Helena - kryminał, początek

1
Sam początek, mam tego trochę więcej. Nikt tego jeszcze wcześniej nie widział i jestem bardzo ciekaw jaki będzie odbiór. Z góry przepraszam za wszelkie błędy jakie mogą się znaleźć oraz za "toporność" formatowania tekstu. Z jakiegoś powodu formatowanie Open Office'a nie chce tutaj wejść. Walczyłem z edytorem tekstowym forum i po długiej walce zgodziłem się na remis. Pozdrawiam i życzę miłej lektury! :)






Wychodząc z kamienicy Helena dopięła ostatni guzik płaszcza i poprawiła perfekcyjnie ułożone, kruczoczarne włosy. Mimo wczesnej jesieni z drzew spadły już prawie wszystkie liście, a temperatura coraz mniej sprzyjała spacerom. Idąc bez pośpiechu jedną z głównych ulic miasta, co chwilę potrącana przez spieszących się i zajętych swoimi sprawami ludzi, odpowiadała na nieliczne przeprosiny skinieniem głowy. Po przejściu kilku przecznic, Helena zatrzymała elegancko ubranego mężczyznę i zapytała o godzinę.
- Dziesiąta pięć, droga Pani. - Helena podziękowała i uśmiechnęła się czarująco, a mężczyzna uchylił lekko kapelusz i odszedł w swoją stronę. Kilka metrów dalej kobieta skręciła i po kilku schodkach weszła do małej kawiarni o oryginalnej nazwie "Zielony Łabędź".
O tej porze we wnętrzu było tylko kilkoro gości, z czego większą część stanowiły panie w starszym wieku plotkujące nad wyraz głośno. Zgodnie z przypuszczeniem kolory wnętrza oscylowały pomiędzy białym, a kilkoma odcieniami pastelowej zieleni. Na wyposażenie składały się niewielkie, okrągłe stoliki, fantazyjne krzesełka, mały bar przy ladzie dla samotnych klientów. Na ścianach gdzie okiem sięgnąć wisiały obrazki, figurki, łańcuszki, zawieszki i inne tanie ozdoby, wszystkie co do jednej zielone. Zielone były też popielniczki i obrusy na stołach.
W rogu, na samym końcu sali przeznaczonej dla palaczy, siedział samotnie, na oko pięćdziesięcioletni mężczyzna popijając mętny, parujący napój, dumnie nazywany w tej taniej kawiarni kawą. Ubrany był w szary, niegustowny garnitur, koszulę kiedyś na pewno koloru śnieżnobiałego, szarobury krawat i czarne, poobijane buty. Z niechlujnym wyglądem kontrastowały równiutkie, nawoskowane wąsy. Ich wygląd mógł z łatwością zdradzić jak wiele pracy jest wkładane każdego dnia w ich utrzymanie.
Mężczyzna widząc wchodzącą kobietę wstał, uścisnął wyciągniętą doń dłoń, odebrał stylowy i modny płaszcz, a gdy miejsce na przeciwko zostało zajęte sam tez usiadł.
- Dobre wieści - rzekł uśmiechając się
- Za chwileczkę mi wszystko opowiesz - odpowiedziała odwzajemniając uśmiech i skinęła ręką na kelnerkę. Gdy ta oddaliła się by zrealizować zamówienie, Helena wyciągnęła z torebki grawerowaną papierośnicę i uraczyła się cienkim papierosem, wypuszczając kłęby dymu. Przez chwilę rozmawiali na niezobowiązujące tematy i dopiero gdy kelnerka postawiła przed nimi dwie świeże kawy przeszli do meritum spotkania.
- Opowiadaj - spróbowała kawy i od razu tego pożałowała - Paskudztwo.
- Da się przyzwyczaić
- Na szczęście nie muszę. Więc?
- Twoja kuzynka Marianna przyjeżdża do miasta. Pamiętasz ją?
- Oczywiście, że tak! - dla uważnego obserwatora entuzjazm w jej głosie kłóciłby się z ledwie zauważalnymi, źle maskowanymi sygnałami w jej zachowaniu. Lekko zmarszczyła brwi, a jej nosek minimalnie drgnął. Jednak trwało to zaledwie ułamek sekundy i już chwilę później znów nie dało się po niej niczego poznać - Co u niej?
