Powrót do domu

1
Kilka informacji potrzebnych dla zrozumienia tekstu, a wynikających z pierwszego rozdziału:
1.Główna bohaterka - Sophie Kowalczewski przyjeżdża ze Stanów do Polski, by sprzedać dom po matce. Wyjechała, a właściwie uciekła zaraz po pogrzebie matki.
2.W domu mieszkała do tej pory Helena - druga żona jej niedawno zmarłego ojca (Helena mieszkała tam z córką i wnukiem).
3. Sophie wygrała z nimi sprawę w sądzie. Musiały się wyprowadzić.
4. Początek odnosi się do jej wspomnień z dnia wyjazdu.




Pamiętała błoto. Nie to, co czuła, ani co myślała. Z tamtym dniem kojarzyły jej się jedynie rudawe, lepkie grudy pod nogami i gliniaste ślady, jakie zostawiła na schodkach, wsiadając do autobusu. Nic nadzwyczajnego w październiku, a jednak to pamiętała najbardziej. Deszcz i błoto. Jakby nic innego nie było warte zachowania.
A teraz znów stała na swoim podwórku. Patrzyła na swój dom. Jakby czas od wtedy do teraz nagle zniknął.
Dom niewiele się zmienił, a mimo to czuła się obco. Może to przez wyszczerbione balustrady, albo powiązane drutami rynny. A może dlatego, że nie było jej tutaj prawie dwadzieścia lat.
Na popękanych kolumnach ganku spierał się podniszczony balkon facjatki, a u szczytu stapiały się z szarością tynku jaskółcze gniazda. Babcia Aniela zawsze mówiła, że jaskółki przynoszą szczęście.
- Głupie jaskółki – szepnęła Sophie. – Spóźniłyście się trochę...
Nagle gdzieś za płotem zabrzmiał skrzekliwy głos:
- A pani do kogo? Tutaj nikt nie mieszka!
Zaraz też poruszyły się gałęzie wielkiego jaśminu i nad starymi sztachetami pojawiła się drobna, pomarszczona twarz okolona czerwoną chustką. Sophie tak nagle wyrwana z rozmyślań, spojrzała na kobietę i jęknęła cicho:
- O matko, Walczakowa… - A zaraz potem głośno dodała:
- Dzień dobry, pani Walczakowa!
Staruszka zmrużyła oczy i wyciągnęła szyję, jak gąsior starej Rozparowej, który ganiał Sophie zawsze, gdy wracała ze szkoły.
- To, ja Soph..., Zosia Kowalczewska, Hani córka…
- Matko Przenajświętsza! Zośka! - Głos staruszki zachrypiał jeszcze bardziej.
- Tak, to ja…
- A podobno żeś do tej Ameryki pojechała!
- No wyjechałam...
- I co, roboty tam nie ma! – Było jasne, że stwierdzenie to zawierało w sobie i pytanie i odpowiedź. - Wróciłaś do domu? A męża gdzie masz?
Janina Walczak była jedną osób, które minęły się z powołaniem i zamiast pracować w światowej klasy agencjach wywiadowczych, trwoniły swe umiejętności na inwigilację sąsiadów. A Walczkowa była w tym mistrzynią. Zawsze wiedziała, jaką kto miał czapkę w kościele, jak zawiązany szalik i kto kupił nowy płaszcz na święta, do kogo i po co przyjechał kuzyn, i kiedy Bracha nastawiał bimber w piwnicy. Sophie pamiętała ją dobrze i rozpoznała, chociaż kobieta zrobiła się jakby mniejsza, a jej kiedyś różowa i okrągła twarz zapadła się, pokrywając siateczką zmarszczek.
- Pani Walczakowa… umarł! Na raka. Rok temu. – olśniło ją w ostatniej chwili. W oczach Walczakowej martwy mąż był lepszy, niż żaden, a już na pewno zamykał temat jej spraw osobistych.
- To nie masz męża! A zobacz, Anka Pacanowa to już trójkę dzieci ma!
Sophie krok za krokiem przesuwała się w stronę domu.
- To gdzie Ania mieszka? – zapytała, dyskretnie zerkając, jak daleko jeszcze do ganku.
- No u siebie! No za twoim płotem!
Sophie odwróciła się. Rzeczywiście z drugiej strony sąsiadowała z jej podwórkiem ogromna działka z ogrodem. Podjazd wyłożony granitowa kostką prowadził do rozłożystej willi o ozdobnych gzymsach.
-Ania tu mieszka?
- No tu, tu. Wygrali w totolotka. Tylko nie mów, że ja ci powiedziałam, bo to wielka tajemnica.
- A gdzie stary dom? – zapytała Sophie retorycznie, ale na tyle głośno, że sąsiadka uznała to za zachętę.
- No z Ameryki przyjechała, a jakby z księżyca! Zburzyli, zrównali z ziemią! Matko, jak ten Mietek płakał, jak pług go rozjeżdżał! – Staruszka w sekundzie upuściła kilka łez i wytarła oczy w brudny fartuch.
- Pana Mietka?!
- Jakiego Mietka!– Kobieta zmieniła nagle ton. - Dom rozjeżdżał!
Stukała się przy tym palcem po czole na znak bylejakości rozumowania Zośki.
- A gdzie teraz mieszkają Pacanowie?
- No tu, z Anką.
Sophie popatrzyła jeszcze na białą willę.
- Pani Walczakowa, naprawdę muszę już iść.
Walczakowa najwyraźniej urażona, mruknęła tylko pod nosem:
- Idź, idź, starą kobietą się nie zajmuj – i zniknęła w gąszczu gałęzi.
Sophie wyciągnęła klucze, ale tym razem przeszkodził jej hałas dobiegający z tyłu podwórka. Za domem koło zarośniętej stery piachu kręcił się rudawy kundel, poszczekując co chwilę.
- Poszedł stąd! – krzyknęła. Złapała kamień i rzuciła w jego stronę. Nie trafiła, ale zza piachu wychyliła się wystraszona dziecięca buzia. Chłopczyk patrzył chwilę na Sophie, po czym odwrócił się i pędem uciekł przez dziurę w ogrodzeniu. Pies zaszczekał jeszcze dwa razy i pobiegł za nim.
- Hej, zaczekaj! Przepraszam!… - Chłopiec nawet się nie obejrzał. Jego żółty podkoszulek mignął między drzewami i zniknął.
– Może ktoś jeszcze? – szepnęła Sophie rozglądając się wokół. Weszła wreszcie na ganek. Przez chwilę daremnie siłowała się z zamkiem w drzwiach, bo klucz się zablokował. Dopiero, gdy mocno przyciągnęła klamkę, obróciła go ze zgrzytem.
Korytarz prowadził prosto do kuchni. Odsunęła zasłony i wpuściła tyle światła, ile zdołało się przebić przez gałęzie jodły pod oknem. Zsunęła szary papier, którym przykryty był stół i przejechała dłonią po wysłużonym blacie.
Rozejrzała się. Otworzyła kilka szafek. Okazały się puste. Czyste. Nie było okruchów, ani zapleśniałego jedzenia. W jednej tylko znalazła kilka wysłużonych talerzy i szklanek.
Powoli przeszła po pokojach. Ten z oknami na ulicę był kiedyś pokojem stołowym. Lata temu główną jego ozdobę stanowił ciemny regał na wysoki połysk, za którego szybami lśniły modne kryształowe kieliszki i wazony. Matka myła je kilka razy do roku wodą z octem. Śmierdziało w całym domu, ale był to rytuał regularny.
Odkąd sięgała pamięcią, pokój objęty był swoistą kwarantanną. Nie można było do niego wchodzić, matka nie pozwalała się w nim bawić. Obiadów też się w nim nie podawało, chociaż obecność dębowego stołu na dwanaście osób mogłaby sugerować coś innego. Czasem pod nieobecność matki Sophie zapraszała koleżanki i pokazywała ów pokój, jak kustosz - dumnie prezentując jego skarby.
Teraz stracił na dostojeństwie. Zniknęła sterylna biel, a brzoskwiniowy kolor ścian był zbyt swojski, by budzić onieśmielenie. I klepka się starła. Regał stał na swoim miejscu, ale był pusty. Fornir na nim popękał.
Zajrzała do kolejnego pokoju, a potem do łazienki. Oczy drażniły te same kafelki w kolorze oranżu. Spłuczka działała, woda leciała z kranów.
Weszła jeszcze po skrzypiących drewnianych schodach na poddasze. Odkąd się wyprowadziła, najwyraźniej nikt go nie zajmował. Pod warstwą kurzu i pajęczyn widać było jeszcze kawałki jej starych plakatów.
Ten szybki przegląd domu nie wywołał w Sophie większych emocji. Może odgrzebał kilka wspomnień. Jednak został jeszcze jeden pokój. Pokój matki. Gdy otworzyła drzwi, poczuła dziwną duszność.
