Kolejne fragmenty

1
Kolejne fragmenty "Poety nr 2016", jednak zrezygnowałam z tego tytułu. Może będzie "Wyklęty", jeszcze nie wiem.
Wcześniejsze fragmenty: http://www.weryfikatorium.pl/forum/view ... hp?t=17644
i http://www.weryfikatorium.pl/forum/view ... hp?t=17778

To nie są skończone teksty na 100%. Będę dopracowywać dialogi, zrobię więcej opisów. Najbardziej zależy mi na ocenie takiej ogólnej, jak się czyta, jak temat. Z góry dziękuję za odpowiedzi. Gdyby ktoś chciał, mogę wysłać więcej fragmentów na mejla.


Rozdział III

- Mogłaś mnie uprzedzić – upiera się jak dziecko. Mirka odchodzi, a rozgorączkowany Mieczyński zdejmuje sweter, a na jego ramieniu widnieje mały tatuaż literki „W”. Ten tatuaż Ktoś widział już u nauczycielki rzeźby i anielskiego, ale dopiero teraz zwrócił na to uwagę.

***

Wyszedłem z klasy, jak gdyby nigdy nic. Na korytarzu oglądałem prawdziwych artystów z wygolonymi głowami, brwiami odrysowanymi od szklanki, pozakrywanych chustami i zwykłych wylansowanych bufonów. Otaczały mnie same prostytutki, szczycące się swoim szczytowaniem. Chwilę potem, te puste Kasie, wkuwały na pamięć dwa dodać dwa i zgłaszały się do każdego pytania na poziomie przedszkola, uśmiechając się przy tym z wielką satysfakcją chorego człowieka. Ja w tym czasie przeglądałem się we wszystkich lustrach, pytając siebie kto to jest, bo nie mogę sobie jakoś przypomnieć. Wciąż miałem nieodparte wrażenie, że moje myśli są widoczne na mojej twarzy i każdy czyta ze mnie jak z książki. Ale przecież chyba nikt tutaj nie umie czytać - pocieszałem się i popadałem w coraz to większe zrezygnowanie.
- Upiec ci to? – nagle, już w domu, przy stole, pytała mnie babcia.
- Co?
- Schab czy ten? - mówiła, odwrócona ode mnie.
- Nie, nie zjem - odpowiadam w końcu takim tonem, jak gdyby każde słowo było dla mnie ogromnym ciężarem.
- No ja się pytam.
- Ja się pytom, kaj ten Bytom - krzyknął tata.
Zapadło milczenie.
- Ja się pytom, kaj ten Bytom! - krzyknął jeszcze głośniej.
- Nie, to było… - zaczęła babcia.
Dziadek siedział z rękami złożonymi na stole i prawie szepnął: inaczej.
- Inaczej było! - odpowiedziała mu.
- Ja jestem górnik z kopalni Bytom i o chleb pytom, nie? Nie, to inaczej… - mówił dziadek.
- Nie, to było inaczej - nadal powtarzała.
- Ale było zebranie, podniósł rękę - szeptał dziadek.
- A po przerwie ten się zapytał, nie? No i po przerwie go już nie było, no i się pytoł: Ja se ne pytom…
- KAJ TEN BYTOM! - znów krzyknął tata.

***

- To ma być moje życie, ja je napiszę. - Nawaliłem się. - Całe swoje życie o sobie samym napiszę. Bo to moje życie, tylko moje. Ale przecież tak chętnie bym je komuś oddał, wymienił się, tak chętnie bym dał serce, nerkę za ten fragment mózgu, którego nie mam... Mi śpiewają anioły i potwory, a innym… grają przyśpiewki ludowe, no i to ja, to ja jestem narcyzem – wykrzykiwałem Robertowi, kompletnie porobiony, ale i on chyba przestał mnie już rozumieć.
- Kutasie! - wołała pani Alicja z sali malarskiej, a mnie się zdaje, że to jest tylko mój sen, do którego ona wbija się swoim głosem.
Rozległ się śmiech.
- Fiuuuutku!
Każdy się śmiał, a nauczycielka chodziła po szkole dumna, jak gdyby napisała ze trzy książki; po twarzy leciały mi łzy. Ale ja jestem głupi - myślałem, siedząc na podłodze. Baba od rzeźby pociągnęła mnie za ramię, prawie podnosząc do góry. Okazało się, że zrobiłem bardzo poważny błąd i wyrzuciłem śmieci do nieodpowiedniego kosza. Jak mówiła, nie miało prawa się to zdarzyć, ponieważ w sali wisi kartka, która o tym mówi. Długo krzyczała, a ja nie miałem pojęcia, skąd wie, że zrobiłem to akurat ja. Czy podpisywałem te śmieci?

***

Może coś po tej hipnozie się zmieniło, może nie. Prawdziwego Roberta już nie spotkałem, zajęty byłem swoimi sprawami. Tata, gdy wracaliśmy z Wrocławia, oznajmił mi, że kupił mi mieszkanie w Krakowie, że będę tam studiować, że mam się cieszyć.
Nie ucieszyłem się, wiedząc, że nie ma opcji dostać się do miasta opłaconych frajerów. Ten kazał mi zrobić wszystko, żeby dostać się do krakowskiego ASP, które ma najgorsze opinie w Polsce. Dla niego liczył się prestiż. Mama mu przytakiwała. W niczym się nie zgadzali, tylko w tym, co najgorsze. Moje zdanie nie istniało; musiałem pakować się i bez gadania jechać do Grecji z matką i jej gachem. Ona mówiła, że wytrzymam te wakacje, że potem go rzuci, od razu po wakacjach. Taka jej logika.
Dla mnie ten dwudziestodniowy wyjazd wiązał się przede wszystkim z przymusowym odwykiem. Miałem w domu trochę zapasów wszystkiego, co dobre: psychodelików, dysocjantów, opiatów. Na skręta od opiatów musiałem się jakoś zabezpieczyć, ale to i tak gówno dawało. W tamtym czasie nie byłem jeszcze mocno uzależniony, więc jakoś wytrzymałem. Piłem, mama mi dolewała i mówiła, że lubi, gdy jestem pijany. Do domu wróciłem gruby i spuchnięty. Jednak przed wyjazdem postanowiłem nacieszyć się jeszcze trochę dysocjantami i wziąłem, jak myślałem, tyle, co zwykle. Obudziłem się, leżąc na podłodze. Tata trzymał mnie za ramiona, a babcia i dziadek stali z dłońmi przy twarzy. Wyglądali jak przestraszone zwierzęta. Nic nie pamiętałem; podobno przytulałem się do babci, przewracałem się i robiłem głupie miny. Więcej nie chcieli mi powiedzieć. Dzień potem pojechałem.

***
Oprócz mnie i Krystiana, mama i Spaślak zaprosili jeszcze Kowalskich, idiotów z Wikłowa, którzy nie skończyli nawet podstawówki. Gdy jeździliśmy samochodem, Spaślak cały czas rozmawiał z Kowalskim przez CB radio, mówiąc rzeczy w stylu: ale mlusnął tą meganką! A tamten:
- No, nieźle mlusnął!
- Ale miał wymluskany ten samochód!
- No, no, no…
Moja czterdziestoletnia matka zaczęła nosić obcisłe getry, przez które prześwitywał jej tłusty tyłek, co bardzo podobało się Spaślakowi, który gustował w białych kozaczkach i w różu na policzkach. Wciąż opowiadał, jak u fryzjera ocierają się o niego fryzjerki, jak każda ma na niego ochotę, że w ogóle tu i teraz. Nie może się odgonić. Do fryzjera chodził za pieniądze mamy, ubierał się za jej pieniądze, nigdy nie pracował. Zwykły pasożyt.
- Ale ta baba ma minę skrzywioną, patrzcie, ej, Krystian, patrz, wzięłaby sobie tę szyszkę i się nią wybrandzlowała, haha.
- No, no, no – odpowiadał na wszystko Kowalski.
- A ty, co jesteś taki cipoliz?
- Co? – spytałem. – Czemu?
- No taki cipoliz jesteś – powiedział i śmiał się z siebie.
Nie chciałem się z nimi spotykać i postanowiłem, że wszędzie będę chodził sam. Mama bardzo się na mnie zdenerwowała, powiedziała, że nie umiem posiedzieć, nie umiem się integrować, że powinienem się otworzyć, uśmiechnąć.
- Wiecie, jak jest po grecku „pokój”? Zgadujcie – całymi dniami mówił Spaślak. Wiecie jak jest to, jak jest tamto po grecku.
W końcu odezwał się Krystian, mówiąc, że nie mam szacunku dla Spaślaka, który zabrał nas na wakacje. Wieczorem słyszałem, jak mama krzyczała, że ona się tak stara, że ja to jestem taka księżniczka i idiotka. Do dziś każdego wieczoru odtwarza mi się ta chwila i codziennie zmuszony jestem słuchać „idiotka”, „idiotka”, „idiotka”…
- Ale kim ona jest, żeby się nią przejmować – odpowiedział jej Spaślak.
Następnego dnia, jak gdyby nigdy nic, oglądali telewizję. Dokształcali się. Spaślak razem z Krystianem oglądali film „Tato” niemalże przytuleni.
- Ej, ale obejrzyj sobie ten film, mówię ci, zajebisty film – mówił najpierw do Kowalskiego. – Ty też sobie obejrzyj, mega film, zajebisty, taki film… „Tato”, bo pewnie nie znasz, znasz? – mówił potem do mnie.
Jednego wieczora mama wymyśliła sobie iść ze mną na spacer. Pytała, czy biorę. Powiedziałem, że nie, że raz paliłem trawkę. Ją to nie obchodziło, mogłem powiedzieć, co chciałem. Ona płakała, że mnie kocha, że zawsze będzie mnie kochać, że jestem jej dzieckiem. Odstawiała takie sceny co jakiś czas, myśląc, że dam się na to nabrać.
Już następnego dnia Spaślak chwalił się, że on też brał narkotyki, że też jest taki fajny jak ja. Łykał bombki z amfetaminą, koks wciągał, wszystko robił. Nawet sikał jednej do ust, że powinienem mu zazdrościć, bo ja pewnie tego nie robiłem.


