
Justyna wychodziła do pracy bez większego pośpiechu, chociaż wstała później niż zwykle. Ćwiczeniówki, które sprawdzała wczoraj do północy, leżały rozrzucone na nocnej szafce obok wielkiego małżeńskiego łóżka z jedną poduszką. Nim je zabrała, zerknęła jeszcze w lustrzane drzwi szafy i upewniła się, że wygląda, jak należy. Odpowiednio żałobnie. Czarno. Nawet ładnie, jeśli młodej wdowie wypada ładnie wyglądać.
Ta czerń jej nie przeszkadzała. Przeciwnie nawet. Zżyła się z nią, przyzwyczaiła, jak się można przyzwyczaić do noszenia zimowych kurtek. Jakoś dwa miesiące wcześniej założyła szarą apaszkę. Na chwilę. Na próbę. Matka zaraz ją zbeształa, że za wcześnie. Bo ktoś kiedyś wymyślił, że żałoba po mężu musi trwać rok i sześc tygodni.
Teraz właśnie ten rok i sześć tygodni mijał. Za kilka dni miała dostać przyzwolenie na bluzki w kwiatki i głośny śmiech w miejscach publicznych. Przeszła okres karencji. Mogła teraz bez ceregieli zacząć nowe życie, bo przysięgała miłość i wierność do śmierci. Tylko do śmierci.
Justynie śnił się często domek w górach, taki z kamiennym kominkiem i dębową podłogą. Prawie nie miał ścian. Tylko szyby, wielkie okna, przez które widać było malownicze zbocza, lodową pokrywę jeziora i bezkresne lasy w białych śniegach, jak pierzyna. W środku spokój, cisza, swoboda, a dokoła przestrzeń - dzika, pełna powietrza, którym wreszcie można by odetchnąć, jak należy. Tylko, że ten dom zawsze był pusty. Nawet jej tam nie było, chociaż to ona śniła. Rozpalony ogień z niecierpliwością ciskał iskry. Czekał na nią. Tylko, że nie wiedziała, jak tam trafić i budziła się zlana potem, zawsze tak samo zmęczona i zła.
Zaczynanie życia od nowa było pustym frazesem. Jak ułożyć coś nowego ze starych części? Można ułożyć coś innego - ale to zawsze będzie stare, zmiana będzie tylko zewnętrznym sztafażem. Żeby zacząć wszytko od nowa, trzeba brutalnie wyrwać korzenie i wkopać je w inne miejsce. I mieć nadzieję.
Tak. Zbliżający się koniec fasadowej żałoby niczego nie zmieniał. Choćby założyła tuzin jaskrawych apaszek, w środku niej ciągle będzie pustka. Nadal nie będzie wiedziała, co dalej, jak dojść do miejsca, w którym znów można coś zacząć. Bo strata człowieka, jakkolwiek straszna by nie była, nie dobija tak, jak czarna dziura, w jaką po tej stracie zmienia się przyszłość.
W jej domu już nie pachniało świeżym tynkiem, przez rok ten zapach wywietrzał, ale specyficzne echo pozostało. Gdy robiąc poranna kawę, stuknęła kawiarką o zlew, dźwięk odbijał się między pustą jadalnią, a pustym salonem, przemierzał przedpokój z jednym wieszakiem na ścianie i wracał zwielokrotniony do otwartej kuchni. Gdy założyła szpilki, włoskie płytki stukały przy każdym jej kroku. Był to nawet ładny dźwięk, ale jak wszystkie inne bezceremonialnie rozchodził się po domu, wiedząc, że nikt, ani nic go nie pochłonie.
Gdyby przekręcała klucz w drzwiach, zgrzyt zamka także odbiłby się od ścian bez obrazów i podłóg bez dywanów. Ale wyszła garażem. Po cichu.
Przed szkołą kolorowe plecaki migały przed oczami, a zagonione matki w swoich SUV-ach z różnym skutkiem próbowały zawrócić i wyjechać z zatłoczonego parkingu. Na schodach przy wejściu stał niski, krępy mężczyzna w garniturze. Już piętnaście minut czekał na Justynę, wypalił dwa papierosy i odebrał cztery rozmowy. Bez wątpienia był kimś ważnym.
Gdy tylko spostrzegł Justynę, podszedł do jej samochodu./Podszedł do jej samochodu, gdy tylko podjechała.
- Jest pani niekompetentna i złośliwa! Uwzięła się pani na mojego syna, a ja na to nie pozwolę! - krzyknął, rozglądając się dyskretnie i upewniając, że ma widownię. Uznał, że reprymenda z jego strony na oczach gapiów wprawi Justynę w zakłopotanie i przechyli szale dominacji na jego stronę. Rzeczywiście kilkoro rodziców zerknęło z zaciekawieniem, niektórzy rzucili nawet ciche „dzień dobry”.
- Proszę wziąć przykład z tych państwa i przywitać się na początek. - Justyna nie pierwszy raz miała do czynienia z rozwścieczonym rodzicem i nie pierwszy raz był nim pan sekretarz rady powiatu.
Mężczyzna poczerwieniał. Woźna, która wyszła akurat na porannego papieroska złośliwie się uśmiechnęła, przyznając tym samym punkt młodej nauczycielce.
- Niech pani nie będzie bezczelna! Rozmawiałem z dyrektorką...
Justyna ostentacyjnie zamknęła samochód, piskliwie włączając alarm.
- Świetnie, to znaczy, że ja już nie muszę. Wybaczy pan, ale mam lekcje. Jeśli chce pan porozmawiać o braku postępów syna, zapraszam do pokoju nauczycielskiego o dziewiątej czterdzieści pięć. - Z ćwiczeniówkami, które z całych sił starała się utrzymać pod pachą, minęła pana sekretarza, ukłoniła się woźnej i weszła bocznymi drzwiami do szatni. Potem zerknęła, czy pan sekretarz nie ruszył za nią.