Dwadzieścia lat wcześniej Sophie dostała się na studia. Załatwiała w Warszawie akademik i wróciła ostatnim autobusem, o dziewiętnastej trzydzieści. O dziewiętnastej czterdzieści osiem wbiegała na podwórko, przepychając się przez gapiów pod domem. O dziewiętnastej pięćdziesiąt patrzyła, jak z tego pokoju wynoszą ciało jej matki.
Postała chwilę w progu, nie przesuwając stopy nawet o centymetr, a potem wróciła do kuchni i usiadła przy stole. Lekko drżącą dłonią sięgnęła na murek kaflowej kuchni po brzydką szklaną popielniczkę, którą matka dostała kiedyś na imieniny razem z bukietem różowych goździków i koniakiem z Pewexu.
Dym papierosowy rozszedł się po domu i zmieszał z dusznym powietrzem. Sophie przeszła do pokoju stołowego i stanęła przy oknie, rozglądając się po okolicy. Wszystko się zmieniło. Tam, gdzie kiedyś były pola, ciągnęły się teraz rzędy identycznych białych domków z rudymi dachami, górki, z których kiedyś zjeżdżała na sankach, zarosły tarniną. Sąsiedzi wyremontowali swoje domy, albo pobudowali nowe.
Na przeciwko stała jedna z ostatnich chałup, pamiętających czasy jej dzieciństwa. Ktoś najwidoczniej próbował ją ratować, bo miała nowe okna. Z tego domu wyszedł właśnie chłopiec w żółtej koszulce. Ten sam, który bawił się w piachu za domem. Ciągnął za rękę starszą kobietę.
Wysoka i chuda postać wydawała się znajoma. Nie mogła to być stara Rozparowa. Miała z dziewięćdziesiąt lat, gdy Sophie zdawała maturę. Ta kobieta miała najwyżej pięćdziesiąt kilka. Schylała się, tłumacząc coś dziecku, a w rękach trzymała kartonowe pudło. Zaraz potem oboje przeszli przez ulice i nim Sophie zdołała wrócić do kuchni i zgasić papierosa, już pukali do drzwi.
- Dzień dobry – przywitała się kobieta cichym, nieco speszonym głosem.
- Dzień dobry – odpowiedziała Sophie, spoglądając na chłopca. Pomyślała, że może trafiła go tym kamieniem.
- Nie poznajesz mnie?
Wyraz twarzy Sophie nagle się zmienił. Brwi lekko się zmarszczyły, a kąciki ust opadły.
- Helena…
- Nie chce cię niepokoić. Zobaczyłam, że przyjechałaś i pomyślałam, że od razu ci to oddam. W pudle są dokumenty i pamiątki po twojej matce. Wzięłam, bo nie byłam pewna, jak długo dom będzie stał pusty i czy przyjedziesz. Nie chciałam, żeby wpadły w niepowołane ręce.
Widok Heleny w naturalny sposób przywołał wspomnienie ojca.
- Nie będę ci już przeszkadzać. – Postawiła pudełko na podłodze i odeszła, nim Sophie zdołała cokolwiek odpowiedzieć. Przez chwilę słychać było jeszcze głos chłopca:
- Babciu, miałaś ją zapytać, miałaś zapytać…
- Teraz to już nie jest nasz domek, nie możesz tej pani przeszkadzać…
Sophie zaniosła pudło do kuchni i bezwładnie opadła na krzesło. Wizyta Heleny była tak zaskakująca, że dopiero po chwili odzyskała trzeźwość umysłu. Rozchyliła kartonowe brzegi. Na wierzchu leżały związane gumką fotografie, obok jakieś koperty, kalendarze.
Sophie odłożyła wszystko i raptownie wstała. Trzeba było podjąć decyzję. Nie było sensu snuć się po domu, ani wyciągać z kątów wymiętolonych wspomnień. Zapaliła jeszcze jednego papierosa, wypiła szklankę wody i wyszła, zostawiając pudło pod stołem.
- Zosia? – Delikatny kobiecy głos dobiegł od strony furtki, gdy zamykała wejściowe drzwi. Przy ulicy stała niewysoka kobieta z niemowlęciem na ręku.
- Ania? – Sophie rozpoznała swoją dawną przyjaciółkę.
- Witaj. Wyjrzałam przez okno, bo zobaczyłam obcy samochód, a potem ciebie… chociaż właściwie nie wiedziałam czy to ty rozmawiasz z Walczkową, ale pomyślałam, że skoro... ale nie byłam pewna, czy to ty... Ale chyba tu nie nocujesz?..
- Zastanawiałam się nad tym, ale na razie zatrzymałam się w hotelu w Głuchowie. Widzę, że ty masz się świetnie! Jak ma na imię? – Wskazała na dziecko.
- Iza. Jest najmłodsza. Mam jeszcze Jasia i Julkę, ale są w przedszkolu. Nie mogę uwierzyć, że cię widzę.
W tej chwili dokładnie w tym samym miejscu, gdzie niedawno stała Walczakowa, pojawił się młody mężczyzna.
- Witam piękną sąsiadkę! – krzyknął, przecierając zielone robaczywe jabłko i głośno je nadgryzając.
- Krystian, nie zawracaj nam głowy! – odezwała się do niego Anka.
- Powitać tylko chciałem!
Sophie spojrzała pytająco na Ankę.
- To Krystian Walczak. Nie pamiętasz? Taki mały blondynek. Ten, co ci psa pomalował!
Wspomnienie umazanego zieloną farbą Azora, naświetliło sprawę.
- Cześć – odpowiedziała – Nie poznałam cię.
- Wyrosłem trochę, nie? Też bym cię nie poznał, ale babcia mi powiedziała.
- Krystian, daj nam pogadać – powiedziała Anka.
- Dobra, ale jakby co, to, sąsiadka, daj znać, pomogę we wszystkim!
- Zosia, chodź do mnie na kawę, nakarmię Izę i sobie pogadamy.
- Wiesz co, teraz nie bardzo mogę. Mam jeszcze coś do załatwienia.
- Rozumiem, masz pewnie dużo spraw… Rozumiem. Nie chciałam być nachalna. Trzymaj się... – Odwróciła się jeszcze:
– Naprawdę świetnie wyglądasz...
- Dziękuję. Miło cię było spotkać. Może się jeszcze zobaczymy, zanim wyjadę.
- Na pewno... To cześć.
Obcy samochód z logo wypożyczalni zwrócił uwagę nie tylko Anki. Zresztą, Wlaczakowa, miał dość czasu, by zadzwonić tu i ówdzie z informacją, że wróciła córka tej Hanki doktorówny, co to się zabiła. Grupki kobiet stały więc na mostkach i niby to rozmawiając ze sobą, dokładnie obserwowały, jak też wygląda ta, co tyle lat mieszkała w Ameryce. Niektórzy, ci mniej odważni stali w oknach, chowając się za firankami.
Sophie pokazała im się w całej krasie. Przystanęła nawet, wycierając chusteczką wysokie szpilki.
Odjechała odprowadzana nienasyconym wzrokiem sąsiadów i skierowała się w stronę starego kościoła, którego świeżo pokryty miedzią dach odbijał słońce rdzawymi płomieniami, a potem żwirową drogą dojechała na cmentarz, zajmujący już nie tylko szczyt wzniesienia, ale rozciągający się na całe zbocze.
I tutaj okoliczności wydawały się wyjątkowo niesprzyjające. Gdy tylko przeszła przez bramę, zobaczyła stojących niedaleko żałobników i usłyszała owo pogrzebowe „Zdrowaś Maryjo”.
Odjechała. Od lat nie była na żadnym pogrzebie. W Ameryce ludzie jakoś nie umierali.
Nie ujechała daleko, bo „Zdrowaś Maryjo” rozbrzmiewało jej w głowie, jak te piosenki z reklam, które zakotwiczą w którejś z szarych komórek i nie dają człowiekowi spokojnie myśleć. Skręciła w szutrową drogę do lasu. Zostawiła auto pod szlabanem i po prostu poszła przed siebie. Wciągała w płuca ciepłe powietrze przesiąknięte zapachem żywicy, a z każdym oddechem szum w głowie ustępował, jakby ta kadzidlana woń wypychała z niej wszystkie niepotrzebne myśli.
Spacer był długi i kojący. Usiadła w końcu na skrzyżowaniu dróg pod ogromnym dębem. Na jednym z jego konarów wisiała mała drewniana kapliczka ozdobiona wiązanką wypłowiałych plastikowych kwiatów. Ktoś zbił w niej szybę. W środku stała przechylona i podobnie wypłowiała figurka Matki Boskiej z Dzieciątkiem.
Sophie nie była szczególnie wierząca. Nie uważała się nawet za uduchowioną, ale pomyślała, że nie wypada jak traktować Madonny. Wspięła się po spróchniałym pniu obok i wyciągnęła figurkę. Chusteczką delikatnie otarła z niej kurz. Maryja miała jakiś taki radosny wyraz twarzy, jakby zupełnie jej nie przeszkadzało, że ktoś ją tu zostawił, a inny ktoś rzucał w nią kamieniami.
Rozmyślania przerwał jej odgłos łamanych gałęzi. Zobaczyła, jak po drugiej stronie drogi przez chaszcze dzikich malin przedziera się staruszek w zielonym kapeluszu, z wiadrem w jednej i grubym kijem w drugiej ręce.
