną kompozycję, którą akcentował długi, zadarty nos.
– Nie radzę… – mruknął stojący obok Otton, ale technik pogroził mu pięścią – Nie do ciebie mówię, knypie! – złapał Helgę za ramiona. – Przystojna panienka w takim miejscu musi mieć niezłe powodzenie. Może mnie też obsłużysz? Za darmo, tak na dobry początek?
– Jasne – odparła.– Daj mi tylko do ręki tego rudego robaczka.
Mechanik uśmiechnął się lubieżnie, ale tylko na chwilę, zanim zaczął wyć z bólu. Strażnicy znali ten krzyk. Jego przyczynę również, niektórzy nawet osobiście, dlatego nie reagowali.
– Za mocno? – zapytała niewinnie Helga. Ivo odpowiedział jej niezrozumiałym, pełnym upokorzenia wrzaskiem. Mężczyźni w rogu ścisnęli się jeszcze bardziej.
– Za-zabiję cię ty-ty-ty dzi-dziwko! – jęczał skulony mechanik. – C-ciebie i t-t-tego k-knypaaaaa!
– To może za słabo? – ścisnęła go jeszcze mocniej, tak, że jego wrzask przeszedł w wysoki, przeszywający pisk. Ivo próbował się wyrwać, powodując sobie jeszcze więcej bólu. Bełkotał coś niezrozumiale i zadawał bezwładne, słabe ciosy, które Helga z łatwością odbijała. Henker przyglądał się scenie bez szczególnych emocji.
Kiedy feldfebel wreszcie znudziła się przeciągającą zabawą, puściła mechanika i tą samą ręką zdzieliła go po twarzy. Uderzony Ivo zatoczył się, stracił równowagę, a potem upadł pod nogi Ottona. Nim zdążył wstać dostał od politycznego jeszcze kopniak w brzuch.
– Nie lubię jak ktoś komentuje mój wzrost.
Mechanik mamrotał coś po nosem, ale za cicho, żeby można było go zrozumieć. Rzucił tęskne spojrzenie ku pozostałym mężczyznom, lecz tamci odwrócili się od niego wlepiając wzrok w kafelki. Był zaskoczony, jednak zaraz na jego twarzy pojawiło się zrozumienie. Nie mogąc wstać, nieporadnie czołgał się do wyjścia na śliskiej od mydlin podłodze. Strażnicy łaźni otworzyli mu drzwi.
– Może próbować nam zaszkodzić. Powiadają, że lepiej nie drażnić własnego mechanika – zauważył Otton.
– Nie strasz, nie strasz – mruknęła Helga. – I tak Bissing znowu będzie mi truć dupę, że robię konflikty w zespole. To prawie nie moja wina, do kurwy przędzy… – zaczęła nacierać się żelem pod prysznic. Pogrążona we własnych myślach, dopiero po chwili zwróciła uwagę, że Otton nie przestał się jej przyglądać. Spojrzała między jego nogi.
– Widzę, że ty też cieszysz się na mój widok.
– Dobrze wiesz, że to ode mnie niezależne.
Uśmiechnięta Helga sięgnęła do natrysku Ottona i przełączyła temperaturę wody na bardzo zimną. Henker zrozumiał aluzję dając się oblewać lodowatym strumieniem do czasu, aż wszystkie emocje opady.
Transportowiec wystrzelił ją nad atmosferą „Surdutu XVII”. Upchnięta w ciasnej sterowni Helga od razu poczuła gwałtowny wzrost temperatury, a następnie wstrząs spowodowany złuszczeniem się pierwszej warstwy lądownika desantowego. Zasyczało chłodzenie skryte w gęstych ściankach kabin. To był najniebezpieczniejszy moment lotu, jeden na dziesięciu desantowców ginął ugotowany żywcem nim lądownik zdążył wypuścić spadochron.
– Feldfebel Verwandeln? – powiedział głos w słuchawkach wyrywając Helgę z otępienia.
– Co? To znaczy, melduję się.
– Przyjąłem – głos leutnanta Gustava Roedera był ciepły i przyjazny. Zupełnie nie nadawał się do tej pracy, zwłaszcza na Schneesturmie. – Proszę podać status lotu.
Helga obróciła niechętnie głowę w kierunku wskaźników – Pierwsza warstwa poszła, zaraz pójdzie druga i trzecia.
Lądowniki typu „Kugel” były narzędziami jednorazowego użytku stosowanymi w sytuacji niemożności użycia prawdziwego pojazdu desantowego. Po złuszczeniu wszystkich warstw w atmosferze planety załączały się zamontowane pod samą sterownią silniki spowalniające, pozwalając lądownikowi powoli zejść na bezpieczną wysokość, a wtedy mikroładunki wybuchowe odrzucały ściany kulistej kabiny. W tej chwili pasażer musiał podjąć szybką decyzję, czy uruchomić plecak odrzutowy i prowadzić z powietrza działania bojowe, czy otworzyć spadochron. W Raumflotte krążyła plotka, że jeszcze nikt nie zdecydował się na to drugie.
Tknięta przeczuciem Helga sięgnęła do rączki uruchamiającej silniczki plecaka. Zamiast tego znalazła pod fotelem zmięty, papierowy liścik. Nie czytała go dokładnie, ale zapisane we wszystkich odmianach słowo „dziwka” rozwiewało wątpliwości.
– Wykrakałeś… – mruknęła.
– Słucham? Czy może pani powtórzyć? – zapytał zatroskany Roeder.
Rano widziała jak Ivo dosiadł się do technika Hallsa. Znali się jeden dzień, a zachowywali jakby od lat byli najlepszymi przyjaciółmi. Halls odpowiadał za sprzęt osobisty członków Gerichtu, mechanik musiał go namówić lub to za jego przyzwoleniem grzebał przy plecaku odrzutowym. Ivo mógł być małostkowym, łatwym do urażenia maniakiem, ale najwyraźniej potrafił też skutecznie to maniactwo realizować. Nic dziwnego, że armia bała się go wypuścić na zewnątrz.
– Mówiłam, że mój plecak nie działa. W sensie nie ma rączki.
– Niemożliwe, to byłoby karygodne naruszenie przepisów.
Helga wywrzeszczała kilka przekleństw do komunikatora.
– Pani zachowanie jest nieprofesjonalne…
– Przestań pieprzyć jak przedszkolanka i wymyśl coś!
– Dobrze, zobaczę co na ten temat mówi instrukcja…
– Pierdol instrukcję i użyj mózgu!
Usłyszała przez słuchawki jak Roeder przerzuca zebrane na biurku papiery. Wysokościomierz nieubłaganie wskazywał na zbliżający się czas lądowania. Gustav stękał nerwowo analizując krok po kroku plany lądownika.
– Dobrze…eee…możemy zrobić tak…Mamy tutaj systemy awaryjne. Mogę odpalić spadochron, ale to nie wystarczy, lądownik jest za ciężki.