Rozdział IV

Otrzymałem wiadomość, że moje wiersze się spodobały i wydadzą mi tomik. Nie miałem na to żadnej reakcji; jedynie: „aha, no dobra”. Poczułem się trochę realniej, trochę mocniej na ziemi. Wyrecytowałem, najpierw tacie, że „wydadzą mi książkę”, a potem mamie. Od mamy usłyszałem, że jestem chory psychicznie i zapędzam się w głupotach, co jest stratą czasu. Proponowała mi, żebym jakieś kwiaty namalował, może jakiś pejzaż. Sprzedałbyś coś w końcu – mówiła. Ale ja nie malowałem od dwóch lat, mimo że poszedłem do szkoły plastycznej. Tata wydrukował moje wiersze i pojechał z nimi do psychologa, który miał ocenić stan mojego zagubienia i zdziczenia. „Musisz przestać się bać” – mówił do mnie. „Stawić czoło rzeczywistości i poddać się życiu.” Powiedział jednak też, żebym zabrał te wiersze do szkoły, że muszę się odważyć. Zrobiłem jak mówił, żeby mieć spokój. Na Waszyngtona, jak co dzień, spotkałem Roberta, który już od kilku miesięcy nie mówił. A ja cały czas prowadzałem się z Barbarą, która czuwała nad tym, żeby nie stało mi się nic dobrego. Barbara mi gratulowała, pytała jak nazwę książkę. „Uczta głodu” mówiłem, bo co powiedzieć więcej. „Uczta głodu” to uczta głodu.
Zacząłem od Mieczyńskiego. Podszedłem do niego po lekcji i drżącym głosem powiedziałem, że chciałbym mu coś pokazać. Rzuciłem na jego biurko gazetę z moją publikacją. Zaczął czytać. Powiedział, że nie może się skupić, i żebym zamknął drzwi. Zrobiłem, co kazał. Czytał dość długo, a ja opierałem się o ławkę i rozglądałem z niepokojem. Byłem brudny, kilka dni ćpałem i nosiłem ten sam czarny sweter od dwóch tygodni. Włosy zaczęły mi się kręcić, co mogło być znakiem tego, co dzieje się w środku głowy. Zawsze były proste i oklapnięte, a teraz, mimo że tłuste, kręciły się i odstawały na wszystkie strony. Mieczyński wstał; był mojego wzrostu. Zdjął okulary i mogłem zobaczyć, jak mocno szkliste ma oczy. „Gratuluję ci” – powiedział z trudem. „Masz talent, niewątpliwy talent, ale nie będę ci dużo kadził… Szkoda, że tak późno przyszedłeś, że nie powiedziałeś wcześniej, ale już taki skryty jesteś.” Uścisnął mi dłoń i zabrał gazetę, żeby ją skserować i pokazać innym nauczycielom. Nie czułem się już chłopcem, a małą nieśmiałą poetką. I tak zaczął się do mnie zwracać Mieczyński, którego widziałam tylko moim Mieczyńskim. Na korytarzu było ksero, do którego poszliśmy razem. Otworzył przede mną drzwi i ukłonił się przede mną jak przed księżniczką. Zrobiłam zawstydzoną minę i uśmiechnęłam się do niego. Zaczął pytać, w jakim wydawnictwie wydaję, czy czytam Herberta, no i powiedziałam mu, że mogę pokazać też wiersze, które znajdą się w tomiku, bo te, co czytał to stare i niezbyt dobre. Zdziwiony, oddał mi gazetę i uśmiechnął się od ucha do ucha. „Cieszysz się?” – krzyknął nagle. „Tak” – odpowiedziałam zmieszana. „JA TEŻ! Bardzo!” – krzyknął i podniósł do góry zaciśniętą pięść. Kilka godzin później wszedł na lekcję wychowawczą i poprosił mnie z sali. Chciał pokazać jakiś konkurs, w którym mogłabym wziąć udział, ale on nie będzie mi nic tłumaczył, „bo sama wiem najlepiej, jak pisać”.
- Chciałbym spytać jeszcze, jakich lubisz poetów?
Zawstydzona, zaczęłam patrzeć na mojego buta i odpowiedziałam, że Wojaczka i Rimbauda.
- A widziałaś… taki film Holland był… - nie mógł sobie przypomnieć.
- „Całkowite zaćmienie” – powiedziałam i spojrzeliśmy na siebie porozumiewawczo.
- Dziękuję ci – powiedział, choć nie wiem, co to miało znaczyć. – Do zobaczenia jutro! Do zobaczenia!
- Do widzenia – odpowiedziałam mu bezbarwnym głosem, nie zwracając uwagi na jego podekscytowanie.
Następnego dnia poszłam do szkoły, mając przy sobie wszystkie swoje wiersze i opowiadanie na konkurs, w którym chciał, żebym wzięła udział. Nie mogłam go znaleźć, szukałam wszędzie. Gdy go zobaczyłam, krzyknęłam: „proszę pana!”
- Co? – odpowiedział groźnie.
- Przyniosłam dla pana te wiersze i opowiadanie – mówiłam cicho, zawstydzona i biedna.
- Dla mnie? To nie dla mnie – mówił obrażony.
- Jak nie? Wczoraj pan mówił… - Chciało mi się płakać.
- A to sama musisz wysłać! Dziewczyno! Tu się podpisz… e, Magda? Kasia? Jak masz na imię?
Odpowiedziałam mu.
- No! A ja jestem Mieczyński, tu wypełniasz i zanosisz do Domu Kultury, rozumiesz? Wiesz gdzie to jest? – Prawie na mnie krzyczał.
- Może.
- No to dla mnie te wiersze? – Spojrzał na mnie z odrazą. – Zobaczymy.