- Ale odłożysz ją na miejsce?!- wołał już z daleka.
- Chciałam ją tylko wytrzeć. Ktoś zbił szybę…
- Wiem, wiem. Już dawno chciałem naprawić, ale jestem za stary, żeby się wdrapywać. A teraz chodź, dziecko i mi pomóż! - Próbował wygramolić się z głębokiego rowu.
- Niech pan odłoży wiadro i chwyci moje ręce.
- Nie, nie. Musze go pilnować. Znalazłem gniazdo kurek.
Staruszek zawiesił wiadro na przedramieniu i łapiąc wyciągnięte ręce Sophie, wdrapał się po stromym brzegu.
- Uff – odsapnął, strzepując igliwie z podartych spodni.
- Dobrze się pan czuje?
- Ja tak, a ty?
- Dobrze...
- To czemu tu siedzisz? Nie wyglądasz na grzybiarza.
- Spacerowałam.
- Aha. Muszę odzipnąć…
Staruszek z kurkami w wiadrze rozsiadł się na wielkim pniu.
- Ty nie jesteś stąd? Nie znam cię.
- Nie, przyjechałam z… daleka.
- Czyli skąd? – dopytywał, z impetem smarkając w bawełnianą chusteczkę.
- Ze Stanów – Sophie wiedziała już, że starsi ludzie maja wiele cierpliwości w poszukiwaniu odpowiedzi na swoje pytania.
- Ze Stanów powiadasz?... A to rodzinę tu masz?
- Mam… Miałam. Nie żyją.
- To po co przyjechałaś?
- Sprzedać dom po matce. – Nie chciało jej się zmyślać.
- Hmmm… - skwitował staruszek. Przymknął oczy i zdawało się, że odpływa w jakąś inną czasoprzestrzeń, ale nie była to zbyt daleka podróż, bo zaraz oprzytomniał i zapytał:
- To znaczy, że przyjechałaś tu samochodem. Przy szlabanie stoisz?
- Tak…
Wstał podpierając się na kiju i chwycił wiadro.
- No to odłóż już Najświętszą Panienkę. Odwieziesz mnie do domu. Nogi mnie bolą. Strasznie się dzisiaj zlazłem.
I nie czekając na odpowiedź, skierował się do wsi. Jak na kogoś, kogo bolały nogi, szedł żwawo.
Sophie odłożyła figurkę. Stanęła zdezorientowana patrząc, jak macha na nią ręką, żeby się pospieszyła. Dogoniła go po chwili i zapytała:
- A gdzie właściwie mam pana podwieźć?
- No mówiłem. Do domu.
Uśmiechnął się przy tym dyskretnie. Wystawianie na próbę cierpliwości dziewczyny, która, jak się domyślił, musiała być młodą Kowalczewską z Konieszyc, bawiło go niezmiernie.
Szli dalej w milczeniu.
Gdy wreszcie znaleźli się przy aucie, Sophie znów zapytała.
- Do domu, czyli gdzie?
- Jedź, pokieruję cię.
Wsiedli więc i wyjechali z leśnej drogi.
- To teraz jedź w kierunku kościoła. Wiesz gdzie kościół?
- Wiem.
- No to jedź. Tylko powoli.
Sophie westchnęła ciężko.
- No wolniej! – strofował ją staruszek.
Ludzie wracali akurat z pogrzebu. Sophie jechała już tak wolno, że niemal zaglądali jej do samochodu. Wszyscy bez wyjątku kłaniali się im uprzejmie. Staruszek uśmiechał się dobrotliwie, kiwał głową, a czasem nawet machał ręką.
- Chyba wszyscy tu pana znają?-zapytała.
- A, tak, tak – przytaknął od niechcenia. - O, ksiądz Dariusz pochował już Grabowskiego. Dobry był człowiek, ale swoje lata miał i schorowany. Niech odpoczywa w pokoju. A twoi pochowani są u nas?
Sophie zastanowiła się chwilę, bo czuła, że pytanie to dokądś zmierza.
- Tak, są pochowani tutaj na cmentarzu.
- A byłaś już u nich?
- Jak to, czy byłam u nich?
- No na cmentarzu czy byłaś?
- Byłam. – Wolała skłamać i zmienić niewygodny temat. - To gdzie mam dalej jechać?
Staruszek znów popatrzył na nią z ledwie zauważalnym uśmieszkiem. Mówił nieco od rzeczy, ale miał bystre, przenikliwe spojrzenie.
- Tu za kościołem jest domek. Wjedź na podwórko.
Rzeczywiście. Brama była otwarta i Sophie podjechała pod sam ganek, rozganiając stadko kur.
Wyszła z samochodu, by pomóc staruszkowi się wygramolić, ale ubiegła ją poważnej postury kobieta w poplamionym fartuchu.
- Na litość Boską, gdzie się ksiądz podziewał tyle czasu?! Już myślałam, że ksiądz zginął, jak Florczyk! Już na policję miałam dzwonić!
- I po co? Tylko by wstydu było! A pani Lodzia niech weźmie grzybki i mi sosiku zrobi, bo zgłodniałem.
- Jak to sosiku?! – oburzyła się pani Lodzia, obrzucając Sophie podejrzliwym spojrzeniem. – Kotlety mielone zrobiłam!
- Jak mówię, że chcę sos grzybowy, to chcę sos grzybowy!
Pani Lodzia mruknęła coś pod nosem, zabrała wiadro i weszła z powrotem do ganku.
- A tobie dziecko dziękuję.
- Nie ma za co… Do widzenia– odpowiedziała Sophie, nie bardzo wiedząc, jak w tej sytuacji należałby się zwracać się do księdza - staruszka. Wsiadła do samochodu i zawróciła na dużym podwórku. Teraz sobie przypomniała, że była tu kiedyś z ojcem, ale księdza nie pamiętała. Może go jeszcze wtedy tu nie było.
Staruszek zatrzymał ją jeszcze przed bramą.
- Jak wejdziesz na cmentarz główną bramą, skręć w drugą alejką w lewo, miń taki duży grobowiec z czerwonego piaskowca i skręć w prawo między grobami. Tam się rozejrzyj.
- Skąd ksiądz wiedział, że ja nie…
Uśmieszek księdza stawał się już irytujący.
- No, jedź z Bogiem dziecko, a jak będziesz następnym razem, odwiedź mnie.
I nim zdążyła cokolwiek odpowiedzieć, wszedł na ganek, pomachał ręką i zniknął za drzwiami.
Sophie zamierzała wrócić do hotelu, ale w momencie, gdy opuszczała podwórko plebanii zadzwonił agent nieruchomości, z którym umawiała się zaraz po przylocie do Polski. Powiedział, że ma już klienta.
Dziewiątej jeszcze nie było, gdy następnego dnia, zgodnie ze wskazówkami księdza przechodziła obok grobowca Wilczyńskich. Zaraz potem skręciła w prawo i stanęła przed lastrykowym pomnikiem Hanny i Jana Kowalczewskich. Specjalnie wybrała te porę. Nikt nie chodzi na cmentarz tak wcześnie. Poza tym o dziesiątej miał przyjechać rzeczoznawca obejrzeć dom.
Poranek był dość rzeźwy. Musiała włożyć sweter. Chmury powoli przepuszczał pojedyncze promienie wczesnego słońca.
Sophie wpatrywała się w fotografie na pomniku. Widok ojca zdziwił ją. Dotąd nie przyszło jej do głowy, że jest tutaj pochowany. Coś w niej drgnęło,odezwała się jakaś nuta lojalności wobec matki i poczuła złość, jakby wspólny grób skazywał ich na wspólną wieczność.
Matka wyglądała pięknie. Miała czterdzieści dwa lata, gdy zrobiono to zdjęcie. Specjalnie pojechała do fotografa. Upięła włosy w kok. Miała wyjątkowo ładną szyję. Założyła też złote kolczyki z rubinami, które Sophie zabrała ze sobą wyjeżdżając, i które musiała sprzedać, by opłacić kolejną ratę studiów.
Ojciec wyglądał staro. Retusz nie ukrył zmęczonego spojrzenia i bruzd na czole.
Te dwa zdjęcia zupełnie do siebie nie pasowały, oni do siebie nie pasowali. Nic dziwnego, on – syn biednego chłopa, ona córką doktorostwa. Młodziutka Hania zakochała się bez pamięci w smagłym wysokim chłopaku, który jeździł po polach wierzchem i tańczył jak Fred Astaire. Zagroziła, że ucieknie, więc rodzice dali zgodę na ślub.
Sophie dotknęła zdjęcia matki i odeszła. Nie modliła się. Ojciec kiedyś próbował zaszczepić w niej religijność, ale matka była już znacznie mniej skłonna chodzić do kościoła i odmawiać pacierze.
- Dzień dobry, dziecko.
Głos księdza zabrzmiał nagle za jej plecami. Staruszek ubrany w gruby czarny sweter zsunął kapelusz na powitanie.
- Co ksiądz tu robi o tej porze?
- Chciałem się z tobą spotkać.
- Co ksiądz jest medium jakieś, czy co?
- Nie, takie diabelskie sztuczki to może w tej twojej Ameryce robią, ale tu, zachowaj Boże, jeszcze takich cyrków nie ma. To co, obiecałaś, że wpadniesz na pogawędkę.
- Przepraszam, ale nie bardzo mogę…I jest trochę wcześnie...