– No to może skieruj go w drzewa? Niech się zaplącze?
– Nie, przebije się przez gałęzie jak kula armatnia. Chyba, że…Tu jest jeszcze system lądowania w wodzie. Tak, to będzie to! Skieruję lądownik na drzewa, odpalę spadochron i włączę poduszki powietrzne.
– No! Działaj, nie gadaj!
Odpadnięcie czwartej powłoki zwiastowało wejście w troposferę. Spocona od nerwów i gorąca Helga zdała się całkowicie na Roedera, który miał pod ręką znacznie bardziej czułe narzędzia pilotażu niż zainstalowany w sterowni lądownika dość prymitywny wolant. Pierwsze wersje „Kugeli” w ogóle nie posiadały narzędzi sterowniczych, nie służyły przecież do latania, dodano je dopiero po protestach desantowców, którzy chcieli mieć chociaż iluzję kontroli nad opadaniem pojazdu.
Uruchomiły się kamery zewnętrze. Przez chwilę Verwandeln widziała tylko biel pokonywanych chmur, a gdy te ustąpiły, nieskończoną zieleń ciągnącej się aż po sam horyzont puszczy. Gęstwinę przecinała szeroka rzeka, przy której zobaczyła wycięty kawałek lasu i unoszącą się stamtąd smugę dymu. Wioska małpoludów. Przynajmniej nie jestem daleko od celu, zdążyła pomyśleć, zanim lądownikiem szarpnął otwierający się spadochron. Uderzyła głową o ściankę sterowni wyrzucając z siebie kolejne przekleństwa. Na moment Kugel uniósł się, żeby zaraz znowu zacząć opadać, wolniej, lecz wciąż za szybko. Zagrzmiały silniki spowalniające. Helga wbiła palce w uchwyty fotela próbując bezskutecznie oprzeć się wstrząsom. Roeder, dziękując bogom, że w tym hałasie nie słyszy wypluwanych przez kobietę wulgaryzmów, skierował ją możliwie blisko celu – niskiej kępy młodych drzew wyrosłych nad madą w górze rzeki. Odpalił poduszki powietrzne. Ostatnią rzeczą jaką Helga usłyszała przed utratą przytomności, był dźwięk łamanych gałęzi.
Pierwsze do jej świadomości przebiły się zapachy – glina, pieczywo, pot, mokre futro. Potem poczuła na całym ciele dotyk długich, miękkich włosów. To było przyjemne. Balansowała na granicy snu i jawy, rozkoszując się tą miękkością i ciepłem.
Ból.
Był gdzieś niedaleko, słaby, nie potrafiła go zlokalizować, lecz przynosił ze sobą przykre echo znajomych słów – Roeder, lądownik, misja.
Wspomnienia gwałtownie wyrwały ją ze snu. Usiadła trzymając się za bolącą głowę. Otworzyła oczy.
Leżała naga pod stosem wyprawionych, jelenich futer. Ciepło, które czuła podczas snu, biło od ogniska znajdującego się w niszy pośrodku pomieszczenia gdzie spała. Ogień stanowił jedyne, chwiejne źródło światła, wydobywając swym blaskiem wszelkie chropowatości glinianych ścian.
Rozejrzała się szukając wzrokiem swojego sprzętu. Nic, tylko chrust do ogniska i kamienne narzędzia. Wybawca Helgi zabrał nawet elastyczny pancerz.
– Cholera – syknęła. Bez karabinu pod ręką, albo chociaż noża, czuła się bardziej naga niż bez majtek.
Ktoś odsunął deskę pełniącą rolę drzwi i w powstałym otworze pojawiła się niewyraźna, przygarbiona sylwetka. Verwandeln szybko podjęła decyzję jak się zachować – przyjęła rolę bezbronnej, zdezorientowanej ofiary. Skuliła się pod futrami patrząc trwożne na wchodzącego do lepianki małpoluda.
– Obudzona – stwierdził na widok wbitych w niego wielkich, załzawionych oczu. – Jakby nie obudzona, to by trza dobudzić. Dobrze. Mam lekarstwo.
Podszedł do Helgi i usiał na klepisku. Przyłożył do jej siniaka jakąś śmierdzącą roślinę. Verwandeln znała to zioło, rzeczywiście miało właściwości lecznice i przeciwbólowe. Nazwa rośliny wyleciała jej z głowy, ale kojarzyła ten zapach z kursu przetrwania w obozie na Uralu.
– Ała – syknęła udając ból, by uwiarygodnić swoją rolę.
– Tak – przyznał małpolud.
Przyjrzała mu się dokładnie. Nie różnił się specjalnie od innych przedstawicieli swojego gatunku – włochaty, lekko pochylony do przodu, bardzo masywny, o zębach zdolnych kruszyć orzechy. Jedyną odzież stanowiły podarte, podtrzymywane na jednej szelce spodnie robocze. Małpolud nie zwracał uwagi na jej nagość, zatem i Helga zdecydowała nie robić z tego wielkiej afery
– Nazywać się? Ja Radzimir – wskazał na siebie.
Verwandeln starała się nie okazywać emocji. Imię i podarte spodnie robocze wskazywały na zbiegłego niewolnika. Miała jednak trochę szczęścia.
Musiała być ostrożna. Radzimir ma zapewne uraz do Niemców, na szczęście jej lądownik nie miał oznaczeń, podobnie jak elastyczny pancerz. Spróbowała to wykorzystać:
– Ja Jane – powiedziała wskazując na siebie.
– Ładne – mruknął Radzimir. Zmienił zioło na następną roślinę, jeszcze bardziej śmierdzącą – Ty skąd?
– Londyn. W Angli. No wiesz, król, five’o’clock…
Ugryzła się w język. Wielka Brytania była sojusznikiem Rzeszy.
Małpolud zmierzył ją wzrokiem. Rozważał coś nie przerywając kuracji. Helga zastanawiała się, czy da radę zabić go gołymi rękami.
– Nie słyszeć – odparł wreszcie.
Ulżyło jej. Na szczęście niewolnicy nie chodzili do szkoły. Ona również nie miała zielonego pojęcia o geografii zanim nie wzięli się za nią surowi nauczyciele z Reichjugend.
– Mieszkasz tu sam? – zagadnęła.
– Nie. Tu jest wioska.
– Ktoś jeszcze wie, że ja tu jestem?
– Wszyscy.
Tego nie było w planach. W ten sposób odpada cały element zaskoczenia. W dodatku wciąż była bezbronna.
– Gdzie moje rzeczy? Chce się ubrać – wyjaśniła.
Radzimir odwrócił się i poszedł pogrzebać w stercie gratów leżących przy wejściu do lepianki. Odrzucił niedbale kilka przedmiotów, niestety, nie było wśród nich wyposażenia Helgi. Małpolud wyciągnął spod spodu wyprawiony kawałek skóry oraz rzemień.