***

A w Częstochowie u Roberta, jak zwykle, siedział Wicuś. Nawalony nie wiadomo czym, dopalony. I bredził, a ja słuchałam:
(...)
- Albo raz, no to wiesz, musisz podejść do babci kwiaciarki, po lewej stronie stoi, twarzą do szklanych drzwi, zapodajesz jej hasło: „Czy to prawda, że dziewczyny lubią brąz?”, na to babcia zawsze, ale to zawsze, odpowiada: „Panie, jakie dziewczyny, pojebało pana?”, no czy tam panią, wiesz. No to wtedy wszystko jest okej, prosisz o najbardziej brązową różę, no i dostajesz z takiego wiadra stojącego na uboczu koło kibla, wyglądają na zwiędnięte, ale w środku… jest ukryta ćwiara, haha! Tak! Róże są po pięćdziesiąt, ale nie ma lipy, jakość jak w Afganistanie. Jak babcia nie ma towaru, to mówi: „O, widzę, że pani też lubi Rysia Rynkowskiego, jutro albo pojutrze mam mieć jego najnowszą płytę.” No i już wszystko wiesz.
- Ale inna sprawa, jak chcesz zbierać mak, to trzeba było tak od razu. Mak zbierasz tylko w czasie pełni księżyca, lewą ręka i przez białą szatę, bo inaczej traci swoje magiczne właściwości. Odgłos puchacza przy zbieraniu powoduje, że po włożeniu do pieca lub mikrofalówki na trzy zdrowaśki, opium zmieni się w czyściutką morfinę. A w czasie zbierania, aha… Musisz jeszcze znać zaklęcie: „ojcem i matką ci będę, jak cię tylko zdobędę; załaduję cię w kanał i skończę życia banał”. Ok? Rozumiesz? I nie uprawiaj seksu! Co najmniej miesiąc przed! Ale uważaj, bo mak jest bardzo płochliwy i od razu spierdala widząc napalonego siepacza z kosą wystającą z plecaka. No, najpierw musisz zanęcić! Rozrzuć trochę nawozu azotowego, polecam „Azofoska”, hehe. I czekaj, aż mak przyzwyczai się do miejsca karmienia. Potem rozrzucaj i stawaj w oddali, żeby przyzwyczaił się do twojej obecności. Stopniowo musisz stawać coraz bliżej, no i po około trzech tygodniach, mak będzie ci jadł z ręki. Wtedy to już cap i do wora. Tylko tak możesz zdobyć mak w Polsce, który wie, że jest nielegalny, dlatego jest naturalnie nieufny w stosunku do obcych.
- Jest jeszcze taka fajna metoda, nieco inwazyjna: rozpuść pół tabletki w małej ilość kwasu solnego albo siarkowego, no kilka kropli, a potem weź sobie to zakropl do uszu i czekaj, aż ci morfina dopłynie bezpośrednio do mózgu. Ja tak robię, no walenie w kanał przy tym, to jak masaż płatkami maków…
- Ale tak serio: olej dworzec. Teraz są nowi dostawcy obsługujący klasę średnią, dlatego punkt kontaktowy jest w Złotych Tarasach. Chodzi konkretnie o męski kibel na najniższym poziomie, tam gdzie sklep Piotr i Paweł. Tam są dwie kabiny, wchodzisz do wolnej i zapodajesz hasło: są to trzy stęknięcia: długie-krótkie-długie. Jeśli odpowie ci jedno długie, sama-wiesz-co z drugiej kabiny to zanuć: „Widziałam orła cień!”. Dźwięk pukania do drzwi jest znakiem, że można przystąpić do zakupu. Zawijasz kasę w papier toaletowy i przekazujesz dołem. Kasa wiadomo, odliczona. A tą samą drogą dostajesz towar, też zawinięty. A na święta czasem jakieś gratisy dostaniesz, więc fajnie, fajnie.

***

- Człowiek, który nie ma przyjaciół to frajer – wymądrzał się, gdy udało mu się wypowiedzieć coś poprawnie. - Bleble, ble, bleble… - mówił dalej.
Tata na to zaterlikał: cóż to znowu za muzyka? Muszę zajrzeć do słownika by zrozumieć mego syna.
- A świr ćwir świr – powiedział Ktoś.
Tu nie teatr, ani cyrk.
- Patrzcie go, nastroszył piórka. I wydziera się jak kurka – zaśmiała się babcia, która nie przepadała za Krystianem tak bardzo podobnym do swojej matki.
- Dość tych arii! Ćwir ćwir czyrik! Ćwir ćwir czyrik! – ledwo wykrzyknął dziadek.

***

Od brania coraz częściej bolał mnie żołądek, więc zaczęłam brać różne leki, to ortanol, to verdin. Najczęściej ten drugi; po prostu się z nim nie rozstawałam. Po tym jak obiecałam tacie, że nigdy już nic nie wezmę, myślałam, że będę mieć już spokój. Zostawią mnie z moim braniem i tyle. Ale przeliczyłam się.
Babcia zaczęła szeptać do taty przy obiedzie, że ciągle mnie widzi jak łykam te zielone tabletki. Uzależni się, znowu się uzależni – mówiła do Alka. Zrób coś z tym.
- Czemu tak się zapędzasz? – Tata przyszedł do mojego pokoju. – Od wszystkiego można się uzależnić. Poradziłaś sobie z tymi… dopalaczami… A teraz znowu: PROBLEMY! Łykasz to i łykasz, a jedna ciotka to się tak od aspiryny uzależniła, wszystko ma złe skutki… Coraz gorzej z tobą, myślałem, że stawisz czoło, że przestaniesz się bać. Poradź sobie z tym… Spróbuj. Ja dałem radę, nikt mi nie pomagał, a dałem radę, sam dałem radę…

***

Gdyby tylko przestałoby mi na sobie zależeć, byłoby łatwiej. Gdyby każde słowo nie zostawało we mnie jak cierń w stopie, który próbują wyjąć na tylu antycznych rzeźbach. Ale jakby mogło być inaczej! Przez piętnaście lat znałem te same słowa babci, rodziców, tych samych nauczycieli. Zewnętrzność nie atakowała mnie, gdy rodziłem się, by być aniołem i idiotą jednocześnie. Nie istnieje przecież słowo „poeta”! Chciałem mieć jasny rozum, analizować rzeczywistość, obserwować. Jak sobie teraz przypominam to nigdy nie chciałem w życiu niczego więcej. Ale musieli mi przeszkodzić, musieli się mścić na tym aniołku, który ich wkurwiał swoją bezbronnością.
No więc były moje urodziny. Siedziałam w pokoju; nagle wszedł Krystian:
- Ej, wziąłem twoją książkę, bo papieru nie było – powiedział, patrząc mi w oczy. – Masz – rzucił nią we mnie. – Chujowa.
- Chujowa? Chyba do dupy – odpowiedziałam bezbarwnym tonem, wyprowadzając go z równowagi.
Trzasnął drzwiami i poszedł jeść mój tort urodzinowy. Musiałam iść zdmuchnąć świeczki.
- Koleżanek nie zapraszasz? – od razu pyta mnie babcia.
- Ona nie ma – śmieje się Krystian.
- A Magda to sobie urodziny robiła… No ta, z naprzeciwka, w McDonaldzie chyba. Dużo osób podobno zaprosiła. A to nie mogłaś zaprosić tej Justynki?
- Ona jest chora psychicznie – powiedziałam.
- Ale byście sobie pogadały – upiera się babcia, a Krystian się śmieje.
- Będziesz dzisiaj wierszyk pisać? – spytał.
- Może ty byś napisał – mówi do niego babcia.
- No chyba nie – odpowiedział. – Ja się zajmuję interesami… - zmyślał. - A nie jakieś bzdury…
Tata siedział przy stole z taką miną, jakby rozważał, czy już mu się chce iść do łazienki, czy jeszcze nie. Aż nagle zaśpiewał: skunks nasmrodził tak straszliwie, że spadł z drzewa śpiąc leniwiec.
Odezwała się ciotka, którą widziałam chyba po raz pierwszy:
- A ty pamiętasz jak jechaliście do Krakowa, co cię tak przypiliło?
- Noo. Wtedy to łooch! A co ty miałaś! Jak na tą wycieczkę pojechałaś. Chodziła, biegała, Boże! – wykrzykuje babcia.
- A gdzie dziadek? – spytałam, żeby skończyli ten temat.
- Dziadek w łazience dolary kręci – śmieje się babcia.
- A hipopotam cierpiąc na wzdęcie uszkodził szyny gromkim… pierdnięciem! – śpiewa znów, tą samą piosenkę, tata.
- Ha, ha, ha. Zaśmiał się hrabia po francusku.
Po chwili babcia śpiewa: on się zes… zes… zsunął ze skały!
- A pamiętasz jak Kisielowa kiedyś w zalewajkę siadła? – pyta ciotka.
- No, cośmy się wtedy uśmiali!
Przyszedł dziadek.
- I ile dolarów ukręciłeś? – Dziadek nic nie odpowiada, tylko uśmiecha się zakłopotany. – A pamiętasz, dziadek, jak myśmy byli z Włodkami w Hiszpanii?
- Kiedy?
- Nie pamiętasz? Tyle śmichu było. Bo to było tak: myśmy wtedy jechali z Włodkami, wiesz Jadziu, ta Marylka od Janka, co się pobudowali tam na Latosówce. No i tam po drodze był taki sklep wielki, towaru tak dużo, alkoholi… to się jakoś nazywało, że się nie płaci czegoś… w każdym bądź razie, wchodzimy do tego sklepu, Włodek pierwszy… idzie, a tu nagle pryyt! Taka lalka stała i jak się koło niej przeszło to tak robiła… no i wszyscy trochę się zaśmiali, a Włodek idzie dalej i nagle tak głośno prryt!! I jakiś tam był Hiszpan czy Włoch… w każdym razie z tamtych stron i mówi „Orginales! Orginales!” – Wszyscy wybuchnęli śmiechem, oprócz mnie. - Myślałam, że posikam się tam ze śmiechu! Hahaha. Cały sklep się śmiał! Ahhh… kiedyś to były przygody. Na wycieczki się jeździło, na grzyby… Zawsze było wesoło! A pamiętacie jak byliśmy w Babach?
- No – powiedział dziadek.
- Wtedy to było. Tyle wódki co oni wypili, to Witek aż uciekał, bo przecież całe dnie… Skąd mieć siłę. I to nie same chłopy. Danka piła równo z nimi, a to wielkie chłopy, rosłe. Cztery skrzynki mieli tej wódki, i pili, i pili. Kto by pomyślał, że tu się skończy.
- A trzeba powiedzieć, że to była niedziela. Komuna, to nie takie proste było wódkę dostać. A tu ci mieli jeszcze spirytus.
- Witek to już nie miał siły i uciekł, a ten spirytus to Danka wyjęła.
- Danka? – zdziwił się dziadek.
- Danka, Danka! Ona z nich wszystkich najwięcej wypiła… Ludzie to mają łeb. Teraz człowiek stary… nie ma siły. Tak spotkać się na kawę, ciasto, owszem… ale, żeby takie imprezy jak kiedyś… nikt już takich nie robi…
- No – dodał dziadek.
Tata znowu zaczął nucić „Kotka Mamrotka” Pudelsów. Powiedziałam, żeby w końcu przestał, a on, podnosząc bezczelnie brwi, powiedział: Sama mi przecież takie piosenki puszczasz!
- A ty to skarpetek na parujesz. Jak można nie parować, ja nie wiem - zaczęła swoje babcia.
- Moja Ania to zawsze miała uparowane – mówi ciotka o swojej córce.
- No! Widzisz!
- Ja muszę je po tobie potem rozaprowywać… - odpowiadam w złości.
- Jak protestuje – wyśmiał mnie tata.
- Człowiek starszy to trochę więcej o życiu wie. Jak na ciebie ludzie patrzą, jak masz dwie różne skarpetki. No ja tego… nie rozumiem! Trzeba mieć taką… ogładę. Tak jak się prezentujesz, tak ludzie patrzą.
- Nie obchodzi mnie to - mówię do niej jak dziecko.
- Albo jak ty mówisz, że nie prasujesz rzeczy to ja w ogóle nie rozumiem jak tak można. To o człowieku świadczy: schludność, czy jest zadbany. Tu się kąpiesz! Pięć razy dziennie, a rzeczy nie wyprasujesz.
- No, no… - mówi tata.
Zapadło milczenie.
- Nie kąpałam się od tygodnia – powiedziałam.
- Jak mawiał wielki grecki filozof, Arystoteles, nie trzeba mówić dużo, a mądrze – opluł się Krystian.
Nikt tego nie skomentował.