- Chodź, chodź, nie kręć. Im dłużej będziesz zmyślać, tym bardziej zmarznę, i będziesz mieć mnie i moje zapalenie płuc na sumieniu.
Na plebanii przywitała ich ta sama pani Lodzia, w tym samym poplamionym fartuchu i z tym samym podejrzliwym spojrzeniem w oczach.
- Jadłaś śniadanie? Na pewno nie – stwierdził ksiądz. – Usiądź tutaj, a pani Lodzia coś nam przygotuje.
Istotnie pani Lodzi przyniosła zaraz kilka półmisków równiutko ułożonych wędlin, białe bułeczki i wielką kostkę masła na talerzyku ze Spider Manem.
- Dodawali do płatków – wyjaśnił staruszek, widząc zainteresowanie Sophie tą niezwykłą zastawą.
- Proszę księdza – zaczęła w końcu Sophie. – Po co mnie tu ksiądz sprowadził. Chce mnie ksiądz na spowiedź namówić?
- O, żebym cię wyspowiadał, to musiałabyś się o wiele bardziej postarać.
- To o co chodzi?
- Teraz o śniadanie. A potem o kawę. – I zaraz dodał ciszej:
- Wiesz, pani Lodzia nie chce mi robić kawy, że niby ciśnienie, czy coś, a jak nie ma mojego wikarego, tak jak teraz, to już w ogóle nie mam szans na kawę. Więc zaprosiłem ciebie. Gościowi nie odmówi a wtedy i ja skorzystam.
- Z księdza jest niezły numer – powiedziała, smarując bułkę masłem. Dawno nie jadła takich kanapek.
- Wiem, już ktoś mi to mówił, ale nie pamiętam kto.
- Ja księdzu mówię to codziennie – wtrąciła pani Lodzia, donosząc herbatę. Zaraz przyszła jeszcze raz, rozłożyła na stole gazetę i postawiła na niej czarną do sadzy patelnię pełną jajecznicy z boczkiem. – A pani niech je, bo na odległość widać, że w tej Ameryce, to pani nie napaśli.
Obrzuciła Sophie spojrzeniem- tym razem pełnym politowania i wyszła.
- No jedz, jedz, pani Lodzia ma rację, że marnie wyglądasz. A tak w ogóle to do matki jesteś podobna.
Sophie odłożyła nóż i kanapkę na talerzyk.
- To o to chodzi. Chce ksiądz rozmawiać o mojej matce?
- Jedz dziecko. I się nie denerwuj, bo to na trawienie szkodzi. A twojej matki nie znałem dobrze. Nie chodziła przecież do kościoła, a zresztą, wtedy dopiero co mnie tu przenieśli, nie zdążyłem jej poznać przed śmiercią, ale odprawiłem jej pogrzeb.
- Nie pamiętam księdza.
- Jak masz pamiętać...
- Ale mnie ksiądz pamięta?
- Pamiętam, pamiętam. Zresztą, potem dobrze poznałem twojego ojca, drugi raz go żeniłem... Ale o tym nie teraz. Teraz jedz spokojnie, a potem kawa. – Wciągnął powietrze, jakby już czuł jej zapach i zabrał się do jajecznicy.
Gdy skończyli, pani Lodzia pozbierała naczynia i talerze. Zaraz przyniosła też kawę dla Sophie. Ksiądz Stanisław popatrzył na nią groźnie, więc i jemu podała kubek:
- A dla księdza zbożowa! - I wyszła nim zdążył zaprotestować.
Staruszek spochmurniał. Sam zapach kawy zbożowej przywodził mu na myśl lata w domu dziecka i codzienne śniadania składające się z dwóch kromek chleba w najlepszym razie posmarowanych dżemem i kubka zbożówki. Tej z jakiegoś powodu zawsze było pod dostatkiem.
- Zamienię się z księdzem – szepnęła Sophie, podsuwając swoja kawę.
- Na pewno wolisz to coś? – Miał przy tym minę dziecka, przed którym postawiono talerz brukselki.
- Na pewno. Dawno takiej nie piłam.
- Bóg ci zapłać, dziecko – odpowiedział, pochlipując z widoczna przyjemnością.
- Skoro mam okazję, to chcę o coś zapytać – zaczęła.
- Pytaj.
- Dlaczego mój ojciec jest pochowany z moją matką? Ponad dziesięć lat byli rozwiedzeni.
- Dla Kościoła rozwód nie istnieje i zwyczajowo chowa się zmarłych z pierwszym małżonkiem.
- Helena się na to zgodziła?
- Tak, sama ma miejsce przy rodzicach.
Sophie znów poczuła irytację.
- Czyli dla Kościoła nie liczy się rozwód, ani to, że ojciec żył latami z inna kobietą, że miał z nią dziecko. Liczy się tylko „dopóki śmierć nas nie rozłączy”?
- Tak.
Ksiądz uznał, że rozwiał już wszystkie wątpliwości i skierował rozmowę na zupełnie inne tory.
- Masz tam jakąś rodzinę? W tej Ameryce?
- Nie mam męża, ani nie miałam, dzieci też nie.
- To co, sama tak żyjesz?
- Nie chcę księdza gorszyć, ale istnieją jeszcze inne związki poza tymi sakramentalnymi, tyle, że o nich nie będę mówić, bo uważam, że to moja osobista sprawa.
- Osobista sprawa… Czy ty dziecko aby nie jesteś tą, no… jak to się mówi…
- Lesbijką?
Na to hasło za drzwiami coś zadudniło. Zaraz potem skrzypnęły deski w korytarzu i weszła pani Lodzia. Trzymała się za łokieć, a twarz miała zupełnie bladą.
- Przyszłam… przyszłam… czy co nie potrzeba jeszcze? – wysapała.
Była kobietą wysoką i postawną. Na wsi mówiono przystojną, co oznaczało mniej więcej tyle, że miała ponad metr siedemdziesiąt wzrostu i regularne, niemal szlachetne rysy twarzy. Nie była stara. Miała pięćdziesiąt kilka lat, ale od ponad dwudziestu była wdową. Zajmowała się plebanią od dawna, od czasu, gdy poprzednia gospodyni, starsza Witkowa, dostała wylewu myjąc okna w kancelarii i zmarła miesiąc później. Zajmowała się domem, proboszcza traktując jak nieco zdziecinniałego ojca, a wikarego, jak rozpuszczonego syna. Swoich dzieci nie miała, z rodziny została jej tylko siostra, więc od rana późnego wieczora kręciła się po plebanii, pilnując, żeby księżą wszystko zjadali, starszy, żeby brał lekarstwa, a młodszy, żeby prowadził się jak należy.
- Nic nie trzeba pani Lodziu, a łokieć niech pani pod zimną wodę włoży, zanim siniak się zrobi – odpowiedział staruszek. Gospodyni przyłapana na gorącym uczynku zarumieniła się i wyszła bez słowa. Po chwili siedziała w kuchni na taborecie, trzymając łokieć w zlewie i polewając go lodowatą wodą.
- Podsłuchiwała! – oburzyła się Sophie.
- Tak. To co mówiłaś, że jesteś…
- Nie, nie jestem.
Ksiądz odetchnął.
- Na śmierć zapomniałem! – Odwrócił się nagle i wyciągnął z komody zawiniątko z szarego papieru. Wysypał zawartość na stół.
- Poczęstuj się, są z likierem. I w gorzkiej czekoladzie. – Podsunął kilka czekoladek bliżej Sophie. – Dobrze, że nie jesteś, no wiesz… Ale co ty tam w tej Ameryce właściwie robisz?
- Mam przedstawić wersję skróconą czy woli ksiądz pełne CV?
Ksiądz zignorował sarkazm, chociaż Sophie uznała, że go po prostu nie zauważył.
- Pełne, pełne. Mamy czas.
- Nie mamy! – Zerwała się Sophie, patrząc na zegarek. Dochodziła dziesiąta. – Jestem umówiona z rzeczoznawcą! Dziękuję księdzu za śniadanie, może dokończymy tę rozmowę innym razem.
Założyła sweter, zabrała torebkę i szybkim krokiem wyszła do korytarza. Ksiądz chciał jej otworzyć drzwi, ale Sophie tak się spieszyła, że sama pchnęła je z impetem. Nie wiedzieć czemu, otwierały się na zewnątrz.
- Rany boskie! Powoli! – krzyknął mężczyzna, wchodzący właśnie po schodach.
- Przepraszam, spieszę się! – powiedziała, przepychając się obok niego.
Odwróciła się jeszcze.
- Do widzenia! Znaczy… Zapomniała tego zwrotu, którym zawsze żegnało się i witało księży.
Staruszek pomachał jej ręką i odpowiedział:
- Szczęść Boże!
- No właśnie! Szczęść Boże! – odkrzyknęła, wsiadając już do samochodu.
Ubrany na czarno mężczyzna wciąż stał na schodach i obserwował, jak Sophie prawie potrąca dwie kury i mija jego samochód o jakieś dziesięć centymetrów.
- Niech będzie pochwalony, proszę księdza, przyniosłem faktury za monitoring.
- Chodź, chodź, Andrzeju, widzisz, samych miłych gości mam od rana – uśmiechnął się i przeszli do kancelarii.
Ostatnio zmieniony sob 05 mar 2016, 18:48 przez iris, łącznie zmieniany 1 raz.