– Spódnica
– Sukienka, ale dzięki – wzięła od Radzimira prowizoryczne ubranie. Owinęła się skórą pod liną ramion i związała rzemieniem. Już teraz czuła, że będzie miała otarcia, ale było to lepsze niż nic.
– To ty wyjąłeś mnie ze statku?
– Ja. Nie sam. Pomagali mi. Oni zabrali twardą skórę i kij który pluje ogniem, a ja cię. Ty twarda. Dobrze się trzymać. Silna jak Polka.
Verwandeln domyśliła się, że małpolud na swój sposób próbuje ją komplementować.
– Dziękuję, jesteś bardzo miły. I silny – zachichotała. Radzimir odwzajemnił jej się grymasem, który u małpoludów musiał być odpowiednikiem ludzkiego uśmiechu. Z takimi zębami mógł odgryźć nogę dorosłemu człowiekowi, pomyślała.
– Najsilniejszy w wiosce – niewolnik wyprężył muskuły. – Sam uciekł od Niemców. Niemcy źli – dodał konfidencjonalnym tonem.
– Tak, najgorsi – przyznała.
Zaczęła się zastanawiać dlaczego Radzimirowi nie przeszkadza, że sam mówi łamanym niemieckim. Może uznawał to uniwersalny język ludzi?
– Musi iść – powiedział poważnie małpolud. – Sejm – wypowiedział to słowo tak, jakby samo w sobie było wyjaśnieniem wszystkiego.
Wskazał jej wyjście. Odgarnęła skóry i spróbowała wstać. Bolały ją nogi, głowa i kręgosłup, ale tak poza tym nic jej nie dolegało. Nieźle jak na kogoś kto spadł z orbity. Oparła się na ramieniu Radzimira udając bardziej obolałą niż w rzeczywistości.
– Silna, lecz delikatna – szepnęła z niewinnym uśmiechem. Małpoludowi najwyraźniej bardzo się to spodobało, bo złapał Helgę w pasie i pozwolił jej oprzeć się na sobie całym ciężarem ciała. Drugą rękę wsparł na zdobionej wypalanymi znakami włóczni. „Statusowa”, jak ją określił.
Wieś była znacznie większa niż na mapach raumflotte. Sztuczną, ogrodzoną palisadą polanę zapełniały chaotycznie upchnięte, gliniane chatki oraz ziemianki pełniące prawdopodobnie rolę gospodarczą. Ścieżki, mimo zawiłości, były dobrze wydeptane i dla ozdoby wyłożone po bokach rzecznymi kamieniami. Przez bramę wjazdową Helga mogła dostrzec podgrodzie – zespół lichych, wspartych o drzewa, drewnianych chatek.
W porównaniu z resztą mieszkańców wioski Radzimir sprawiał wrażenie cywilizowanego. Tutejsze małpoludy były znacznie większe, nagie lub ubrane w brudne skóry oraz, czasem, czaszki zwierząt. Obwieszone młodymi samice były znacznie mniejsze od samców i nosiły zamiast ubrań niewielkie lecz liczne ozdoby z kości, drewna lub kolorowych kamyczków. Kobiety szczerzyły się przyjaźnie na widok Radzimira, żeby zaraz zrobić agresywną minę do Helgi, która najwyraźniej podłapała najlepszą partię w mieście.
Verwandeln została zaprowadzona na plac zgromadzeń. Miejsce to było otoczone najstarszymi i jednocześnie najbardziej okazałymi lepiankami we wsi. Mimo poprzekrzywianych ze starości ścian pyszniły się zawieszonymi na nich piórami rajskich ptaków, tarczami klanowymi, długimi girlandami ozdobnych kamieni oraz kolorowymi matami. Kilka lepianek miało ogródki, a w nich drewniane posążki przedstawiające małych, brodatych ludzi w wielkich kapeluszach. Helga od razu poczuła się jak w domu.
Ogrodzony kamieniami plac zapełniał się bardzo powoli. Małpoludy ustawiały się w dwóch okręgach – samice z dziećmi za linią kamyków, oraz samce przed nią. Ci ostatni byli podzieleni na kolejne dwie grupy – nagą po lewej oraz noszącą kości po prawej. W punkcie centralnym placu znajdował się bardzo stary, może nawet stuletni desantowiec, przykryty skórami oraz czaszkami zwierząt. Na jego zardzewiałej rampie wyjazdowej siedział siwy małpolud w rogatym nakryciu głowy oraz dużo młodszy osobnik obwieszony krzykliwymi ozdobami z kości, kamieni i skór. Obaj trzymali w dłoniach długie włócznie.
Helga wraz z Radzimirem ominęli tłum i stanęli pod samą rampą. Na ten widok młodszy z przywódców zaczął groźnie szczerzyć zęby oraz pohukiwać, lecz starszy chwycił go za ramię i przycisnął do siedziska. Podniecone perspektywą konfrontacji małpoludy robiły się coraz głośniejsze; w kierunku desantowca poleciało kilka owoców i małych kamyków, ale żaden nie dosięgnął celu, za to te rzucone pośród widzów – tak. Przedstawiciele obu stronnictw zaczynali się wzajemnie szarpać, do bójek włączały się nawet matki z dziećmi, które nic sobie nie robiąc z kamiennych granic, łoiły stojących najbliżej mężczyzn.
Helga obserwowała te zapasy z ukrywaną mieszanką odrazy oraz rozbawienia. Dotąd tylko słyszała, że Niemcy są ewolucyjnie lepszą rasą panów, teraz widziała to na własne oczy.
Stary małpolud powstał i uniósł włócznię; nagle wszystko zamarło, a ciszę rozpraszały tylko naturalne dźwięki lasu. Zaprzestano bójek, kobiety wróciły na swoje miejsca, a mężczyźni wnieśli swoją broń ku niebu.
– Sejm! – powiedział stary małpolud.
– Sejm! – potwierdził młodszy z przywódców
– Sejm! – przyznał Radzimir.
– Sejm! – zagrzmieli mężczyźni.
– Sejm! – załkały kobiety.
Wszystkie oczy zwróciły się wyczekująco na Helgę. Westchnęła – Sejm?
– Sejm! Sejm! Sejm! – wtórowały sobie małpoludy.
Radzimir wkroczył na rampę przy akompaniamencie żywiołowych okrzyków, z drugiego końca zmierzał ku niemu młodszy przywódca. Spotkali się w połowie drogi. Przez chwilę tylko warczeli na siebie i mierzyli wzrokiem, a wrzawa robiła się jeszcze większa.
– Jest sprawa – podjął stary i znowu wszystko ucichło. Wskazał sękatym paluchem na Helgę – Baba. – Uniósł dłoń ku górze – Z nieba.
Młodszy z małpoludów zamachał włócznią w kierunku swojego stronnictwa – Baba zła!
– Gówno! – krzyknął oburzony Radzimir. – Baba dobra! Lubomir zazdrosny!
– Ona ma kij, który pluje ogniem – Lubomir nie ustępował. – Fałszywa skóra – spojrzał na Helgę – to fałszywa dusza.