Rozdział VI

Ale jutro, nie dzisiaj. Dzisiaj jeszcze boli brzuch, rano trzeba wstać.
- Pani się wykończy – mówiły. – Taka ładna dziewczyna.
- Nie za dużo tej kodeiny?
Aptekarki zatrudniano chyba ze specjalnego zgromadzenia strażniczek moralności.
- Po to jestem, żeby innych sobą dławić. Żeby ich sobie zaprzęgać. Po to się urodziłem, żeby w sobie żyć, w sobie, nie w świecie, który nigdy nie będzie należał do mnie. Ani ten świat, ani to miasto czy wieś. Ale jak tu na tej obczyźnie z tymi obcokrajowcami, obcoświatowcami, ja, cały i niezdrów, niepotrzebny – krzyczały nagle moje myśli. Chwilę później znów traciłem siły, wsiadałem, jechałem.
I słuchałem. Wciąż słuchałem ludzi stojących nad moją głową.
- Byłam ostatnio u babci i tak mnie potem przegoniło…
- Ale coś zjadłaś?
- Orzeszki tylko i ciasto.
- A może na orzeszki masz uczulenie?
- Nie, jadłam orzeszki dużo razy i nigdy mnie nie przegoniło…
(...)

***

Trafiłem w końcu na odtrucie, gdzie kazali mi odmawiać nowennę pompejańską, nie dali mi żadnych opiatów na skręta, jedynie benzodiazepiny, leki hipotensyjne, loperamid, pasy, łóżko i zamknięte drzwi. Zapomnieli o kneblu.
Mówiłem do siebie, że takiego syfu nigdy nie zapomnę, ale zapomniałem nawet o tym, że w ogóle tam byłem.

W końcu postanowiłem, że rzucę nawet i kodeinę. To musi być koniec; nie mam pieniędzy. To tak męczy, to ogłupienie. Muszę rzucić. Dzisiaj wezmę kilka paczek, a jutro już na skręta tylko paczka i koniec. Brałem więcej, następnego dnia zapominałem, że miałem rzucić. Gdy mi się przypominało znów brałem więcej, żeby być w lepszym nastroju do rzucania. Tak się czasem cieszyłem: to już ostatni raz przejdę po tych aptekach, już nie powiem „do widzenia”, bo już się nie spotkamy. Już będę czysty, zdrowy, życie mi wróci. Brałem dalej. Skręty zaczęły mnie łapać już w połowie dnia, więc musiałem brać kilka razy dziennie. W końcu miałem już tak chory żołądek, że nie byłem w stanie pić kody. Ciągle wymiotowałem, bo musiałem pić, i pić, i pić.
Rzucałem dalej i zajęło mi to cały rok szkolny. Leciałem: kodeina, tramal, benzo; na spokojnie. Ważny rok – myślałem. Wyjątkowy nie byłem. Przecież to nie fent, nie heroina, te czasy się skończyły, a może nawet i nie zaczęły. Jedno wiedziałem: na terapię nie pójdę. Jak już mówiłem, wyjątkowy nie byłem. Zaczynała się anhedonia, anemia i wszystkie zaburzenia osobowości na najwyższym poziomie. To nic – powtarzałem – nic takiego się nie dzieje. Ile osób wali w kanał co godzinę, ile wali w szyję albo w pachwinę, a u mnie na sportowo, na spokojnie, ja się lubię suszyć. Ale w końcu przestałem lubić, masochizm się skończył i została tylko chęć na dolewkę. Wiedziałem już, że nie zostanę bohaterem, ani Ryśkiem Riedlem, ale w ogóle mnie to nie interesowało. Jeszcze trochę sobie poćpam, póki mogę. A potem zobaczymy. Nie było w tym żadnej filozofii. Po prostu lubiłem ćpać. Każdy by lubił, gdyby spróbował.

*
Miałem już dziewiętnaście lat. Wchodziłem do szkoły i sprawdzano, czy zmieniłem buty. Jeśli nie, byłem zapisywany przez woźnego na liście, która po miesiącu była wywieszana w kolejności od najgorszego, a za to było obniżane zachowanie. Tak samo było, gdy się spóźniło. Przy spóźnieniu jednominutowym było się już zapisywanym. Za to nauczyciele spóźniali się minimum kilka godzin.

***

Nic jednak nie przerażało mnie gorzej od dziwek, które z dnia na dzień mnożyły się na korytarzach. Najbardziej znana była Ukrainka, która dawała każdemu; mówiono, że w ogóle nie wychodzi z łazienki, bo ciągle musi dawać. Nikt chyba nawet nie znał jej imienia. Wołali ją machnięciem ręki. Na korytarzu chłopaki łapali dziewczyny za cycki, a one cieszyły się, że zwrócono na nie uwagę. Podeszła raz do mnie taka jedna wystrojona, uklękła przede mną, złapała mnie za kolana i spytała, czy mam pożyczyć gumkę. Dałem jej taką do ścierania, a ta rzuciła we mnie nią, jak cygan groszami. Wszyscy sądzili chyba, że chorowałem jak Hitler na wstręt do ludzi, no i że się ruchać nie chce. Co oni wiedzą. Nawet z sobą mi się nie chce, za darmo się nie opłaca. A też nie umiałbym siebie wycenić.
- Daj tą dupę! – nagle usłyszałem, jak ktoś krzyczy, a potem rozległ się śmiech głupich Kasiek.
Obok przechodzi niczym niezainteresowana pani dyrektor, jak gdyby była tak dumna, że nie potrafi zrozumieć słowa „dupa”.
- Pani dyrektor! Pani dyrektor! – krzyczy baba od fizyki. Ma wielkie wyłupiaste oczy, blond włosy i ogromne zęby. Jej spojrzenie nie wyraża nic. – Pani dyrektor! – już prawie przytula dyrektorkę, trzymając twarz kilka centymetrów od jej twarzy. Dyrektorka jest zażenowana, choć trochę się cieszy z zainteresowania, jakie okazują jej nauczyciele. – Pyszne ciasto! Naprawdę pyszne! Dziękuję! Dziękuję!
- Tak, tak – odpowiada jej szeptem, a może sobie, nie jej.
A jeśli wszyscy się ze mnie śmieją, zaczyna mi się wyobrażać, wytykają palcami i mówią: skończył się, skończył się. Patrz, jak się skończył. A tyle mógł. Ale przecież nikt nie umie mnie zapamiętać, a do tego nie mam imienia. A tak pamiętam, że powinienem mieć.