2
Dom niewiele się zmienił, a mimo to czuła się obco. Może to przez wyszczerbione balustrady, albo powiązane drutami rynny.
Powtórzone „to”.
Na popękanych kolumnach ganku spierał się podniszczony balkon facjatki,
Podejrzewam, że miało być „wspierał”.
Na popękanych kolumnach ganku spierał się podniszczony balkon facjatki, a u szczytu stapiały się z szarością tynku

Zaraz też poruszyły się gałęzie wielkiego jaśminu i nad starymi sztachetami pojawiła się drobna,
Powtórzone „się”.
„Zaraz też” - nie brzmi najlepiej.
Janina Walczak była jedną osób, które minęły się z powołaniem i zamiast pracować w światowej klasy agencjach wywiadowczych, trwoniły swe umiejętności na inwigilację sąsiadów.
Janina Walczak była jedną z osób,...
- Pani Walczakowa… umarł! Na raka. Rok temu. – olśniło ją w ostatniej chwili.
- Pani Walczakowa… umarł! Na raka. Rok temu. – Olśniło ją w ostatniej chwili.
Rzeczywiście z drugiej strony sąsiadowała z jej podwórkiem ogromna działka z ogrodem.
Przecinek po „Rzeczywiście” by się przydał.
-Ania tu mieszka?
Spacja uciekła.