Verwandeln pokazała mu język, ale on tylko złośliwie zarechotał.
– Radzimirowi brak pani. On lubi jak mu się mówi co ma robić – zadrwił.
– A Lubomir zawsze chce wszystko mieć dla siebie i dla swoich – Radzimir zamachał włócznią w kierunku małpoludów noszących kościane ozdoby.
– Sprawiedliwy podział! Dużo dla wojów!
– Niesprawiedliwy! Mało dla reszty!
– Sprawiedliwy!
– Niesprawiedliwy!
Sprzeczka rozgorzała również na widowni, znowu w ruch poszły kamienie i pięści, a hałas zagłuszył wymianę zdań na rampie. Upokorzony Radzimir zdzielił Lubomira po twarzy, tamten odwzajemnił się ciosem w splot słoneczny, a potem zamachnął rytualną włócznią kalecząc nos przeciwnika.
– Pokój! – zagrzmiał stary małpolud. – Pokój! – zszedł do walczących i chwycił trzonki ich włóczni – Najwyższe prawo. Najwyższe prawo! Pamiętacie!?
– Polak nie zabije Polaka – burknął Radzimir pod krwawiącym nosem. – Polak nie zabije polaka – powtórzył Lubomir.
– Polacy są dobrzy, nie źli jak Niemcy – kontynuował stary. – Polak nie zabije Polaka. Polacy lepsi niż Niemcy, Polacy dobrzy.
– Polacy dobrzy, ale baba zła – podjął Lubomir. – Musi umrzeć do dołu.
– Baba dobra – replikował Radzimir. Zwrócił się do starego – Niech Stary Janusz zrobi referendum. Polacy powiedzą kto na prawie.
Stary Janusz poskubał siwą brodę. Wyciągnął z niej małego robaczka, którego zjadł w zadumie. Najwyraźniej owad nie był zbyt smaczny, bo Stary Janusz splunął przez ramię i zwrócił się do zebranych:
– No to referendum. Kto za Radzimirem?
Wszystkie nagie małpoludy uniosły włócznie.
– Kto za Lubomirem?
Ubrani Polacy unieśli broń.
Stary Janusz poskubał brodę jeszcze intensywniej. Nie mogąc w niej niczego znaleźć zszedł niżej, wygrzebując we włosach na piersi dorodną pchłę.
– Brak kworum. Sejm… – zastanowił się. – Za tydzień. Na razie baba zostaje.
Tłum zareagował chaotycznym, agresywnym wrzaskiem. Stary Janusz uznał sejm za zakończony i schował się do desantowca pozwalając małpoludom dać upust emocjom w regularniej bijatyce; również Lubomir i Radzimir rzucili się na siebie po krótkiej wymianie obelg. Helga, nie zwracając uwagi na otaczające ją szaleństwo gryzienia, okładania pięściami i walenia łokciami, usiadła na klepisku, zadumawszy się nad swoim losem.
Radzimir wyszedł z bijatyki lekko poraniony, ale najwidoczniej nie była to dla niego pierwszyzna, o czym świadczyły liczne blizny na ciele małpoluda. Tym razem to Helga weszła w rolę pielęgniarki. Radzimir, przez cały czas nacierania ziołami, robił do niej maślane oczy i szczerzył się głupkowato. Verwandeln odwzajemniała uśmiech, ale miała nadzieję, że wykonanie zadania nie będzie wymagało od niej zostania kochanką małpoluda. Dla pewności dodała do ziół leczących takie, które powodowały senność i wkrótce Radzimir zasnął jak dziecko. Helga zostawiła go przy ognisku, a sama, wytarłszy o sukienkę upaprane dłonie, położyła się pod skórami. Było jej nadzwyczaj przyjemnie, dlatego przed rychłym zaśnięciem szybko ułożyła sobie plan na następne dni.
Miała przed sobą co najmniej tydzień, który musiała możliwie efektywnie wykorzystać. Następny sejm, o ile dobrze oszacowała zdolności lobbingowe Lubomira, również powinien zakończyć się remisem. Ale co z kolejnymi głosowaniami? Helga nie zamierzała przebywać tu tak długo, żeby się o tym przekonać; każda godzina w tym miejscu była o jedną za dużo.
Podczas licznych spacerów z Radzimirem Helga dobrze poznała topografię okolicy. W pierwszej kolejności skupiła się na zlokalizowaniu skradzionego myśliwca oraz swojego sprzętu, co nie było zbyt trudne ze względu na wielkość osady. Prawdziwy problem polegał na ich wykradzeniu – już następnego ranka po sejmie Helga zorientowała się, że Radzimir bał się ataku ludzi Lubomira i postanowił nie odstępować ukochanej na krok. To kolejna niespodziewana niedogodność, ale Verwandeln szybko wpadła na pomysł, jak wykorzystać zadurzenie małpoluda. W ciągu kolejnych dni na zmianę przyjmowała i odrzucała jego zaloty, utrzymując niepewność, desperację oraz pragnienia Radzimira w odpowiedniej proporcji tak, żeby znajdująca się tuż w zasięgu nagroda motywowała go do coraz większych szaleństw i prób zaimponowania Heldze. Intymności między nimi dopełniały wspólne wieczory przy ognisku. Ponieważ rozmowa prędzej czy później zawsze kończyła się próbą zbliżenia, Verwandeln musiała studzić temperament małpoluda natarczywymi pytaniami, najlepiej o spisek, którego tak bardzo bał się Vorsichtig. Według Radzimira, wśród niewolników krążyła legenda o odległym raju małpoludów. Miała być to kraina mlekiem i miodem płynąca, gdzie nie znano bólu oraz ciężkiej pracy, a silnym małpoludom usługiwały wiotkie, zawsze młode Niemki, a kraina ta mieściła się na lesistej planecie poza granicami Rzeszy, tam, gdzie żaden Niemiec jej nie znajdzie. Radzimir żył tą legendą odkąd urodził się w norze u stóp atomowego silnika. Każdego dnia, nawet w tych najczarniejszych i pełnych bólu momentach życia niewolnika, nie przestawał w nią wierzyć.