Rozdział VII

Pani dyrektor wnoszona jest w pozycji siedzącej na czerwonym fotelu, który przytrzymują Klamka i kilku innych przydupasów. Do peruki Kleopatry przyczepioną ma spinkę-koronę, która lśni tak mocno, że nie sposób na nią spojrzeć. Przy wejściu czekają uczniowie z kwiatami, którzy kłaniają się jej, aż do ziemi, a ona pozdrawia ich machnięciem ręki. Organizatorzy wystawy stoją z chlebem i solą; czekają, aż pani, o pani, zejdzie z tronu. Przydupasy odstawiają ją ostrożnie na czerwony okrągły dywan, a ona próbuje podnieść się, od razu prosząc o szklankę wody. Dostaje kilka wiązanek czerwonych i niebieskich róż. Nauczyciele szkoły całują ją w pierścień, klęcząc i przepraszając. „Khem, khem” – chrząka co chwilę dyrektorka, najprawdopodobniej chcąc coś powiedzieć, ale ma z tym problem, bo przeżuwa jeszcze ciasto, którym karmili ją w czasie podróży. Gdy już przełyka, mówi:
- Ego sul, qui sum.
Wszyscy biją gromkie brawa, a do pani dyrektor podbiega dziecko z kocimiętką, która ma poprawiać jej humor w czasie, tak trudnego dla jej wagi, oglądania obrazów.

Ludzie oglądają obrazy, a Prawie-Nikt siedzi na honorowym miejscu, nie potrafiąc się ruszyć. Jak oniemiały wpatruje się w osoby komentujące te wielkie dzieła, które jak się okazuje, należą do niego. Podchodzą z gratulacjami, całują go po policzkach, a ten nic; ani słowa. Co jakiś czas pani dyrektor łypie na niego złym okiem, pełna zazdrości i zawiści. „Tak dobre, tak dobre” – szeptała do siebie przy obrazie formatu dwadzieścia na dwadzieścia centymetrów. Prawie-Nikt nie mógł uwierzyć, że to wszystko dzieje się naprawdę.
- Zorganizowałam ci wspaniałą wystawę – powiedziała do niego.


Rozdział VIII

Dojechałem do szkoły tak szybko, jak tylko mogłem. Już przed wejściem zobaczyłem dwie nieznane mi kobiety w średnim wieku, które kazały mi iść za sobą. Był to sobotni wieczór, a ja ledwo stałem na nogach po benzo; tak chciało mi się spać. Weszliśmy do windy; w końcu szkoły warte dwieście milionów mają windy. Mało rozumiałem. Kobiety były ubrane w oficjalne mundurki, jak gdyby szkolne. Wyglądało to dosyć komicznie. Jedna z nich wcisnęła zero i zjechaliśmy do podziemi. Nie wiedziałem, co miałbym tam robić. Chciałem zapytać, a wtedy ona zaczęła wciskać jakąś kombinację cyfr, a winda szybko zamknęła się, szarpnęła nas w bok, do góry i znowu w bok, a potem na dół; w końcu straciłem pojęcie, myślałem, że to tylko wrażenie, zmyłka, że jedzie tak, żeby nie móc odgadnąć, gdzie jest to miejsce, do którego mam trafić. Stałem w tej windzie, jak prowadzony na ścięcie.
W końcu drzwi windy otworzyły się i ujrzałem długi ciemny korytarz z kilkoma ławkami, na których siedziało około piętnastu osób. Było mnóstwo kurzu i pająków; śmierdziało moczem i starym człowiekiem. Ludzie znajdujący się tam wyglądali na bezdomnych i przegłodzonych. Gdy zobaczyli mnie, od razu się pobudzili, jak gdyby nie widzieli człowieka od miesięcy. Chcieli do mnie coś powiedzieć, może poprosić o jedzenie, ale kobiety nie pozwoliły im. Byli to starsi ludzie i tylko dwóch młodych chłopaków.
- Siadać – powiedziała do mnie jedna z kobiet. – I czekać.
Poszły w stronę wielkich drewnianych drzwi, nagle jednak skręciły w jakieś niewidoczne miejsce. Czekałem w milczeniu. W końcu zaczepił mnie około czterdziestoletni facet, mówiąc słabe „ej”. Nie zdążył dokończyć, bo otworzyły się drzwi windy i weszła pani wicedyrektor z dwiema reklamówkami. Ludzie rzucili się na nią i prawie wyszarpali jej jedzenie z tych toreb.
- Ale cicho – szeptała do nich. – Bo usłyszą!
Pani wicedyrektor była jedyną osobą w szkole, która zawsze się za mną wstawiała. Często uśmiechała się do mnie i zawsze chciała poprawiać mi humor, pewnie wiedząc, co mówią o mnie w pokoju nauczycielskim. Teraz jednak spojrzała na mnie z wielkim przerażeniem.
- Ty tutaj? – spytała szeptem. Wyglądała jak zatroskana królowa matek.
- A co to? – nie wiedziałem, jak mam spytać.
- Zobaczysz… Zrobię, co mogę – powiedziała i szybko odeszła, wchodząc potem do pokoju za wielkimi drzwiami.
Mężczyzna siedzący obok mnie jadł teraz dwie bułki jednocześnie. Wyglądał jakby chciał je zjeść jak najszybciej, żeby móc ze mną w końcu porozmawiać.
- Ej – powiedział znowu. – Za ile masz?
- Co? – spytałem.
- No rozprawę.
- Jaką? – pytałem przerażony.
- Kiedy cię sądzą? Dzisiaj?
- Nic nie wiem… Czemu sądzą? Jak to?
- Za ten dziennik tu jesteś?
- Co, Boże, a ty? O co tu chodzi w ogóle?
Zaśmiał się smutno.
- Ty nic nie wiesz… Czekamy na rozprawy. Ciągle je odkładają. Ja najpierw, dwa lata temu przychodziłem tu tylko co kilka miesięcy, a ostatnio się zaczęło… dzień w dzień. Aż mnie tu zamknęli. Oni są silni, potrafią zniszczyć… - ledwo mówił. - Nie ma, że nie przyjdziesz. Na mnie nasłali siedmiu, jak raz nie przyszedłem. Dzwoniłem na policję, ale wszystko na nic. Ile razy ich sprawdzali… Kurwa… Mają układy czy chuj wie jak to robią.
- Ale co ty zrobiłeś?
- Wyrzuciłem śmieci do złego kosza… To znaczy, na rzeźbie śmieci z ziemi wyrzuciłem do pudła z gliną zamiast do kosza, wiesz, to wygląda tak samo.
- Boże, ja zrobiłem to samo! Teraz to mi nie darują…
- Ja to zrobiłem dwadzieścia lat temu, wyobrażasz sobie?! Ale nie znosili mnie od początku, bo im dupy nie lizałem. Każdy, kogo tu sądzą nie dał się im podporządkować, a teraz płaci… Ale wiesz co?
- Co?
- Nawet gdybym wiedział, zrobiłbym to samo. Za nic bym im się nie poddał, kurwa, a to są szmaciska, najgorsza jest Wydra.
- Kto?
- Wanda.
- Co?
- No, dyrektorka.
- Ale czekaj… Przecież ona dwadzieścia lat temu nie była tu dyrektorką, jak może cię teraz sądzić?
- To nie są żarty, to poważna instytucja. Działają już długo, teczki mają jeszcze sprzed komuny. To się zaczęło już z początkiem szkoły, tak słyszałem przynajmniej…
- Boże… Ciężko w to wszystko uwierzyć.
- Ale przecież tutaj siedzisz – powiedział zrezygnowany.
- Ile już procesów miałeś?
- Wiesz, o mnie zapomnieli. Teraz sądzą od razu po skończeniu szkoły, jak ciebie. Moją teczkę znaleźli dopiero dwa lata temu. Siedzę tu już trzy dni, zamknęli mnie. Jak nas wszystkich.
- Nie możecie się im jakoś postawić?! Zrobić coś?
- Mamy ich zabić? Nic nie możemy zrobić… Można tylko liczyć na to, że nas uniewinnią…
- A co, jak osądzą, że jest się winnym?
- Tego nikt nie wie. Ludzie znikają.