- Przyjeżdża do pracy. Koniecznie chce się z tobą spotkać. Mówiła coś o zakupach, i takich babskich rzeczach - mężczyzna zaśmiał się tubalnie i przysunął do siebie popielniczkę.
Helena nie odpowiedziała nic, patrząc minimalnie ponad ramieniem swojego rozmówcy, w stronę sąsiedniego stolika, gdzie młody, przystojny mężczyzna właśnie zajmował miejsce. Był sam i miał w ręku gazetę. Gdy niespodziewanie podchwycił jej spojrzenie, kobieta, speszona, szybko odwróciła wzrok, zamrugała oczami i odpowiedziała. Trwało to bardzo krótko jednak jej rozmówca już otwierał usta aby upewnić się czy usłyszała.
- Przepraszam, rozkojarzyłam się. Z przyjemnością pokażę jej miasto, bardzo się polubiłyśmy podczas mojej ostatniej wizyty u Ciebie - uśmiechnęła się czarująco, kątem oka zauważając nie bez zawodu, że mężczyzna obok pogrążony jest w lekturze.
- To wspaniale. Proponuję, żebyś odebrała ją jutro stąd koło ósmej. Podrzucę ją jak będę jechać do pracy, mam na pierwszą zmianę.
- Zgoda - kiwnęła głową.
- Muszę uciekać, podrzucić cię gdzieś?
- Nie trzeba, jestem umówiona niedaleko stąd - mężczyzna wstał, ubrał stare znoszone palto, rzucił na stół zmięty banknot i skierował się do wyjścia. Helena patrzyła na jego plecy i gdy drzwi zamknęły się za nim zdusiła w zielonej popielniczce niedopałek i natychmiast wstała.



Wstał również mężczyzna z sąsiedniego stolika, odłożył gazetę i zapiął marynarkę. Spojrzeli na siebie i momentalnie wybuchnęli śmiechem.
- Oh Robercie! Nigdy nie znudzą Ci się takie numery prawda? - spytała Helena nadal się śmiejąc.
Robert, z powrotem poważny i opanowany, bez słowa wziął filiżankę z kawą i gazetę po czym rozsiadł się wygodnie przy jej stoliku. Z łatwością odnalazł zagięty róg strony wskazujący miejsce w którym skończył czytać; pogrążył się w lekturze, zupełnie ignorując kobietę.
Helena westchnęła, wywróciła oczami i usiadła naprzeciw niego z obrażoną miną, jednak nawet najlepszy aktor nie byłby w stanie ukryć świetlików w oczach tak jasnych, że gdyby nagle zabrakło prądu i zgasłoby światło impertynencki uśmieszek Roberta byłby widoczny równie dobrze jak teraz
- No dobrze Kochana. Wiesz, że uwielbiam takie gierki - szczery uśmiech zawitał na jego twarzy, obie pary oczu zajaśniały.
- Nie pytam nawet skąd wiedziałeś, że będę tutaj akurat teraz. Zaskakiwałeś mnie tyle razy, że już naprawdę nic mnie nie zdziwi.
- Bardziej zastanawiające od tego skąd wiedziałem, że tu będziesz jest to czemu tu jesteś, a przy okazji ja też, i pijesz, ja również, tę obrzydliwą, śmierdzącą, lurowatą, obleśną, wstrętną, parszywą oraz poniżej wszelkiej krytyki kawę. - dokończyła za niego - Ja również nie wiem czemu mój stryj ma słabość do tandetnych, kiczowatych, beznadziejnie urządzonych kawiarni.
- To prawda, że przesyt zieleni to nic dobrego - Zgodził się Robert.
- Tak. W ogóle zieleń to nic dobrego. Co innego czerwień, albo czerń.
- Czarne kawiarnie to te najlepsze w mieście!
- Zdecydowanie.
- Albo czerwone.
- Albo czerwone.
- Ale nie zielone.
- Absolutnie.
W tym miejscu warto nadmienić, że obsmarowywanie kawiarni, restauracji, pubów, kin, teatrów i tym podobnych było jedną z ulubionych rozrywek tej przemiłej pary przyjaciół. Każdemu wspólnemu wyjściu zawsze towarzyszyła niezwykle surowa krytyka lokalu, obsługi czy gości.