Zaczął od przyglądania się pracy techników, którzy regularnie serwisowali alarmy. Specjalnie kręcił się w miejscu ich pracy, żeby nauczyli się nim wysługiwać; minęło jednak dużo czasu, zanim po wielu miesiącach dopuścili go do obsługi układów elektrycznych. Wysiłek jednak opłacił się i Radzimir potrafił przeciąć kable tak, żeby załączony alarm nie uruchomił się zbyt szybko. Wtedy przeniósł swoje zainteresowanie na pilotów, okazali się znacznie bardziej ufni, a do przepisów przywiązywali mniejszą wagę niż technicy. To oni powiedzieli mu o autopilocie i wyjaśnili zasadę jego działania; wystarczyło tylko nacisnąć odpowiedni przycisk, a potem wypowiedzieć nazwę planety docelowej. To było jednak wciąż za mało. Lata mijały, a marzenie o planecie małpoludów zdawało się coraz bardziej odległe. I wtedy nastąpił cud. Pewnego dnia stanowisko pracy Radzimira wizytował niższy rangą oficer. Był bardzo niezadowolony z niewolników i bijąc jednego z małpoludów wrzeszczał o „Surdut XVII, gdzie żyją lenie takie jak wy”. Radzimir nie był przy tym obecny, ale opowiedział mu o tym bity niewolnik, Mirosław, który, jak się okazało, również był zafascynowany legendą o raju. Zostali wspólnikami. Przez następne lata Radzimir dopracowywał swój plan i wdrażał jego elementy, a Mirosław stopniowo wykradał z magazynów dostateczną ilość broni, która pozwoliłaby im przebić się przez hangar. Po kilku latach wszystko było gotowe, a stosowny moment nadszedł, wraz z planem likwidacji okrętu, którego załoga była stopniowo zmniejszana, aż do niezbędnego minimum. Niewolnicy wykorzystali to rozprężenie, żeby przebić się, nie bez strat, do myśliwców, chociaż, jak zwierzył się Heldze Radzimir, do końca nie był pewien, czy autopilot zareaguje na hasło Surdut XVII. Już kilka dni potem miał zrozumieć, jak bardzo rozczarowujące są konfrontacje z marzeniami.
Mieszkańcy wioski przyjęli go chłodno, lecz pozwolono mu zostać w imię zasady, że żaden Polak nie skrzywdzi Polaka. Układ ich wioski odzwierciedlał podstawową stratyfikację społeczności małpoludów, która dzieliła się na dwie klasy. Wyżej sytuowani, ubrani w kości wojownicy zamieszkiwali lepianki budowane koncentrycznie wokół centralnego placu, zaś stojący niżej nadzy zbieracze żyli za palisadą w ledwo trzymających się, drewnianych chatkach. Przed pojawieniem się Radzimira, któremu zezwolono na osiedlenie się pośród wojów, nikt nie kwestionował tego naturalnego podziału. Przybysz nie był ani nagi, ani nie nosił kości, nie był zbieraczem ani wojownikiem. Po prostu był kimś innym, a to wystarczyło, by zwrócić uwagę mieszkańców na umowność łączących ich relacji. Szybko utworzyły się wśród małpoludów dwie partie, jedna rewolucyjna zgromadzona wokół Radzimira, oraz konserwatywna, której przewodził Lubomir, będący, jak się okazało, synem Starego Janusza. To właśnie w ich domenie znajdował się myśliwiec, niestety, jak wyjaśnił Radzimir, Lubomir nakazał wyjęcie karty dostępowej i złożenie jej wraz z innymi rzeczami w prowizorycznym skarbcu – lepiance bez okien, pilnowanej przez dwóch krzepkich małpoludów.
Po wysłuchaniu historii życia Radzimira, Verwandeln poczuła do niego coś na kształt szacunku, ale nie na tyle dużego, żeby go lubić. Jeżeli słowa małpoluda były chociaż w połowie prawdziwe, to niewolnicy, przynajmniej niektórzy z nich, nie byli tak durni jak zakładali ich panowie. Feldfebel zachichotała na samą myśl, jak ta informacja nakarmi paranoję Vorsichtiga.
Z każdym dniem atmosfera w wiosce robiła się coraz bardziej napięta. Lubomir przekonywał swoich zwolenników, że obecność kobiety z gwiazd może być dla nagich małpoludów impulsem do przewrotu. Sądził, bardzo trafnie zdaniem Helgi, że stary porządek jest zagrożeniem dla Verwandeln, a zbiegły niewolnik nie pozwoli jej skrzywdzić, zatem każdy następny dzień tylko zwiększał wzajemną wrogość i poczucie zbliżającej się konfrontacji. Należało zabić Helgę jeszcze przed sejmem, zanim nastroje będą tak podgrzane, że jej śmierć wywoła rewolucję. Radzimir, chociaż pozbawiony zmysłu politycznego swojego przeciwnika, zdawał sobie sprawę z narastającego zagrożenia i starał się chronić Helgę jeszcze bardziej ograniczając jej samodzielność.
Verwandeln nie doceniła złożoności polityki małpoludów. Plan jeszcze większego przywiązania Radzimira udał się w stu procentach, lecz w tej sytuacji mając nad głową nadopiekuńczego małpoluda Helga musiała zrezygnować z nocnego wypadu do skarbca; ucieczka również nie wchodziła w grę, Radzimir nie pozwoliłby jej odejść, a gołymi rękami na pewno nie dałaby mu rady.
W noc poprzedzającą sejm zrezygnowana Helga, walcząc z ogarniającym ją sennością nasłuchiwała sapania śpiącego obok małpoluda. Miała nadzieję, że on zaśnie pierwszy, chociaż jak dotąd wszystkie rywalizacje wygrywał Radzimir – rasy niższe były tak hodowane, żeby zmniejszyć ich potrzebę odpoczynku; małpoludy były wulkanami energii, którym wystarczyły krótkie, płytkie drzemki w ciągu dnia i nocy.
Helga prawie sama zasnęła, lecz zdała sobie sprawę, że sapanie ustało, a potem usłyszała dźwięk dorzucania drewna do ogniska i skrzypienie odstawianej deski. Po kilku minutach otworzyła ostrożnie oko – poza nią chata była pusta.
Wyskoczyła z futer i zbliżyła się do okna. Bez trudu zauważyła Radzimira nieporadnie skradającego się w kierunku centralnego placu. Ostrożnie opuściła lepiankę i podążyła za małpoludem.
Tak jak przypuszczała, zmierzał do centralnego placu. Małpoludy nie wystawiały warty, więc w okolicy nie było nikogo, kto mógłby go zauważyć. Radzimir wczłapał na zardzewiałą rampę próbując robić jak najmniej hałasu, a potem wszedł do wnętrza desantowca. Verwandeln planowała wejść za nim, ale odrzuciła ten pomysł i zbliżyła się do boku rampy, zadowalając się możliwością zajrzenia do środka. Stanęła na palcach kładąc brodę na progu.
Stary Janusz wraz z poprzednikami zamienił surowe wnętrze desantowca na reprezentacyjną siedzibę. Szyba na przedzie była od wewnątrz i zewnątrz przykryta tatuowanymi skórami zwierząt. Konsoletę przerobiono na obłożony zdobionymi czaszkami ołtarzyk. Fotel pilota wymontowano i zbliżono ku środkowi tak, że miał przed sobą dwa rzędy miejsc przeznaczonych pierwotnie na siedziska transportowanych żołnierzy, obecnie ławy dla starszyzny. Helga musiała przekręcić głowę pod możliwie dużym kątem, żeby zobaczyć tył desantowca przeznaczony na sypialnię. Zasłona oddzielająca ją od sali obrad była odsunięta, dzięki czemu feldfebel mogła zobaczyć toporną sylwetkę Radzimira pochylonego nad śpiącym starcem. Jej serce zatrzepotało radośnie, kiedy zobaczyła, że zbiegły niewolnik trzyma w dłoniach ozdobną włócznię Janusza skierowaną ostrzem ku sercu bezbronnego przywódcy wioski.