Rozdział IX (ostatni)

Takie ćpanie niczego nie było warte. Co to było, żadna przygoda, więcej wyobrażeń. Dmuchana strzykawka, kurwa. I oto dostaję! Oto mi dają! A ja co! Nie skarżę się, Panie, za twe hojne dary, za te dobrodziejstwa, których nie masz miary. Przecież się nie skarżę. I już nie krzyczę, siedzę cicho. Tego chcieli. Więc to prawda, skończyłem się. Zamknęli drzwi i wykręcili klamki. Oto się doczekali. Cztery lata starań, Boga za nogę trzymałem, i o to się stało.
Ale ja jestem głupi!
Czy wracać do ćpania, czy pójść na Tczewską, może do lekarza. Gdzie mam siebie szukać. Gdzieś chodziłem i zabłądziłem, gdzieś się pomyliłem, gdzieś mnie wcięło, jak Roberta, jak ducha z guzem na głowie, wsiąknęliśmy wszyscy. Patrzą mi w oczy bohaterowie zeszłych wieczorów i już nic nie widzą. Mówię rymowanki na zawołanie, płaczę wierszem, wszystko, misia bela, udawany szczękościsk na zawołanie, ale to przecież nie ja. Tyle razy mówiłem: pójdę i nie wrócę, idę po chleb i jechałem. Nie rozumiałem czym jest Aleja Róż, teraz już wiem. Tam wszyscy żyją z dnia na dzień, nikt nie pyta czemu. Jaki byłem głupi, gdy tyle razy odwracałem głowę, gdy modliłem się przekleństwami, gdy chciałem ciąć sobie całą twarz, żeby to się stało. Napinałem każdy mięsień swojego marnego ciała, żeby mogli mnie wziąć: jak bohatera, jak zwycięzcę. A nic się nie stało. Wszystko na marne.
Czy ta dziura w głowie jest wyobrażeniem? Czyja to wina? Kto zapłaci odszkodowanie? Wysyłam obraźliwe anonimy. Jestem najbardziej pewny siebie na świecie, mam wrażenie. Ale przecież nie umiałbym podnieść palca i rzucić kamieniem. Siedzę i wmawiam sobie: zniszczyli mnie. No i jeszcze ja, który nie przyszedł. Mama kupiła sobie chomika, bo chomik umie chodzić. A ja nie.

***

Dwadzieścia lat starań i nauczyłem się tylko odtrącać, obrażać, obracać kota ogonem, wykręcać, kłamać, kpić, rządzić, manipulować. Dużo się nauczyłem. Ze skromnego człowieka stałem się błaznem, który pokazuje język, gdy zdenerwuje go, nawet nie jedno słowo, jedna litera w zdaniu. Krzyczę: „zamknij mordę, zamknij jebaną mordę!”, bo ja wiem, ja się znom.
O tym całym prostactwie, które we mnie siedzi można byłoby napisać ze sto wierszy.
Skończyło się w końcu rzyganie na biało w progu swojego pokoju, który był moim statkiem kosmicznym, gdzie gimnastykowałem się pod okiem Boga, a on mówił: dobrze, dziecko, teraz ukłon, teraz zegnij nogę. Całe lata pod nadzorem Boga! Gładził moją głowę, całował w czoło, moje dziecko mówił. Aż w końcu zostawił, radź sobie sam. I ten wzrok się zepsuł, jaskra, psycholog, taki wiersz pisałem. A to się okazuje, że to jest moje życie. Człowiek pisze coś dla jaj, a potem żyj z tym skazaniem, co sobie sam napisałeś.

***
(końcówka)

- Taki głupi to teraz pożyjesz. A tak to się męczyłeś – powiedziała w końcu babcia.
Nikt uśmiechnął się szeroko, pokazując swoje wielkie, białe sztuczne zęby. Spojrzał na babcię, a w jej oczach odbił się jego nieskazitelny uśmiech.
Ostatnio zmieniony śr 24 lut 2016, 15:48 przez Miggy, łącznie zmieniany 1 raz.
Zilustruję książkę

www.agatapruciak.bloog.pl

2
- Mogłaś mnie uprzedzić – upiera się jak dziecko. Mirka odchodzi, a rozgorączkowany Mieczyński zdejmuje sweter, a na jego ramieniu widnieje mały tatuaż literki „W”.
Powtórzone „a”. Nie wygląda to najlepiej; zwłaszcza na początku rozdziału.
Ten tatuaż Ktoś widział już u nauczycielki rzeźby i anielskiego,
„angielskiego”
Chwilę potem, te puste Kasie, wkuwały na pamięć dwa dodać dwa i zgłaszały się do każdego pytania na poziomie przedszkola,
Powtórzone „się". W następnym zdaniu też będzie.
Wciąż miałem nieodparte wrażenie, że moje myśli są widoczne na mojej twarzy i każdy czyta ze mnie jak z książki.
„moje – mojej”: powtórzenie
- Upiec ci to? – nagle, już w domu, przy stole, pytała mnie babcia.
- Upiec ci to? – Nagle, już w domu, przy stole, pytała mnie babcia.

Nie podoba mi się dialog „kaj ten Bytom”. Brzmi autentycznie, ale... po co on, jaką rolę pełni? I taki jakiś „niedzisiejszy” i nazbyt specyficzny.
Mi śpiewają anioły i potwory, a innym…
Na początku zdania „Mnie”.
Tata, gdy wracaliśmy z Wrocławia, oznajmił mi, że kupił mi mieszkanie w Krakowie, że będę tam studiować, że mam się cieszyć.
Powtórzone „mi”. Z pierwszego można zrezygnować.
Nie ucieszyłem się, wiedząc, że nie ma opcji dostać się do miasta opłaconych frajerów. Ten kazał mi zrobić wszystko, żeby dostać się do krakowskiego ASP, które ma najgorsze opinie w Polsce. Dla niego liczył się prestiż.
Powtarzane „się” i jeszcze jedno „mi”.
Zamiast „Nie ucieszyłem się”, może: Nie był to powód do radości, wiedziałem,...
Mama mu przytakiwała. W niczym się nie zgadzali, tylko w tym, co najgorsze. Moje zdanie nie istniało; musiałem pakować się i bez gadania jechać do Grecji z matką i jej gachem.
Brakuje przejścia/połączenia między ASP a Grecją.
Nic nie pamiętałem; podobno przytulałem się do babci, przewracałem się i robiłem głupie miny.
Powtórzone „się”. Z drugiego można zrezygnować.
Nie chciałem się z nimi spotykać i postanowiłem, że wszędzie będę chodził sam. Mama bardzo się na mnie zdenerwowała, powiedziała, że nie umiem posiedzieć, nie umiem się integrować, że powinienem się otworzyć, uśmiechnąć.
„się”
- Wiecie, jak jest po grecku „pokój”? Zgadujcie – całymi dniami mówił Spaślak.
- Wiecie, jak jest po grecku „pokój”? Zgadujcie. – Całymi dniami mawiał Spaślak.
Wieczorem słyszałem, jak mama krzyczała, że ona się tak stara, że ja to jestem taka księżniczka i idiotka. Do dziś każdego wieczoru odtwarza mi się ta chwila i codziennie zmuszony jestem słuchać „idiotka”, „idiotka”, „idiotka”…
- Ale kim ona jest, żeby się nią przejmować – odpowiedział jej Spaślak.
Zmiana rodzaju na żeński?
Nie miałem na to żadnej reakcji;
Napisałbym: Nie zareagowałem;
A ja cały czas prowadzałem się z Barbarą, która czuwała nad tym, żeby nie stało mi się nic dobrego.
„się”
a małą nieśmiałą poetką.
Rodzaj żeński? Dalej też. Wygląda na świadomą zamianę. Literatura to spowodowała? Albo pozostałość po przeredagowaniu.
Otworzył przede mną drzwi i ukłonił się przede mną jak przed księżniczką.
Powtórzone „przede mną”. Można: Otworzył przede mną drzwi i ukłonił jak przed księżniczką.
Zrobiłam zawstydzoną minę i uśmiechnęłam się do niego.
„się” niepotrzebne.
no i powiedziałam mu, że mogę pokazać też wiersze, które znajdą się w tomiku, bo te, co czytał to stare i niezbyt dobre. Zdziwiony, oddał mi gazetę i uśmiechnął się od ucha do ucha.
„mu” i „mi” można usunąć. Za dużo zaimków.
Zawstydzona, zaczęłam patrzeć na mojego buta i odpowiedziałam, że Wojaczka i Rimbauda.
„na mój but”
- A widziałaś… taki film Holland był… - nie mógł sobie przypomnieć.
- A widziałaś… taki film Holland był… - Nie mógł sobie przypomnieć.
- „Całkowite zaćmienie” – powiedziałam i spojrzeliśmy na siebie porozumiewawczo.
- Dziękuję ci – powiedział, choć nie wiem, co to miało znaczyć. – Do zobaczenia jutro! Do zobaczenia!
- Do widzenia – odpowiedziałam mu bezbarwnym głosem, nie zwracając uwagi na jego podekscytowanie.
Następnego dnia poszłam do szkoły, mając przy sobie wszystkie swoje wiersze i opowiadanie na konkurs, w którym chciał, żebym wzięła udział. Nie mogłam go znaleźć, szukałam wszędzie. Gdy go zobaczyłam, krzyknęłam: „proszę pana!”
- Co? – odpowiedział groźnie.
„powiedziałam – powiedział – odpowiedziałam – odpowiedział”
- Przyniosłam dla pana te wiersze i opowiadanie – mówiłam cicho, zawstydzona i biedna.
- Dla mnie? To nie dla mnie – mówił obrażony.
„mówiłam – mówił”

Dalej potknięcia właściwie znikają. Zapewne pisałaś w innym czasie, a może dokładnie sprawdziłaś. Co prawda później ponownie jest ich więcej.
Po tym jak obiecałam tacie, że nigdy już nic nie wezmę, myślałam, że będę mieć już spokój.
Powtórzone „już”. Z drugiego bym zrezygnował.