- Idź, idź, starą kobietą się nie zajmuj – i zniknęła w gąszczu gałęzi.
- Idź, idź, starą kobietą się nie zajmuj. – I zniknęła w gąszczu gałęzi.
Albo lepiej na przykład tak:
- Idź, idź, starą kobietą się nie zajmuj – mruknęła, znikając w gąszczu gałęzi.
Za domem koło zarośniętej stery piachu kręcił się rudawy kundel, poszczekując co chwilę.
„sterty”
- Poszedł stąd! – krzyknęła. Złapała kamień i rzuciła w jego stronę.
Nieładnie. I mało wiarygodnie. Tak od razu rzucać kamieniem...
Przez chwilę daremnie siłowała się z zamkiem w drzwiach, bo klucz się zablokował.
Powtórzone „się”.
Rozejrzała się. Otworzyła kilka szafek. Okazały się puste. Czyste.
„się” - napisałbym: Rozejrzała się. Otworzyła kilka szafek. Świeciły pustką i czystością.
Na przeciwko stała jedna z ostatnich chałup, pamiętających czasy jej dzieciństwa.
Naprzeciwko.
- Nie chce cię niepokoić.
„Nie chcę”
Przy ulicy stała niewysoka kobieta z niemowlęciem na ręku.
Chyba raczej „Na ulicy”.
- Cześć – odpowiedziała – Nie poznałam cię.
- Cześć – odpowiedziała.– Nie poznałam cię.
Zresztą, Wlaczakowa, miał dość czasu, by zadzwonić tu i ówdzie z informacją, że wróciła córka tej Hanki doktorówny, co to się zabiła.
Walczakowa
Grupki kobiet stały więc na mostkach i niby to rozmawiając ze sobą, dokładnie obserwowały, jak też wygląda ta, co tyle lat mieszkała w Ameryce.
Od razu „Grupki kobiet”? I te mostki, tak znikąd się pojawiające...
Odjechała odprowadzana nienasyconym wzrokiem sąsiadów i skierowała się w stronę starego kościoła, którego świeżo pokryty miedzią dach odbijał słońce rdzawymi płomieniami, a potem żwirową drogą dojechała na cmentarz, zajmujący już nie tylko szczyt wzniesienia, ale rozciągający się na całe zbocze.
„Odjechała – dojechała” - powtórzenie. „dojechała” można opuścić.
Odjechała. Od lat nie była na żadnym pogrzebie.
Znowu odjechała, a za chwilę ujechała?
Nie uważała się nawet za uduchowioną, ale pomyślała, że nie wypada jak traktować Madonny.
„jak”? Podejrzewam, że miało być „tak”.
Maryja miała jakiś taki radosny wyraz twarzy, jakby zupełnie jej nie przeszkadzało, że ktoś ją tu zostawił, a inny ktoś rzucał w nią kamieniami.
„jakiś taki” - do usunięcia.
A kto i kiedy rzucał w figurkę kamieniami?
- Ze Stanów – Sophie wiedziała już, że starsi ludzie maja wiele cierpliwości w poszukiwaniu odpowiedzi na swoje pytania.
Kropka po „Stanów”.
„mają”
- Chyba wszyscy tu pana znają?-zapytała.
Spacje uciekły.
Sophie zamierzała wrócić do hotelu, ale w momencie, gdy opuszczała podwórko plebanii zadzwonił agent nieruchomości, z którym umawiała się zaraz po przylocie do Polski.
Sophie zamierzała wrócić do hotelu, ale w momencie, gdy opuszczała podwórko plebanii, zadzwonił agent nieruchomości, z którym umawiała się zaraz po przylocie do Polski.
Poza tym o dziesiątej miał przyjechać rzeczoznawca obejrzeć dom.
Poza tym o dziesiątej miał przyjechać rzeczoznawca, obejrzeć dom.
Chmury powoli przepuszczał pojedyncze promienie wczesnego słońca.
Chmury powoli przepuszczały pojedyncze promienie wczesnego słońca.
Coś w niej drgnęło,odezwała się jakaś nuta lojalności wobec matki i poczuła złość,
Spacja.
Te dwa zdjęcia zupełnie do siebie nie pasowały, oni do siebie nie pasowali.
Coś z tym zdaniem należałoby zrobić.
Gościowi nie odmówi a wtedy i ja skorzystam.
Gościowi nie odmówi, a wtedy i ja skorzystam.
Zaraz przyszła jeszcze raz, rozłożyła na stole gazetę i postawiła na niej czarną do sadzy patelnię pełną jajecznicy z boczkiem.
„Zaraz” nie pasuje tutaj; może „Po chwili”.
Obrzuciła Sophie spojrzeniem- tym razem pełnym politowania i wyszła.
Spacja.
nie zdążyłem jej poznać przed śmiercią, ale odprawiłem jej pogrzeb.
Powtórzone „jej”. Co prawda w rozmowie, może tak być.
Czyli dla Kościoła nie liczy się rozwód, ani to, że ojciec żył latami z inna kobietą, że miał z nią dziecko.
„inną”
- Do widzenia! Znaczy… Zapomniała tego zwrotu, którym zawsze żegnało się i witało księży.
- Do widzenia! Znaczy… - Zapomniała tego zwrotu, którym zawsze żegnało się i witało księży.
Staruszek pomachał jej ręką i odpowiedział:
„jej” - niepotrzebne
- Chodź, chodź, Andrzeju, widzisz, samych miłych gości mam od rana – uśmiechnął się i przeszli do kancelarii.
- Chodź, chodź, Andrzeju, widzisz, samych miłych gości mam od rana. – Uśmiechnął się i przeszli do kancelarii.