Radzimira zbudziło walenie do drzwi. Miał dość dużego kaca, dlatego minęło trochę czasu nim zwlókł się z barłogu i, drapiąc po pośladku, poczłapał, żeby odsunąć deskę. Zaraz potem cios w twarz popchnął go z powrotem do środka lepianki. To był Lubomir. Jego oczy były przekrwione od płaczu.
– Polak nie zabije Polaka! – zagrzmiał. – Prawo!
Radzimir wstał na równe nogi. Otarł krew cieknącą ze złamanego nosa.
– Czego chce? – wysapał i splunął Lubomirowi pod nogi. Przed drzwiami pojawiły się kolejne małpoludy w ozdobach z kości. Krzyki na zewnątrz wskazywały, że zbiegali się też zwolennicy Radzimira.
– Stary Janusz – załkał Lubomir – zabity. Dźgnięty.
– Radzimir nikogo nie zabił! – zaprotestował drugi z małpoludów. Wyglądał na szczerze poruszonego.
– Radzimir… – powiedział Lubomir jakby zastanawiając się. – Radzimir nie. Ale ona – wskazał palcem na Helgę. – Ona zabiła. Lubomir was widział. Lubomir wszystko widział.
Feldfebel najwyraźniej nie doceniła syna starszego wioski, ale to nie miało teraz znaczenia. Rzeczywiście, Radzimir, nawet jeżeli rzeczywiście zamierzał zabić Janusza, był na to za słaby albo zbyt uczciwy; zawahał się przed zadaniem ostatecznego ciosu, a potem po prostu odłożył włócznię i pośpiesznie uciekł z desantowca. Ukryta pod rampą Helga nie miała takich skrupułów, lecz teraz nie zamierzała dać Radzimirowi wystarczająco dużo czasu na poskładanie sobie tego wszystkiego do kupy:
– On kłamie – pisnęła najżałośniej jak potrafiła. – Broń mnie, oni chcą mnie skrzywdzić!
Radzimir rzucił się z dzikim okrzykiem na Lubomira. Wypadli razem z lepianki na ziemię, szarpiąc się w tumanach kurzu.
– Bij, kto żyw! – wrzasnął ktoś i przed domem rozpoczęła się regularna bijatyka.
Helga nie zamierzała czekać na jej wynik. Wyskoczyła przez okno, a potem trzymając głowę przy ziemi próbowała przejść przez kotłowaninę. Raz po raz dosięgały ją kolejne uderzenia, traciła przez nie równowagę, z coraz większym trudem unikając zadeptania przez wściekłe małpoludy. W połowie drogi usłyszała trzask łamanego drewna – to jakiś zwolennik Radzimira roztrzaskał drzwi na głowie oponenta. Helga pożyczyła sobie dwa kawałki drewna – jeden szerszy, do odganiania się od małpoludów oraz krótki i cienki, prowizoryczny sztylet.
Wymachująca deską Verwandeln powoli przebijała się do skarbca. Wkrótce ujrzała jego strażników, wciąż trwali przy wejściu z godnym podziwu poczuciem obowiązku. Helga okrążyła budynek i zaatakowała od tyłu, pierwszy małpolud oberwał deską, drugi, niemal jednocześnie, został dźgnięty szpikulcem. Drzwi skarbca były grubsze od tych używanych w zwykłych lepiankach, ale nie na tyle, żeby nie poradził sobie z tym porządny kopniak. Za trzecim uderzeniem drewno puściło i Helga wkroczyła do środka przeklinając pokaleczoną stopę. Rozejrzała się, a potem odgarnęła pierwszą z brzegu kupę jakiś bezwartościowych, małpich skarbów, znajdując pośród nich pistolet i pancerz. Staalhelm, maska tlenowa i pozostałe rzeczy musiały być zagrzebane głębiej lub rozdzielone miedzy ludzi Lubomira, zatem Helga zrezygnowała z ich szukania.
Westchnęła z ulgą ściągając skórzaną sukienkę. Odkopnęła ją gniewnie w kierunku pozostałych gratów i zaraz wbiła się w elastyczny pancerz. Był rozciągliwy, twardy na zewnątrz oraz bardzo miękki od środka; błogość po jego założeniu była tak wielka, że Verwandeln niemal zapomniała o ranach i stłuczeniach na całym ciele. Do pełni szczęścia brakowało jej tylko karty do myśliwca.
– Jane?
W wejściu stał Radzimir. Ociekał krwią, jedno oko miał podbite, a lewe ramię wyraźnie zwichnięte.
– Radzimir był dla ciebie dzielny – wysapał i uśmiechnął się. Jego uzębienie również ucierpiało w bitwie.
Helga, nie odrywając się od poszukiwań, strzeliła w głowę małpoluda. Radzimir upadł z tym samym szczerbatym uśmiechem który przed chwilą wymalował się na jego twarzy. Huk mógł zwabić pozostałych mieszkańców wioski, dlatego feldfebel musiała się jeszcze bardziej spieszyć.
Znalazła kartę w specjalnym ceramicznym naczyniu, które pozwalało zobaczyć zawartość przez otwór, zbyt mały jednak, by dało się włożyć rękę. Helga, nie bawiąc się w subtelności, roztrzaskała przedmiot.
Wybiegając ze skarbca zobaczyła zbliżającą się małą grupę małpoludów. Zwróciła się do pobliskiego myśliwca; oddała w bok kilka ślepych strzałów, następujący po nich wrzask bólu świadczył o co najmniej jednym trafieniu.
Za chwilę była już przy statku. Wskoczyła na drabinkę i zaraz była w kabinie pilota. Wewnątrz walały się jakieś śmieci małpoludów. Nie miała czasu ich wyrzucać, włącznie z paskudną, skórzaną narzutą na fotel i od razu zamknęła kabinę. Mimo obaw Helgi karta dostępu zadziałała bez zarzutu. Verwandeln oddała próbny strzał w kierunku zbliżającej się do myśliwca grupki małpoludów – działo pokładowe przecięło ich na pół robiąc w pobliskich lepiankach dziury wielkości dłoni. Helga aż zachichotała z satysfakcji.
Myśliwiec był wyposażony w system pionowego startu i lądowania. Verwandeln bardzo ostrożnie uniosła statek nad ziemię próbując na szybko przypomnieć sobie tajniki pilotażu. Z początku nie mogła wykalibrować, więc przez moment myśliwiec chwiał się na wszystkie strony, lecz zaraz ustabilizowała jego pozycję. Oboje byli gotowi do akcji.