Rozmowy przed VI na pewno naturalne, ale męczące, nieciekawe, nic z nich nie wynika.
Nic jednak nie przerażało mnie gorzej od dziwek,
Raczej: Nic jednak nie przerażało mnie bardziej od dziwek,
Dałem jej taką do ścierania, a ta rzuciła we mnie nią, jak cygan groszami.
Dałem jej taką do ścierania, a ta rzuciła nią we mnie, jak cygan groszami.
Wszyscy sądzili chyba, że chorowałem jak Hitler na wstręt do ludzi, no i że się ruchać nie chce.
„nie chcę”
Daj tą dupę! – nagle usłyszałem, jak ktoś krzyczy, a potem rozległ się śmiech głupich Kasiek.
Daj tą dupę! – Nagle usłyszałem, jak ktoś krzyczy, a potem rozległ się śmiech głupich Kasiek.
– Pani dyrektor! – już prawie przytula dyrektorkę, trzymając twarz kilka centymetrów od jej twarzy.
– Pani dyrektor! – Już prawie przytula dyrektorkę, trzymając twarz kilka centymetrów od jej twarzy.
A jeśli wszyscy się ze mnie śmieją, zaczyna mi się wyobrażać,
„się”
- Ego sul, qui sum.
Teoretycznie „Ego sum qui sum”. Chyba, że to celowe zniekształcenie, albo literówka. Ale jeśli celowe, to dałbym „sul” dwukrotnie, bo tak, to nie bardzo wiadomo, co jest.
W Wulgacie bez przecinka.
Ale pomysł ogólnie niezły. Też ciekawy fragment, choć szkoda, że tak krótki.
która ma poprawiać jej humor w czasie, tak trudnego dla jej wagi, oglądania obrazów.
Powtórzone „jej”.
nie potrafiąc się ruszyć. Jak oniemiały wpatruje się w osoby komentujące te wielkie dzieła, które jak się okazuje, należą do niego.
„się”
Dojechałem do szkoły tak szybko, jak tylko mogłem. Już przed wejściem zobaczyłem dwie nieznane mi kobiety w średnim wieku, które kazały mi iść za sobą.
Powtórzone „mi”. Zrezygnuj z pierwszego.
W końcu drzwi windy otworzyły się i ujrzałem długi ciemny korytarz z kilkoma ławkami,
„windy” - niepotrzebne
która zawsze się za mną wstawiała. Często uśmiechała się do mnie i zawsze chciała poprawiać mi humor, pewnie wiedząc, co mówią o mnie w pokoju nauczycielskim.
„się”
- A co to? – nie wiedziałem, jak mam spytać.
- A co to? – Nie wiedziałem, jak mam spytać.
- Ty tutaj? – spytała szeptem. Wyglądała jak zatroskana królowa matek.
- A co to? – nie wiedziałem, jak mam spytać.
„spytała – spytać” - powtórzenie. I lepiej „zapytała”.
Każdy, kogo tu sądzą nie dał się im podporządkować, a teraz płaci…
Każdy, kogo tu sądzą, nie dał się im podporządkować, a teraz płaci…

Rozdział VIII bardzo ciekawy (najlepszy) paralele oczywiste, no i dobrze napisany.
Nie skarżę się, Panie, za twe hojne dary, za te dobrodziejstwa, których nie masz miary.
Napisałbym ...którym nie masz miary.
Ale tak, też chyba może być.
Więc to prawda, skończyłem się. Zamknęli drzwi i wykręcili klamki. Oto się doczekali. Cztery lata starań, Boga za nogę trzymałem, i o to się stało.
„się”
O tym całym prostactwie, które we mnie siedzi można byłoby napisać ze sto wierszy.
O tym całym prostactwie, które we mnie siedzi, można byłoby napisać ze sto wierszy.
I ten wzrok się zepsuł, jaskra, psycholog, taki wiersz pisałem. A to się okazuje, że to jest moje życie.
„się”
- Taki głupi to teraz pożyjesz. A tak to się męczyłeś – powiedziała w końcu babcia.
Nikt uśmiechnął się szeroko, pokazując swoje wielkie, białe sztuczne zęby. Spojrzał na babcię, a w jej oczach odbił się jego nieskazitelny uśmiech.
„się”

Również interesujący jest rozdział IX, a szczególnie jego pierwsza część. Dobry jako podsumowanie i i zakończenie. Ale czegoś – w moim odczuciu – tu brakuje. Przypomina mi – i to bardzo przypomina – pewien fragment ze „Zwrotnika Raka” Henry Millera, gdzie bohater jest również zagubiony, rozdarty i poszukuje swego miejsca w świecie, tyle że tłem jest seks. I konkluzja, której charakter i przesłanie, byłyby odpowiednie również tutaj:

„Świadomość, że nie ma się czego spodziewać, podziałała na mnie jakoś uzdrawiająco. Przez tygodnie i miesiące, całymi latami,właściwie przez całe życie oczekiwałem, że coś się naprawdę zdarzy, coś niezwykłego, co odmieni moje życie, a teraz nagle pod wpływem absolutnej beznadziejności wszystkiego, poczułem się uwolniony, poczułem, jakby mi zdjęto wielkie brzemię z ramion. (…) Nic, co mi się zdarzyło do tej pory, nie zdołało mnie zniszczyć; nic nie zostało zniszczone, oprócz moich złudzeń. Ja sam pozostałem nietknięty. Świat był nietknięty. (…) Osiągnąłem granicę wytrzymałości. Moje plecy dotknęły ściany; już dalej nie mogę się cofnąć. Jak głęboko sięga historia, jestem martwy. Jeżeli jest jeszcze coś ponadto,będę musiał się odbić. Znalazłem Boga, ale on nie wystarcza. Jestem tylko duchowo martwy. Fizycznie jestem żywy. Moralnie jestem wolny. Świat, który opuściłem, to menażeria. Świt wstaje nad nowym światem, światem dżungli, przez które wychudłe duchy przedzierają się ostrymi pazurami. Jeśli jestem hieną, to wychudłą i głodną; idę się nażreć.”

Mocne, wyraziste i pełne treści słowa. Może w zakończeniu pójść w tym kierunku? Dać jakieś silne, obrazoburcze nawet akcenty? Trochę tego brakuje zdecydowanej reakcji bohatera na otaczającą go rzeczywistość, nieważne w jakim stopniu prawdziwą czy urojoną.

Ogólnie nieźle napisane, choć nierówno, są fragmenty lepsze i gorsze, tematyka – jak wskazałem wyżej – również niejednolita ocena, podobnie przebiega proces czytania. Dużo szczegółów, oderwanych nie do końca tłumaczących się, rozcieńczonych, chyba zbyt luźno osadzonych na wiodącej koncepcji. To są fragmenty, więc trudno mówić o zwartości, ale w ramach tego, co widoczne, też nie wszystko współgra ze sobą. No i trochę zatraciłaś swój specyficzny, niepowtarzalny wyraz, tak charakterystyczny dla Twoich wcześniejszych utworów. Więcej potknięć niż zazwyczaj, drobnych, łatwych do usunięcia i prawdopodobnie powstałych w wyniku niedopracowania tekstu, ale jednak. To trochę niepodobne do Ciebie. Rozumiem, że praca nie jest skończona; mimo wszystko – budzi zaniepokojenie.