Gdy byli w swoim tylko towarzystwie mogli sobie pozwolić na absolutnie każdą uwagę, gdyż znali się praktycznie od urodzenia. Ich rodziny mieszkały po sąsiedzku, więc jako dzieci razem uczyli się jazdy na rowerze, wspinania się na drzewa, razem po raz pierwszy popalali po kryjomu papierosy zwinięte rodzicom. Byli dla siebie jak brat i siostra. Więc gdy chwilę poprzekomarzali się między sobą wymieniając złośliwe uwagi na temat Zielonego Łabędzia Helena szczerze zwierzyła się Robertowi z wizyty kuzynki.
- Nie sądzę, żeby to było coś aż tak strasznego. Też za nią nigdy nie przepadałem, ale połazisz z nią parę godzin wieczorem i załatwione.
- Gdyby to było takie proste to bym się nie martwiła. Wybierać ubrania, przymierzać je i tak dalej to wspaniała zabawa dla każdej kobiety ale nie w jej towarzystwie. Po prostu nie. Ona za dużo gada. Za dużo.
- Ty też do cichych nie należysz - zauważył Robert z uśmiechem. Helena gdy tylko jakiś temat ją poruszył, nakręcała się i mówiła coraz głośniej i szybciej.
- Nieważne, jakoś sobie poradzę. Muszę uciekać mam jeszcze parę spraw do załatwienia. Dziękuję za przemiłą niespodziankę - jej twarz rozpogodziła się.
Nie ma za co Heleno.
Zapłacili, zostawiając skąpy napiwek i zaczęli się ubierać, Robert pomógł przyjaciółce założyć płaszcz i skierowali się do wyjścia. Gdy wyszli na ulicę, mężczyzna wręczył Helenie swoją gazetę i rzekł:
- Zaznaczyłem jeden artykuł, myślę, że Cię zaciekawi. Do zobaczenia - pomachał jej i odszedł w swoją stronę.
Helena uśmiechnęła się pod nosem, popatrzyła za przyjacielem i skierowała się w drugą stronę stukając obcasami w mokry jesienny bruk.



Następnego dnia Helena wstała jak na nią niezbyt wcześnie, przygotowała sobie obfite śniadanie, w myśl zasady, że jest to najważniejszy posiłek dnia. Gdy zaparzyła kawę wyszła na balkon swojego małego mieszkania, usiadła na wiklinowym fotelu, szczelnie owinęła się szlafrokiem i sięgnęła po papierosy. "W istocie bardzo dobrze jest zacząć dzień solidnym i smacznym posiłkiem jednak nałóg zawsze wygrywa". Uśmiechnęła się do swoich myśli i skrzesała ogień starą benzynową zapalniczką zawsze leżącą w pogotowiu na parapecie. Włożyła papierosa do ust i przysunęła go do płomienia. Zajaśniał pomarańczowym żarem, gdy zaciągała się dymem. Był dokładnie taki jakiego potrzebowała, mocny i otrzeźwiający. Teraz mogła spokojnie zacząć dzień. Oddychała.
Parę minut później usiadła do stołu i jedząc sięgnęła po gazetę leżącą na blacie. Przypomniała sobie momentalnie o artykule poleconym przez Roberta. Z łatwością znalazła zagiętą stronę we wczorajszym numerze. Gdy tylko przeczytała nagłówek roześmiała się odrzucając głowę do tyłu, rozumiejąc teraz, że spotkanie w kawiarni absolutnie nie było przypadkowe. Nie dojadła śniadania i zebrała się do wyjścia. Mimo pośpiechu wyglądała jak zwykle czarująco. Perfekcyjny, lekko wyzywający ale w dobrym smaku makijaż dodawał jej animuszu nie ukrywając przy tym kilku zmarszczek wokół oczu, idealnie ułożone włosy opadały na smukłe ramiona lekko falując na końcach, opięta na ciele acz gustowna sukienka podkreślała jej prawie perfekcyjne kształty, buty na wysokim obcasie były dla niej niczym pantofle do tańca, tak zwinnie i z gracją się w nich poruszała. Słowem, mimo tego, że już od dawna nie była dwudziestolatką mogła spokojnie z nimi konkurować i zawracać w głowach mężczyznom w dowolnym wieku, choć dla niej najmilsze były te wybredne, zbereźne spojrzenia młodszych. Łechtały jej ego niczym delikatne, puchowe piórko przesunięte po szyi, karku i brzuchu. Poświęciła więc parę sekund na przejrzenie się w lustrze i wygięła krwistoczerwone usta w uwodzicielskim uśmiechu. Zaśmiała się do własnych myśli, marszcząc nosek i świecąc czarnymi oczami. Tak, nadal miała to coś. Wyszła na ulicę i poczuła się jak chodzące dzieło sztuki wśród odwiedzających muzeum gości. Spojrzała na zegarek, rezygnując tym razem z zalotnego pytania nieznajomych o godzinę i szybko poprawiła się w myślach, "raczej biegające dzieło sztuki". Już była spóźniona.