- Pani Krysiu, poszedł? - zapytała wracającej woźnej.
- Poszedł pani Justynko, poszedł, ale wściekły! - uśmiechnęła się przy tym, wyrażając uznanie. - Ale niech pani już idzie na górę, bo dzwonek za chwilę.
Justyna odetchnęła. Wytarła buty o wycieraczkę i weszła po schodach na piętro. W pokoju nauczycielskim zdążyła tylko odłożyć torebkę i zabrać dziennik. Dzwonek na pierwsza lekcję zabrzmiał.
Weszła do klasy nieco rozkojarzona. Zapomniała nawet odpytać z rodzajów zaimków, co zapowiedziała na poprzedniej lekcji. Machinalnie zapisała na tablicy temat i zadała kilka ćwiczeń, żeby mieć chwilę dla siebie. Czuła, że serce bije jej jeszcze zbyt szybko. Spokój, jaki okazała w rozmowie z sekretarzem Kamieńskim był sztuczką pokazową. Przez kilka lat pracy i podobnych spotkań z wiecznie niezadowolonymi rodzicami, których frustracje skupiały się zwykle nie na dzieciach, a na nauczycielach, wyćwiczyła się w nieokazywaniu emocji, ale nie w panowaniu nad nimi. Gdy bitewny pył opadał, a ona zostawała sama, kamienną twarz i spokojny ton głosu okupowała drżeniem rąk i wysokim ciśnieniem. Na szczęście II b była klasą wyjątkowo spokojną, niezbyt zdolną i niemającą w swym gronie jednostek wybitnych, ale dzięki temu łatwą w prowadzeniu. I tego dnia jej uczniowie nie sprawiali kłopotu. Z nosami w zeszytach starali się jak najdłużej nie rzucać w oczy, wyczuwając widocznie, że wystarczy dać pani Koryckiej spokój, aby i ona odwdzięczyła się tym samym.
Pod koniec lekcji do drzwi zapukała sekretarka i wyszeptała do Justyny:
- Pani dyrektor prosi panią do siebie na przerwie.
Oczywiście było to nieuniknione zaproszenie i nie zdziwiło Justyny. Po lekcji oddała dziennik matematyczce i przeszła do drugiego skrzydła.
- Niech pani wejdzie, pani Justynko. - Od śmierci Wojtka dyrektorka tym właśnie zdrobnieniem wyrażała wobec niej osobliwą protekcjonalność.
Justyna usiadła, czekając na spodziewany wykład na temat wyższości stosunków politycznych nad moralnością pedagogiczną.
- Znowu był u mnie pan Kamieński.
- Wiem o tym. Nie omieszkał powiedzieć mi o swojej kolejnej skardze.
- Pani Justynko, już o tym rozmawiałyśmy. Alan to zdolny chłopiec, tylko trzeba dać mu szansę.
- Pani dyrektor, nie jestem ani moralną idealistka, ani idiotką, ale są pewne granice. Alan dostał trzy kolejne szanse, żeby poprawić ocenę. Z dwóch pierwszych nie skorzystał, ale po naszej ostatniej rozmowie dałam mu jeszcze jedną.
- Pan Kamieński właśnie wspominał, że Alan oddał prezentację, a pani jej nie przyjęła.
- Przyjęłam, ale uznałam, że nie nadaje się do oceny.
- Pani Justynko... Może jednak...
- Poprosiłam Alana, żeby przygotował prezentację na temat ulubionego pisarza i jego twórczości. Wie pani, co mi przyniósł? Pokaz slajdów z erotycznymi gadżetami i tekstem, cytuję: moją ulubiona pisarka jest I.L James i jej książka „Pięćdziesiąt twarzy Graya”. Koniec cytatu.
Nastąpiła chwila niezręcznej ciszy. Dyrektorka nie wiedziała, czy ma przyznać się do znajomości tego rodzaju literatury, chociaż ta książka od dawna leżała w jej nocnej szafce obłożona dla niepoznaki pierwszą stroną „Tygodnika Literackiego”.
- No tak... - tyle udało jej się wydusić.
Justyna wstała, zapięła guzik marynarki.
- Nie chcę pani zabierać więcej czasu. Sytuacja wygląda następująco. Alan ma cztery jedynki - dwie z klasówek, jedną z wypracowania i jedną za brak pracy domowej. Postawiłam mu dwóję z kartkówki o częściach zdania. Ma też dwóję i trójkę z odpowiedzi. Niech pani sama oceni, co może dostać na koniec roku.
- Powiem wprost. - Dyrektorka zbliżyła się do Justyny i mówiła dalej prawie szeptem. - Żona pana Kamieńskiego jest serdeczną koleżanką naszej pani wicekurator, o panu Kamieńskim nie muszę chyba mówić...
- Pani dyrektor, wiem o tym. Mogą mi przysłać wszystkie kontrole, mam pełną dokumentację. Nie boję się zwolnienia. Zresztą nie sądzę, by do tego doszło.
- Nie zwolnią pani, ale mogą zniszczyć karierę.
- Karierę... - westchnęła Justyna.
- Teraz pani pracuje tutaj, a co jeśli za rok, dwa, pięć będzie pani chciała zmienić szkołę, albo dostanie pani jakąś wyjątkową szansę...
Justyna dała krok w stronę drzwi.
- Pani dyrektor, za rok, dwa albo pięć każde z nas może już nie żyć. Przepraszam, dzwonek.
W tym momencie brzęk rozszedł się po budynku.
Justyna wyszła, a dyrektorka zrezygnowana usiadła przy swoim biurku.