3
Ja widzę moje pisanie trochę jak "Dzień świra", jako zbiór sytuacji, które niby są nieważne, ale mają wpływ na bohatera. Na przykład rozmowy rodzinne pokazują, w jakiej żyje rodzinie, że nie żyje się w próżni, wszystko jest czymś powodowane. Zapis ma pokazać sposób odbioru rzeczywistości, czyli raz bardzo zwyczajny, nawet prostacki, a raz taki właśnie w moim stylu.
Nie czytałam "Zwrotnika Raka", ale z tego, co widzę jest tam całkiem odwrotnie. Mój bohater nie ma już sił w ostatnim rozdziale, jest zniszczony (bo to o niszczeniu ma być ta książka), nie ma siły krzyczeć.
Przez cały czas odczuwa rzeczywistość "pofragmentowaną", co jest spowodowane też uzależnieniem, zapominaniem, mocno zapamiętuje konkretne sytuacje, a nie całość. Te sytuacje często wydają się absurdalne i nieprawdziwe (w sumie to wszystko to prawie 100% prawdy mojego życia). Ten bohater ma być odrealniony, ale żyje w realności. To chciałam przedstawić, może próbuję przedstawić.
Z tym rodzajem żeńskim:
"Nie czułem się już chłopcem, a małą nieśmiałą poetką. I tak zaczął się do mnie zwracać Mieczyński, którego widziałam tylko moim Mieczyńskim."
Czyli rodzaj żeński jako ośmieszanie bohatera, umniejszanie. Tak samo rodzina i inni zwracają się do niego w rodzaju żeńskim. To powoduje, że w końcu sam zaczyna siebie tak widzieć. Do opamiętania się (chyba w V czy VI rozdziale). To wiąże się z tym, jak czuje się bohater i jak siebie postrzega. Dla siebie jest Kimś, jest poetą; ludzie widzą poetkę (a poeta kojarzy się raczej z Alutką). To właśnie ma być kluczowe w tej książce: różnice w odbiorze Kogoś przez siebie i innych.
Styl, w którym piszę w różnych rozdziałach odzwierciedla stan bohatera. Każdy rozdział jest praktycznie pisany inaczej, widać tę utratę siebie, dlatego też z kolejnym rozdziałem jest jakby coraz mniej mojego stylu, w pewnym momencie zaczyna to przypominać sprawozdanie. Ale może, żeby to wszystko zobaczyć trzeba byłoby przeczytać całość.
Dziękuję bardzo za komentarz.
Zilustruję książkę

www.agatapruciak.bloog.pl

4
Hej Miggy!

Na poziomie zdań, akapitów widać u Ciebie mistrzowskie operowanie słowem, natomiast po przeczytaniu całości pozostaje jednak niedosyt, jakby w tekście gubiła się gdzieś ta błyskotliwość fragmentów.
Z czego to wynika? Nie wiem, ale stawiałbym na "dziwność", której nie potrafię zdefiniować. W żadnym wypadku nie jest to zarzut: ewidentnie widać, że doskonale znasz reguły, które chcesz naginać lub łamać. Widać tropy literackie, którymi podążasz, widać też, że bliżej im do teatru absurdu, niż pokrzepianiu serc, i jest to absolutnie świetny kierunek. Jak każdy inny ;)

Kolejne sceny to wrażenie "dziwności" zwiększają i tu pojawia się pierwszy zgrzyt, przynajmniej dla mnie. Bo świat nie jest dziwny: jest poukładany, ma też jakieś reguły (których możemy nie dostrzegać, ale one z pewnością są gdzieś zapisane). Może być natomiast odbierany jako dziwny. I tego mnie trochę brakuje, bo u Ciebie ta dziwność odbioru nie wynika z przefiltrowania przez postać narratora, tylko z wyboru scen. Pokazujesz ludzi już wykrzywionych, natomiast nie do końca rozumiem, z czego to wykrzywienie wynika. Czy jakoś tak ;)

Myślę, że kiedyś będziesz musiała zadbać o dobrą redaktorkę, która zepnie wszystkie myśli w całość.
Coś tam było? Człowiek! Może dostał? Może!

5
Dzięki za odpowiedź.

Pomysł jest taki: pokazuję jak normalnego człowieka niszczą ludzie. Dziwni ludzie, którzy sami o sobie myślą, że są normalni, a jego uważają za dziwnego. Piszesz, że świat nie jest dziwny, a on właśnie przypadkiem trafia do tak dziwnej rodziny, szkoły, do takich ludzi w autobusie. I sam zaczyna się zastanawiać, czemu tak jest, o co w tym chodzi. No i jest niszczony. Niszczenie to taki przewodni temat. Niszczy go zachowanie ludzi, to o czym mówią, bo on tego nie rozumie i nawet gdyby chciał, nie umiałby się temu przyporządkować, no i pewność siebie tych ludzi, że to oni na pewno mają rację. Bohater nie wie już, co jest prawdą, co nie. To staram się pokazać. Nad wszystkim będę jeszcze pracować, każdy fragment poprawiać, rozwijać o opisy, itd. Ci ludzie są prawdziwi (w końcu opisuję praktycznie identyczne dialogi, które słyszałam), ale czemu tacy są, czemu akurat musi mieć taką mamę, no to ciężko powiedzieć. I to chyba też jest tematem. Bo zawsze szuka się jednego powodu, np. Amy Winehouse (kto jej to zrobił, czemu brała, itd.), a tak naprawdę okazuje się, że to wszystko to zbieg okoliczności, albo, że wszystko na to się składa, albo no właśnie nie wiadomo, co było nie tak.
Mam nadzieję poprawić wszystko tak, żeby to, o czym teraz piszę było widoczne i jasne.
Zilustruję książkę

www.agatapruciak.bloog.pl

6
Wiesz, ja bardzo lubię słuchać innych ludzi, bo każdy jest inny i na swój sposób ciekawy. Również korzystam z zasłyszanych dialogów lub scen podejrzanych w życiu -- tak chyba robi każdy, kto bawi się w pisanie. Wśród ludzi jest mnóstwo dziwnych zachowań, tylko zdarzają się one w pewnych proporcjach (dowolnych), natomiast u Ciebie jest to 100%. Oczywiście rozumiem, że pisząc przyjęłaś jakieś założenia i je realizujesz, co jest jak najbardziej ok.

Kurcze, nie wiem jak to ubrać w słowa. Spróbuję inaczej: dawno temu, jeszcze w szkole średniej, wymyśliłem sobie grę, w która gram do dnia dzisiejszego. Staram się obserwować i słuchać innych ludzi, a to co zobaczę, przetwarzam w głowie na historie, które mógłbym potem opowiedzieć lub opisać. Tylko często są to historie zupełnie normalne, a dopiero po przepracowaniu w głowie, stają się zabawne, dramatyczne, jakieś. To chyba się nazywa ubarwianiem. Dlatego nigdy się nie nudziłem, siedząc w szkole, między robolami (których uwielbiam) lub na przystanku autobusowym, bo zawsze zdarzała się sytuacja, która była jakaś.
Dlatego mam przekonanie, że sytuacja staje się jakaś po przefiltrowaniu w głowie odbiorcy/narratora. U Ciebie te sytuacje są jakieś same z siebie. Nie czuję, żeby ich odbiór wynikał z postawy narratora. Dobra, chyba sam się zamotałem w tym, co chcę powiedzieć ;)
Coś tam było? Człowiek! Może dostał? Może!

7
Przeczytałem rozdział III i IV, ale budowałem swoją opinie szczególnie na ostatniej części rozdziału IV. Otóż męczę się przy dialogach. Nawet powiedziałem sobie, że są pospolite, przy czym odczytuję, że one mają oddawać klimat właśnie jakiejś takiej niby-normalności, pospolitości, swojskości, i że ta swojskość ma być niejako gruntem dla patologii, w której przyszło żyć wrażliwej bohaterce. Dlatego się męczę, że brakuje tu lekkości. Są owszem momenty absolutne-perełki (przyznaję śmiałem się), i ach, jakby tak dało się cały dialog poprowadzić w ten sposób! Żeby był właśnie przeplataniec raz: zabawnej myśli perełki równocześnie odbijającej pokręcone relacje rodzinne bohaterów, i dwa: takich kwestii zwyczajnych nic pozornie nie wnoszących, takiego mówienia o niczym ("ale pada", "zasłoń firankę" itp), które by dały rozluźnienie. Żeby było mniej słów (tu jest za dużo), a żeby były one bardziej treściwe, dosadne. Mam nadzieję, że nie wytłumaczyłem tego zbyt pokrętnie.

Jest na przykład fragment: "Tyle śmichu było". Tu, jak rozumiem, chcesz pokazać swojskość, a dla mnie to jest takie wymuszone pokazanie swojskości. Chodzi mi o słowo "śmichu". Wydaje mi się, że te postaci są swojskie-prostackie, a lepiej żeby były swojskie-barwne, swojskie-z-charakterem itp. Myślę, że u Jerzego Pilcha były takie dialogi postaci barwnych.

Przepraszam jeśli nadużyłem słowa swojskość:)
ODPOWIEDZ

Wróć do „Opowiadania i fragmenty powieści”