W każdym mieście, w dowolnym kraju na świecie z łatwością można odnaleźć to miejsce. Kilka ulic, plac, jakiś zaułek. Roi się w nim od butików, perfumerii, krawców, szewców, pasmanterii, sklepów z kapeluszami, galeriami mody ślubnej, kawiarniami, herbaciarniami, pijalniami czekolady i tak dalej, i tak w kółko. Nie dziwne więc, że spotkamy tu kobiety każdego stanu i w każdym wieku: od młodych przepiórek w zbyt kusych sukienkach, podekscytowanych, często pierwszymi w życiu wagarami, zawsze trzymających się w grupie i bez przerwy chichoczących, przez pełne spektrum płci pięknej aż po stare, owinięte szalami i chustami kwoki z wiecznie marsowymi minami, zawsze wiedzące gdzie nie iść, czego nie kupować i gdzie najgorsza obsługa. Słowem jest to raj dla połowy naszej populacji i jednocześnie piekło dla drugiej. Mężczyznom wstęp wzbroniony!
Mimo porannej pory plac nie tak bardzo oddalony od "Zielonego Łabędzia" tętnił już życiem. W jednej z wielu kawiarni przy gorącym, perfekcyjnie przyrządzonym Cappucino siedziały dwie kobiety. Przy witrynie, na niewielkim podwyższeniu, rozmawiały zajęte sobą całkowicie, obie niezwykle piękne ale diametralnie różne. Młodsza, ledwo dwudziestolatka, bardzo drobna, oblana kolorami przywodziła na myśl świeży, wiosenny kwiat. Brak makijażu tylko podkreślał jej dziewczęce rysy, Pełne, różowiutkie wargi ani razu nie spotkały się razem na chwilę dłuższą niż ta potrzebna na oblizanie z nich piany. Ogromne, niebieskie oczy, jak dwa ciekawskie szperacze, nie ustawały w wyszukiwaniu coraz to wspanialszych obiektów zainteresowania i jak łatwo się domyślić nudziły się nimi już po bardzo krótkiej chwili. Całości wizerunku dopełniała ekspresyjna gestykulacja i mimika, serce mocniej zabiłoby każdemu mężczyźnie który tylko by się zbliżył. To nie była dziewczyna. To był żywioł.
Jej słuchaczka, gdy obie filiżanki od dawna były puste, postanowiła przerwać filozoficzną tyradę o niczym i skierowała rozmowę na bardziej przyziemne tory.
- Szukamy dziś czegoś konkretnego? - zapytała z ulgą, gdy druga strona z niebieskich przestworzy powróciła z powrotem na ziemię.
- Potrzebuje wszystkiego. Zaczynam pracę w gazecie i muszę jakoś wyglądać! - uśmiech nie schodził z jej twarzy, czego nie można było powiedzieć o Helenie. .
- Do dzieła więc - pierwsza wstała, wyjęła z portfela banknot i wsunęła go pod filiżankę. Wychodząc z kawiarni doszła do wniosku, że najprawdopodobniej wydadzą dziś więcej niż dwie lub trzy wypłaty asystentki redaktora niszowego pisma. Nawet z doświadczeniem.



