
W lustrze odbijała się jej żałobna sylwetka. Miesiąc wcześniej odważyła się założyć szarą apaszkę, ale rodzina ją zbeształa, że za wcześnie. Bo żałoba po mężu ma trwać rok i sześć tygodni.
W zasadzie Justynie nie przeszkadzała czerń, nie bolała jej, ani nie drażniła. Zżyła się a nią, przyzwyczaiła, jak się można przyzwyczaić do noszenia zimowych kurtek. A potem, gdy przychodzi wiosna, zamienia się je na lekki sweterek i człowiek od razu staje się jakby lżejszy. Apaszka była właśnie taką nieśmiałą próbą sprawdzenia, jak to będzie po tej zimie. Po roku i sześciu tygodniach miała wreszcie dostać przyzwolenie na bluzki w kwiatki i głośne śmianie się w miejscach publicznych. Przeszła okres karencji między jednym, a drugim życiem i teraz miała święte prawo do wszystkiego. Bo przysięgała miłość i wierność do śmierci. Tylko do śmierci.
Tego roku i sześciu tygodni najbardziej potrzebowali inni – matka, żeby sąsiedzi wiedzieli, że jej córka jest porządną kobietą, odpowiednio cierpiącą po starcie męża; znajomi, żeby powoli mogli się przyzwyczaić do zmiany; siostra, żeby we własnej żałobie nie czuć się osamotnioną.
A tak naprawdę czerń jest za mało czarna. Wcale nie pokazuje, jak się czuje człowiek, któremu życie rozrywa bomba w metrze tysiące kilometrów od domu.
Justynie przyszło do głowy, że Karina tak łatwo swojej żałoby nie zostawi. Przecież dopóki nosi te czarne sukienki, może liczyć na wszystkie litości świata.
Spojrzała jeszcze raz w lustro, zabrała z komody stos sprawdzonych ćwiczeniówek i wyszła. W samochodzie grzecznie czekała Hania. Uśmiechnięta. Potrafiła już mówić: „mama” i „daj”. Justyna dokładnie sprawdziła zapięcie fotelika, dokładniej niż robi to większość matek na świecie i ruszyła w stronę starych Komornik. Odwoziła dziecko i dopełniała codziennego rytuału picia kawy w towarzystwie kochającej i dość trudnej do kochania matki.
- Cześć mamo!
- Dzień dobry, kochanie – odpowiedziała pięćdziesięciokilkuletnia, drobna blondynka, biorąc dziecko na ręce. Ubrana w eleganckie jasne spodnie, ze sznurem pereł na szyi, umalowana i uczesana, jakby za chwilę miała wyjść na garden party do Windsoru. Jadwiga Wysocka uważała się bowiem za damę, a damy nikt nie ma prawa zobaczyć bez makijażu i z potarganymi włosami. Nikt. Nawet rodzona córka.
- Mam dzisiaj tylko dwie godziny, bo moje klasy jadą do kina, to mogę odebrać Bartka z przedszkola.
- Dobrze – przytaknęła matka, rozkładając na stole kawę i kanapki.
- Wiesz – dodała po chwili - Bartuś jest ostatnio bardzo niedobry…
- Wiem, mamo. Prosiłam Karinę, żeby poszła z nim do psychologa, ale nie chce nawet o tym słyszeć.
- No, co ty dziecko wygadujesz? Jaki psycholog? On tylko potrzebuje zrozumienia, wsparcia.
- Nie, mamo. On potrzebuje pomocy. To już nie jest zabawa. Karina ciągle pracuje, nie ma dla niego czasu, a on robi się agresywny, nikogo nie słucha. Ostatnio chciał uderzyć Hanię, bo mu jakiś samochód zabrała.
- Taki wiek.
- Mamo, proszę cię. Stracił ojca, nie ma oparcia w matce…
- Karina jest kochającą matką, nie powinnaś jej krytykować! Czasem mam wrażenie, że nie ma w tobie za grosz empatii…
- Mamo, przypominam ci, że mój mąż też tam zginął. I nie mówię, że Karina jest złą matką, mówię, że problemy, jakie ma z Bratkiem przerastają ją.
Jadwiga westchnęła, pogładziła Hanię po policzku i podsunęła jej kolejny kawałek kanapki.
- Sama już nie wiem – powiedziała cicho.
- Mnie Karina nie posłucha, może ty z nią porozmawiaj – Justyna drążyła temat, skoro już udało się go poruszyć.
- Spróbuję. – Jadwiga odsuwała od siebie myśl o kłopotach z Bartkiem. – Tylko nie dzisiaj. Rita dzwoniła. Przyjedzie wieczorem.
- Naprawdę? Sama, czy z Edziem?
- Tyle razy prosiłam, żebyś tak go nie nazywała. Przyjedzie sama, Edgar musi się przecież zająć pensjonatem.
- Hotelem chyba, bo z tego, co słyszałam, to tam jest miejsce dla pięćdziesięciu osób. – Justyna odrywała skórki z kanapek dla Hani. - Stęskniła się za domem siostra marnotrawna?
- Znasz Ritę, zadzwoniła, zakomunikowała, że przyjeżdża i tyle.
- Zobaczymy. Ale cieszę się, że przyjeżdża. Karina też się ucieszy.
- No nie wiem. Karina jest ostatnio jeszcze bardziej smutna i milcząca niż zwykle. Boję się, żeby to nie była depresja. Wiesz, jaką ona ma delikatną psychikę.
Justyna miała ochotę coś powiedzieć o słabej psychice młodszej siostry, ale powstrzymała się. Matka ponownie uznałaby, że jest nieczuła i nie rozumie Kariny. Chociaż rozumiała ją lepiej, niż ktokolwiek.
Promienie porannego słońca wpadające przez okno i przesuwające się po ścianie oświetliły zegar z kukułką. Justyna przyjechała nieco spóźniona i poranna kawa musiała zostać niedopita. Zbliżała się ósma.
- Mamo, Bartkiem naprawdę trzeba się zająć – powtórzyła z naciskiem. – Ja już muszę iść. Będę przed południem. Pa!
Ucałowała jasną główkę Hani i wyszła.
Praca w szkole nie była może spełnieniem jej marzeń, ale dawała poczucie względnej stabilizacji i względnej normalności. Miała też czas dla Hani. Dzięki córce panowała nad sobą, nie płakała całymi dniami, a po przebudzeniu uśmiechała się na widok jej drobnych rączek ściskających wytarganego misia. Dzięki niej było jakieś jutro. Bo strata człowieka, jakkolwiek straszna by nie była, nie dobija tak, jak czarna dziura, w jaką po tej stracie zamienia się przyszłość.