Małpoludy, widząc unoszący się statek, zaprzestały walki i rzuciły się w kierunku lasu. Verwandeln ostrzelała skraj osady granatami z neonapalmem, łuk ognia okrążył wioskę zmuszając mieszkańców do zawrócenia. Feldfebel mogła oczywiście od razu wystrzelić rakietę, co od razu zakończyłoby całą akcję, jednak czekała na tę chwilę o tydzień za długo, żeby pozwolić jej tak szybko się skończyć. Jeszcze przez godzinę wisiała nad korytem rzeki oddając precyzyjne, snajperskie strzały do ukrywających się małpoludów. Jeżeli rozpoznawała gębę, jej satysfakcja była jeszcze większa. Mieszkańcy wioski próbowali chronić się za lepiankami, te jednak były sukcesywnie niszczone przez myśliwiec lub coraz bardziej rozprzestrzeniający się pożar lasu. W końcu ostanie małpoludy skryły się we wnętrzu desantowca. Przez sekundę Verwandeln rozważała, czy mądre głowy niemieckiej armii nie chciały obejrzeć stuletniego wraku, ale w sumie – chrzanić to. Kobieca intuicja podpowiadała jej, że na tę okazję najlepsza będzie przeznaczona do niszczenia pancerników ciężka torpeda „Kluge” z Berlińskich Zakładów Zbrojeniowych. Pociągnęła myśliwiec w górę, nie chcąc wpaść w zasięg własnej broni.
Kryjące się we wnętrzu desantowca małpoludy nasłuchiwały odgłosów silnika. Jeden z nich wyjrzał ostrożnie na zewnątrz i, nie widząc złowrogiej sylwetki myśliwca unoszącego się nad zgliszczami, wydał pojedynczy, nieśmiały okrzyk radości. Była to ostania emocja w historii tej planety, zanim uderzenie torpedy nie zmiotło niedobitków wraz z całą wsią i kawałkiem lasu. Helga żałowała, że nie może teraz otworzyć osłony i powąchać jak pachnie dobrze wykonana robota, niestety, torpeda była wykonana częściowo z surowców radioaktywnych.
Zrobiła jeszcze kilka kontrolnych okrążeń na kraterem nim zdecydowała się wstukać w komunikator częstotliwość Roedera.
Podobno Vorsichtig wypił toast za jej gwałtowną śmierć w atmosferze, przynajmniej według relacji Ottona. Stary był tak ucieszony tym faktem, że w ogóle nie chciał słuchać Henkera i jego podejrzeń w stosunku do Ivo, tylko nakazał zamknięcie politycznego w karcerze za kłamstwo oraz niepożądane denuncjatorstwo. Otton został wypuszczony kilka dni później, akurat na dzień powrotu Helgi.
Opowiadał jej o tym, gdy jedli w stołówce gotowane kluski z białym serem. Feldfebel uważnie przeżuwała makaron nie szczędząc groźnych spojrzeń siedzącemu nieopodal mechanikowi. Zatopiony w obserwacji swojego talerza, udawał, że jej nie widzi. Był sam, znajomkowie, w tym Halls, gdzieś się ulotnili, najwyraźniej nie chcąc narażać się na gniew Verwandeln.
– Słuchasz mnie?
Głos Ottona wyrwał Helgę z zamyślenia. Połknęła kluskę – No raczej średnio.
– Pytałem, czy czujesz się źle z powodu wyrżnięcia całej, zupełnie niewinnej wioski małpoludów, w tym ufnego, zakochanego w tobie osobnika zwanego Radzimirem, jak i przerwania ciągłości stuletniej, nieznanej, pozaludzkiej kultury?
– Nie – była szczerze zdziwiona. – A co w tym złego?
– A co w tym dobrego? – replikował Otton.
Helga odłożyła widelec, żeby mieć ręce wolne do gestykulacji. Zrobiła uczoną minę:
– Popatrz – my jesteśmy dobrzy, tak? Tak. Ulubieńcy bogów, dzieci Thora, no po prostu my, Niemcy.
Henker kiwnął głową, ale nic nie powiedział. Helga kontynuowała:
– Zabijanie bez germańskiej chwały jest złe? Jest. Małpy nie mają chwały w zabijaniu nas, bo to my jesteśmy tymi dobrymi, co nie? A więc są podwójnie złe, bo zabijają tych dobrych bez jakiejkolwiek chwały. Więc ja jestem przez to podwójnie dobra, bo podwójnie źli idą do piachu, a ja pomnażam naszą wspólną germańską chwałę.
– No ciekawe, ciekawe – Otton pogrzebał w talerzu. Jakoś stracił apetyt – A co z oszustwem? Wykorzystałaś uczucia tego Radzimira.
– Ale żeby zrobić podwójne dobro – powiedziała z naciskiem Helga. – Jak coś złego może prowadzić do dobrego? Jeżeli idzie do dobrego, to musi być dobre. A nawet – podjęła – nawet jeżeli dobre wynika ze złego, to tym lepiej, bo przetwarza niewłaściwe we właściwe. Także ja jestem podwójnie dobra, bo robię podwójnie dobre rzeczy.
– Widzę, że zajęcia ideologiczne odnoszą wreszcie sukces. Może następnym razem weźmiesz udział w dyskusji, zamiast rzucać w politruka krzesłem? – ironizował Otton. Verwandeln rzuciła w niego kluską – Ty zawsze znajdziesz dziurę w całym. No to posłuchaj tego – „Jam częścią tej siły, która wiecznie zła pragnąc, wiecznie dobro czyni”.
– Zaczynam żałować, że dałem ci do poczytania niemieckich klasyków – opowiedział wyjmując kluskę z oka – Gdyby ktoś mi kiedyś powiedział, że będę jadł kolację z egzemplifikacją nietzscheańskiego nadczłowieka, to bym nie uwierzył.
– A powiedzieli ci za to, że pieprzysz jak potłuczony? Ech, polityczni! Za dużo myślicie. Moja świętej pamięci mamusia zawsze dążyła do prostego. Jeżeli coś było skomplikowane, to upraszczała, upraszczała, aż było nieskomplikowane. A ty robisz po żydowsku – bierzesz proste części, a te rozkładasz i rozkładasz, przez co rzecz staje się bardzo złożona. Wszystko na opak.
Henker uśmiechnął się smutno i pokiwał głową – No tak, my zawsze błądzimy tam, gdzie porządny człowiek wie co porządny człowiek wiedzieć powinien. Nasza Rzesza zachwiałaby się w posadach, gdyby zamieszkiwali ją tylko tacy ludzie jak ja, niepewni moralnie, a co za tym idzie, politycznie – zmilkł, zastanawiając się nad własnymi słowami. – Jedzmy lepiej te nasze kluski, bo stygną.