Nie trudno odgadnąć, że dzisiejszą towarzyszką Heleny była jej kuzynka Marianna. Młodsza ponad o dekadę, najmłodsza z rodzeństwa, przedstawiała sobą i swoim zachowaniem zupełnie odmienny styl bycia. Biegając po sklepach z naręczem ubrań, potrącając inne kobiety, przepraszając i śmiejąc się, można było przysiąc, że cyfra dziesiątek w liczbie określającej jej wiek zdecydowanie powinna być mniejsza. Albo w ogóle nie powinno jej być. Jednakże mimo swojego, delikatnie mówiąc, ekspresyjnego usposobienia, te wszystkie drobne wpadki i wypadki uchodziły jej na sucho. "Niesamowite. Uśmiech i niewinność w oczach sprawiają, że ludzie którym szkodzi przepraszają ją, a nierzadko nawet dziękują" przelotnie pomyślała Helena podczas oczekiwania na kolejne wcielenie kuzynki mające się wyłonić zza kotary. Kolejny kostium, kolejna aprobata Heleny i kolejne westchnięcia i cmokania przed lustrem Marianny. Prawdę powiedziawszy Helena nie zwracała szczególnej uwagi na to co wybierała dziewczyna (wyjątkiem był różowy kostium który za obopólną zgodą szybko został zapomniany). Wiedziała, że obie zostały obdarzone wyczuciem stylu i dobrym smakiem. "Dziewczyna sobie poradzi". To co tak naprawdę zaprzątało jej głowę w tym momencie najprawdopodobniej zbliżało się do niej z szybkością kilkuset kilometrów na godzinę. Nie mogła tego wiedzieć, ale samolot linii Air France, potężny Beoing 777, kilkanaście minut wcześniej rozpoczął właśnie przygotowania do startu z lotniska w Nowym Jorku. Pierwszy pilot Martin vad der Leer gdy tylko usłyszał w słuchawkach pozwolenie na start pchnął dźwignie przepustnic obu ogromnych silników Rolls-Royce do przodu czując zwiększające się drżenie maszyny. Zwolnił hamulce i już kilka chwil później zataczał szerokie koło kierując maszynę na wschód, w stronę wybrzeża. Wyrównał lot na wysokości przelotowej, oddał ster drugiemu pilotowi i wyszedł z kokpitu. Martin, z pochodzenia Holender, mieszkał we Francji od urodzenia. Jego rodzina wyemigrowała tam kilka pokoleń wstecz jednak mimo tego, że mówił po francusku jak prawdziwy paryżanin, pielęgnował tradycje rodzinne i kulturowe. Często bywał w ojczyźnie, odwiedzając liczne muzea, miejsca pamięci, ale również teatry, kina i galerie sztuki. Wykonywany przez niego zawód dawał mu również możliwość bywania na wystawach na całym świecie. Jako jeden z najlepszych pilotów francuskich linii lotniczych, w zasadzie sam mógł decydować o swoim grafiku i lotach jakie wykonywał, jeśli tylko zgłosił takie żądanie odpowiednio wcześniej. Jego przełożeni cenili go sobie nie tylko za ogromne umiejętności i profesjonalizm, ale również za jego pogodną naturę i szczery uśmiech nieopuszczający jego twarzy i prawie zawsze szli mu na rękę, z czego sam zainteresowany skwapliwie korzystał.
Po opuszczeniu kabiny pilotów, znalazł się w przedziale służbowym zajmowanym przez stewardessy, w tej chwili pustym - wszystkie dziewczęta zajęte były w tej chwili pasażerami. Mężczyzna włączył ekspres do kawy, przeznaczony tylko i wyłącznie do użytku załogi, usiadł na rozkładanym krześle i ponownie wrócił myślami do rozmowy przeprowadzonej przed miesiącem, gdy poprzedni raz gościł w Stanach Zjednoczonych. Rzadko spotykane u niego zmarszczki pojawiły się na czole, gdy w swoich myślach znów wchodził do wielkiej rezydencji kolekcjonera sztuki, poznanego na jednym z wernisaży kilka lat wcześniej. Obaj mężczyźni bardzo szybko znaleźli wspólny język i spotkali się parę razy



- Dzień dobry. Nazywam się Martin van der Leer, byłem zaproszony do pana Cartera na dziś wieczór - rzekł, gdy po kilkunastu sekundach od naciśnięcia dzwonka, drzwi otworzył lokaj.
- Zapraszam, pan Carter oczekuje pana - lokaj wpuścił go do środka i odebrał płaszcz oraz parasol. Mimo letniej pory, wieczór był chłodny, dął silny wiatr sprawiając, że krople deszczu zmieniały się w małe, mokre igiełki wbijające się z mianiakalnym uporem w nieosłonięte części ciała.