Na początku brakuje trochę opisu starego domu oraz przedstawienia pierwszych uczuć czy refleksji Sophie. Rozmowa z Walczakową wiarygodna, choć można było nadać staruszce więcej charakterystycznych cech. I dalej podobnie. Zresztą tekst rozpada się na szereg scen, polegających na wymianie zdań między rozmówcami - wychodzą na scenę, wypowiadają swoją kwestię i znikają, tylko ksiądz dłużej się utrzymał. Ale z tych rozmów, jednak zbyt wiele nie wynika – w ramach przedstawionego fragmentu oczywiście. I jest to nieco nużące. Reakcje bohaterki po dwudziestu latach nieobecności w rodzinnych stronach wydają się być zbyt powierzchowne i beznamiętne. Można to było ciekawiej przedstawić; jakieś niespodzianki, zaskoczenie, emocje...

Druga żona pojawia się jak widmo, usłużnie przynosi dokumenty, których bohaterka nawet dokładnie nie przegląda - i znika. To spotkanie mogło by być bardziej wyraziste – delikatnie mówiąc.

Narracja prowadzona poprawne. Zbyt poprawnie. Specjalnie czepiać się nie ma czego, ale zachwycać, też nie zachwyca. Niewiele się dzieje, rozmówcy nie mają do powiedzenia niczego interesującego. Jest monotonnie i sennie. Poczytać można, zależnie od nastroju, ale – przynajmniej mnie – nie wciągnęło.

3
Mnie wciągnęło :) taki niby temat nieoryginalny, ale jest coś swojskiego w tym, lekko się czyta, takie trochę babie lato

co poprawiać jest, ale dobrze by mi się czytało ciąg dalszy przy herbacie
Będę śniła swoją baśń
Powrócę tutaj znowu
W mrocznych zamkach skryty skarb
Lecz jak?

4
Przyznam, że trudno jest się tutaj do czegokolwiek przyczepić, jednak, pomimo wszystko, brakuje w tym fragmencie jakichś głębszych emocji. Dwadzieścia lat poza krajem to naprawdę spory kawałek czasu. Powrót do kraju po tylu latach, naładowany jest olbrzymią dozą refleksji, emocji, przemyśleń; itd. Tymczasem Zofia podchodzi do tego wszystkiego jakoś tak powierzchownie; nieomal obojętnie. Rozmowa z sąsiadką Walczakową jest o wiele dłuższa aniżeli np. rozmowa z przyjaciółką Anką. Czy po tylu latach można w ten sposób - tak beznamiętnie - pozbyć się swojej przyjaciółki? Ja sądzę, że nie. Chyba że Anka tą przyjaciółką nigdy tak naprawdę nie była.
Tekst — moim zdaniem — posiada w sobie duży potencjał, lecz brak w nim głębszych emocji, refleksji i przemyśleń. Zdaję sobie sprawę z tego, że jest to tylko fragment, lecz akurat ten fragment powinien być przesiąkniety jedną, wielką, retrospekcją. Czymś, co przemówiłaby bardziej do czytelnika.
Ogólnie nie jest źle, lecz mogłoby być lepiej

Z poważaniem, Emigre.

5
Zastanawiam się teraz, czy nie przesadziłam z tą Sophie :) Ona z założenia miała być osobą zamkniętą i zdystansowaną (nieokazywania emocji nauczył ją jej mentor, a później partner - sporo starszy od niej biznesmen, który ułatwił jej karierę; on co prawda miał na myśli tylko sferę zawodową, ale Sophie tę umiejętność tłamszenia własnych odczuć przeniosła na wszystkie sfery życia). Problem z fragmentem większego tekstu jest zawsze taki sam - czytelnikowi brakuje informacji i kontekstu - niemniej wydaje mi się, że i tak przesadziłam. Może po dwudziestu latach nieobecności nawet Sophie powinna jednak jakieś uczucia mieć; mogłabym ewentualnie opisać, jak swoim zwyczajem próbuje z nimi walczyć. Dziękuję za tę wskazówkę :)
Co do tego, co napisał Gorgiasz, to rzeczywiście wpadam we własne sidła. Wiem, że mam skłonność do zbyt obszernych opisów i "rozwlekania" tekstu", więc walczę z tym :) Po napisaniu tekstu "wyrzucam", co mogę. Efekt jest chyba taki, jak napisał Gorgiasz - aktorzy wchodzą na scenę, mówią coś i wychodzą.