Helga poczuła wątpliwości, ale tylko na chwilę. W końcu, jak zauważył sam Otton, to ona, jak rzadko kiedy w swoim życiu, była po stronie normalności, której reguły były oczywiste dla każdego, poza Henkerem, mieszkańca Rzeszy – czemu więc miałaby psuć sobie dobre samopoczucie jego problemami wywrotowca? Zadowolona, odpływała myślami w kierunku planu pozbycia się Ivo i spółki. W końcu, jak uczyło państwo, przemoc rozwiązuje wszystkie problemy, jeżeli tylko jest używana w odpowiednim kierunku, a takim z pewnością była morda tego pozbawionego honoru rudzielca.
Verwandeln
2Zgłaszam się na razie w jednej tylko sprawie: czytając Twój tekst cały czas zastanawiałam się, jaki jest sens umieszczenia tej historii w przestrzeni kosmicznej. Co chcialeś przez to osiągnąć? Teoretycznie, autor ma prawo tworzyć światy i opowieści, jakie mu fantazja podyktuje, w praktyce jednak istnieje coś takiego, jak odpowiedniość celu i środków, które zostały użyte do jego osiągnięcia. I właśnie u Ciebie widzę nadmiar tych środków, które, w moim odczuciu, nie podnoszą jakości opowiadania.
Przecież punktem wyjścia dla fabuły jest typowy zabieg z zakresu historii alternatywnej. Zmieniłeś rezultaty II wojny światowej, wskutek czego mamy - w przyszłości bliżej nie sprecyzowanej - dominację kolejnej Rzeszy w sferze politycznej i ideałów pangermańskich w sferze kulturowej. No i dobrze. Mamy też rasę niewolników-podludzi, wyhodowanych dzięki inżynierii genetycznej. Też dobrze. (Zastanawia mnie tylko, dlaczego w tej hodowli przetrwały elementy świadomości narodowej, tzn. dlaczego te małpoludy uważają siebie za Polaków. Poczucie przynależności do narodu nie jest dziedziczne. Przypominają mi się tu autentyczne historie cygańskich dzieci w Austrii i Szwajcarii, odbieranych rodzinom i wysyłanych do domów dziecka, krótko przed wojną i jeszcze po. Celem było oczywiście odcięcie ich od etnicznych korzeni. Te dzieci, wychowywane przez obcy personel w warunkach izolacji, miały poczucie, że jest z nimi coś nie tak, ale utraciły świadomość - a może nigdy jej nie miały, gdyż były za małe - że są Cyganami. Tak więc, istnienie owej identyfikacji narodowej wymagałoby w Twoim opowiadaniu jakiegoś uzasadnienia.). Bunt podludzi, którzy zwracają się przeciwko rasie panów, to historia dobrze znana w literaturze, ale można ją rozgrywać na różne sposoby. No i właśnie: nie bardzo widzę w tej układance elementów, które tworzą podstawę narracji, potrzebę wprowadzania zaplecza w postaci kosmosu. Wszystko daje się znakomicie rozegrać w realiach ziemskich, tym bardziej, że Twój kosmos jest dosyć umowny i nie narzuca bohaterom żadnych ograniczeń (mam tu na myśli sytuację taką, jak np. w Diunie Herberta, gdzie sama planeta wymusza na mieszkańcach pewien sposób egzystencji). Jest to taka sobie dekoracja, której mogłoby nie być, a akcja i tak by się rozwijała.
Przecież punktem wyjścia dla fabuły jest typowy zabieg z zakresu historii alternatywnej. Zmieniłeś rezultaty II wojny światowej, wskutek czego mamy - w przyszłości bliżej nie sprecyzowanej - dominację kolejnej Rzeszy w sferze politycznej i ideałów pangermańskich w sferze kulturowej. No i dobrze. Mamy też rasę niewolników-podludzi, wyhodowanych dzięki inżynierii genetycznej. Też dobrze. (Zastanawia mnie tylko, dlaczego w tej hodowli przetrwały elementy świadomości narodowej, tzn. dlaczego te małpoludy uważają siebie za Polaków. Poczucie przynależności do narodu nie jest dziedziczne. Przypominają mi się tu autentyczne historie cygańskich dzieci w Austrii i Szwajcarii, odbieranych rodzinom i wysyłanych do domów dziecka, krótko przed wojną i jeszcze po. Celem było oczywiście odcięcie ich od etnicznych korzeni. Te dzieci, wychowywane przez obcy personel w warunkach izolacji, miały poczucie, że jest z nimi coś nie tak, ale utraciły świadomość - a może nigdy jej nie miały, gdyż były za małe - że są Cyganami. Tak więc, istnienie owej identyfikacji narodowej wymagałoby w Twoim opowiadaniu jakiegoś uzasadnienia.). Bunt podludzi, którzy zwracają się przeciwko rasie panów, to historia dobrze znana w literaturze, ale można ją rozgrywać na różne sposoby. No i właśnie: nie bardzo widzę w tej układance elementów, które tworzą podstawę narracji, potrzebę wprowadzania zaplecza w postaci kosmosu. Wszystko daje się znakomicie rozegrać w realiach ziemskich, tym bardziej, że Twój kosmos jest dosyć umowny i nie narzuca bohaterom żadnych ograniczeń (mam tu na myśli sytuację taką, jak np. w Diunie Herberta, gdzie sama planeta wymusza na mieszkańcach pewien sposób egzystencji). Jest to taka sobie dekoracja, której mogłoby nie być, a akcja i tak by się rozwijała.
Ja to wszystko biorę z głowy. Czyli z niczego.
Verwandeln
3Ziemia pociąga za sobą zbyt wiele problemów. Gdybym umieścił akcję na Tajemniczej Wyspie lub Zaginionej Dolinie, ktoś mógłby zapytać jakim cudem małpoludy przetrwały tak długo pod nosem Trzeciej Rzeszy. Kosmos pozwala na znacznie większą swobodę. Opowiadanie i tak wymaga zawieszenia wiary na kołku, toteż nie chciałem tego kołka nadwyrężać.
Zwłaszcza, że mamy te "polskie" małpoludy. Element narodowy i hasła "Polak nie zabije Polaka!" miały nadać opowiadaniu charakter intertekstualny, przez co tekst sam podkreśla, że jest tylko tekstem. Teraz jednak się na tym zastanawiam i być może, chociaż "polskie" małpoludy wciąż mnie bawią (i mam nadzieję, że nie tylko mnie
), popełniłem błąd kompozycyjny - najpierw buduję świąt rządzący się względną logiką (co nie znaczy realizmem), a potem wrzucam do niego element dość surrealny, co rzeczywiście może być dość konfundujące dla czytelnika.
Zwłaszcza, że mamy te "polskie" małpoludy. Element narodowy i hasła "Polak nie zabije Polaka!" miały nadać opowiadaniu charakter intertekstualny, przez co tekst sam podkreśla, że jest tylko tekstem. Teraz jednak się na tym zastanawiam i być może, chociaż "polskie" małpoludy wciąż mnie bawią (i mam nadzieję, że nie tylko mnie

J'adore Hardcore