Dziękuję za pomocne komentarze :)

P.S. Gorgiaszu, nie bardzo rozumiem tę uwagę o mostkach :) Miałam na myśli częste - przynajmniej w mojej rodzinnej miejscowości - zjawisko, że gdy tylko coś się dzieje ciekawego na wsi, zaraz sąsiedzi wychodzą na ulicę i stoją na mostkach rozprawiając o tym i o tamtym :)

6
Iris, mnie w tym fragmencie, całkiem zresztą zgrabnie napisanym, zastanawia parę rzeczy. Po pierwsze:
iris pisze:- To gdzie Ania mieszka? – zapytała, dyskretnie zerkając, jak daleko jeszcze do ganku.
- No u siebie! No za twoim płotem!
Sophie odwróciła się. Rzeczywiście z drugiej strony sąsiadowała z jej podwórkiem ogromna działka z ogrodem. Podjazd wyłożony granitowa kostką prowadził do rozłożystej willi o ozdobnych gzymsach.
-Ania tu mieszka?
- No tu, tu. Wygrali w totolotka.
Skoro Sophie po wielu latach wraca do rodzinnego domu, to rozłożysta willa w sąsiedztwie powinna zwrócić jej uwagę jeszcze przed rozmową z sąsiadką. To całkiem naturalne rozpoznawanie terenu: przecież tu był dom Nowaków, taki stary... A tam obok mieszkali Zielińscy... A teraz? Całkiem tu inaczej, ta willa zupełnie nowa, ciekawe, czyja , itd, itp, w zależności od stopnia zmian. Takie wrażenia rejestruje się całkiem automatycznie, bo w pamięci mamy przecież obraz sprzed lat.

Po drugie - nijakie spotkanie z koleżanką. Rozmowa się nie klei, zdania jakieś sztuczne. Tak mogło być, owszem. Ale potrzebna byłaby choćby jednozdaniowa refleksja Sophie na podsumowanie: że szkoda, tak im się kiedyś dobrze z Anią gadało, a teraz... Może to jednak tylko taki niefajny początek. Bo rzeczywiście, teraz nie ma w tym spotkaniu ani emocji, ani żadnego impulsu, który by rozwijał akcję. Równie dobrze mogłoby go nie być.

Po trzecie - w ogóle rozmowy i spotkania. Helena oddaje Sophie rodzinne pamiątki. Może coś z tego wyniknie później. Spotkanie ich obu to jedyny moment, który zapowiada, że coś jeszcze może się zdarzyć w związku ze sprawami rodzinnymi, przynajmniej na to wskazywałyby słowa wnuczka Heleny. Cała reszta, to takie gadki-szmatki, owszem, bardzo prawdopodobne, jak w życiu, ale nic z nich nie wynika. W życiu nie musi wynikać, w powieści - powinno. Zwłaszcza tej ostatniej rozmowie z księdzem przydałby się jakiś kierunek. Bo tak, jak jest, oboje krążą wokół jakiegoś tematu. Ale jakiego i po co? I znowu w Sophie nie budzi to ani refleksji, ani emocji.
Ja to wszystko biorę z głowy. Czyli z niczego.

7
P.S. Gorgiaszu, nie bardzo rozumiem tę uwagę o mostkach :) Miałam na myśli częste - przynajmniej w mojej rodzinnej miejscowości - zjawisko, że gdy tylko coś się dzieje ciekawego na wsi, zaraz sąsiedzi wychodzą na ulicę i stoją na mostkach rozprawiając o tym i o tamtym :)
Nie chodzi mi o ich rolę, tylko o to, że w tekście pojawiają się niespodziewanie, wyobcowane takie, wyskakują; nie są osadzone w kontekście, w treści.

8
Rubio, zdaje się, że dotknęłaś sedna problemu. Dzięki za komentarz. Popracuję jeszcze nad tym tekstem... albo rzucę w kąt i zajmę się czymś innym :) Pisanki będę robić :)

9
Iris, nie rzucaj w kąt, chociaż pisanki oczywiście warto zrobić :D

Tutaj przydałyby się zmiany w gruncie rzeczy niewielkie. Na przykład - jeżeli ksiądz odegra później jakąś ważną rolę, będzie miał do przekazania Sophie coś istotnego o jej matce czy obojgu rodzicach - mogłaby teraz wyjść z plebanii zaintrygowana: po co właściwie ją zapraszał? Przecież ta kawa to tylko pretekst! Chciał jej coś powiedzieć? Coś go powstrzymało?

A jeśli to tylko taki element kolorytu lokalnego, to, po pierwsze, powinnaś zadbać, żeby w całości ów koloryt nie zaczął dominować nad wydarzeniami, które nadają kierunek akcji. Żeby czytelnik nie musiał się zastanawiać: fajnie, ale co z tego wynika?
I znowu mogłyby pojawić się tu jakieś odczucia i refleksje Sophie. Na przykład irytacja, że rozmowa z Anią była jakaś nijaka, a inni interesują się właściwie tylko jej stanem cywilnym i orientacją seksualną. Nie, żeby wiele spodziewała się, przyjeżdżając tutaj, ale jednak, straszliwy to zaścianek...
W ten sposób, wszystko nabrałoby znaczenia dla Twojej bohaterki, a więc dla czytelnika też.
Ja to wszystko biorę z głowy. Czyli z niczego.

10
Hmmm... czyli generalnie za mało jest tutaj emocji. Chyba się z tym zgadzam :) Tylko tak się jeszcze zastanawiam - Sophie w założeniu miała być oschła i skryta, ale coś mi się zdaje, że w takiej kobiecej literaturze - gdzie w zasadzie wszystko powinno się toczyć wokół emocji - nie bardzo jest miejsce na tego typu bohaterkę. Zdałam sobie sprawę (lepiej późno, niż wcale :)), że taki typ postaci jest mocno ograniczający. No bo o czym mam pisać, jeśli ona nie pozwala sobie ani na uczucia, ani na wspomnienia :/ Muszę chyba przemyśleć Sophie na nowo, nadać jej więcej cech "ludzkich" (kobiecych szczególnie), a jednocześnie nie przekroczyć w tym pewnej granicy. Nie chce, żeby stała się egzaltowaną trzpiotką, bo to jest kobieta już doświadczona życiowo i silna. A co do księdza, to będzie ważną postacią drugoplanową w całej powieści.

11
To chyba nawet nie jest kwestia literatury kobiecej i emocji, wokół których wszystko powinno się obracać, ale - jeśli nie piszesz powieści sensacyjnej czy kryminału, gdzie największe znaczenie ma układ zdarzeń zwanych akcją, lecz powieść, nazwijmy ją obyczajową, to ta jednak bohaterami stoi. A czytelnik najchętniej kibicuje bohaterowi czy ;bohaterce, których po prostu polubi (albo znielubi; w każdym razie, nie pozostanie wobec nich obojętny). Bohaterka może być skryta, lecz oznacza to tyle, że uczuć nie ujawnia, a nie, że ich nie przeżywa. Uczucia wcale zresztą nie muszą być pozytywne - takie na przykład pragnienie zemsty może być zarówno świetnym motorem akcji, jak i bardzo wyrazistą emocją :wink:
Ja to wszystko biorę z głowy. Czyli z niczego.
ODPOWIEDZ

Wróć do „Opowiadania i fragmenty powieści”