Martin miał na sobie wyjściowy, elegancki granatowy garnitur oraz brązowe, wyglansowane na błysk buty, którym poświęcał przed każdym wyjściem więcej czasu niż sobie, lecz jeszcze nigdy w życiu tego nie żałował. Podczas, gdy lokaj zajmował się jego okryciem, zerknął do wysokiego lustra stojącego obok wieszaków. Szybko poprawił mankiety, przekręcił złote spinki tak by były ułożone identycznie i podążył za lokajem który z grzeczności nie zauważył zdenerwowania na jego twarzy. Podobnie jak Martin, lokaj był profesjonalistą w swoim zawodzie. Mężczyźni przeszli przez okazały hall, ominęli schody prowadzące na piętro, skręcili w boczny, mniejszy korytarz aż w końcu zatrzymali się przed uchylonymi drzwiami. W całym domu wszędzie, gdzie nie spojrzeć można było znaleźć sztukę. Niezliczona ilość obrazów, kilka popiersi rzymskich cesarzy, antyczne, błyszczące meble. Martin zauważył, że znalazło się miejsce dla arrasu oraz dla średniowiecznej zbroi stojącej na małym podwyższeniu, tuż obok schodów. Całość tonęła w kontrolowanym mroku, przygaszone lampy dawały tylko tyle światła ile było potrzebne aby nie potknąć się o nic, tworząc jednocześnie odczuwalną zmianę klimatu diametralnie inną niż panowała w głośnym, ruchliwym mieście. Spostrzegawczemu oku mężczyzny nie umknął również fakt, że większość z eksponatów, tych większych, bądź cenniejszych posiadała swoje własne oświetlenie, włączane w razie potrzeby. Przez głowę przeszła mu myśl, że z racji wspólnych zainteresowań, na pewno skorzystają tego wieczoru z niektórych włączników, sprytnie zamaskowanych na ścianach. Lokaj otworzył drzwi i zaanonsował gościa.
- Panie Leer! Dobry wieczór, witam Pana bardzo serdecznie - Mężczyzna w wieku siedemdziesięciu paru lat wstał z wielkiej skórzanej kanapy i podszedł wyciągając przed siebie ogromną dłoń. Stojąc obok siebie wydawali się równego wzrostu, jednak Martin zyskał dodatkowy centymetr z powodu butów, był więc minimalnie niższy od Jamesa Cartera mającego na stopach lekkie pantofle. Na tym jednak podobieństwa się nie kończą. Obaj mężczyźni byli podobnie zbudowani. Szerokie barki i muskularne ramiona świadczyły o tym, że żaden z nich nie zaniedbywał swojego ciała i regularnie uprawiał sport. Martin wiedział, że starszy od niego kolekcjoner wraz z gronem przyjaciół dwa razy na tydzień spotykają się na korcie tenisowym i grają do upadłego, co wbrew oczekiwaniom nie następowało wcale tak szybko. - Czy życzy pan sobie coś ciepłego do picia? Kawę? Zapewniam, że sam sprowadzam i nijak się to ma do tej lury serwowanej w mieście. - uśmiechnął się szyderczo.
Dziękuję, ale z przykrością muszę odmówić. Staram się nie nadużywać kawy i pić ją kiedy tego naprawdę potrzebuję - skłamał Martin i odwzajemnił uśmiech. Tak naprawdę nie cierpiał kawy, a poza tym po mokrej podróży marzył o drinku.
- Nic się nie dzieje, sam też pijam kawę tylko rano, do gazety. W takim razie to wszystko Alfredzie, dziękujemy - lokaj wyszedł, zamykając za sobą drzwi salonu. Carter gestem ręki wskazał gościowi kanapę naprzeciwko niego i obaj usiedli. Martin z ulgą zauważył brak krawata u gospodarza. Dobrze zrobił decydując się na rozpięcie górnego guzika.
- Widziałem pana spojrzenie. To jeden z moich ulubionych żartów, ale widzę, że chyba nie dał się pan nabrać. Znamy się z Bennym kopę lat i jakiś czas temu zauważyliśmy, że ludzie którzy tu przychodzą, zwłaszcza młodzi, jak pan, naoglądali się za dużo filmów i po prostu oczekują lokaja o imieniu Alfred. - Starszy mężczyzna roześmiał się i patrzył z rozbawieniem na pełnego konsternacji rozmówcę.
- Szczerze mówiąc przestraszyłem się, że naprawdę ma na imię Alfred. - wyznał Martin śmiejąc się.
Przez następną godzinę panowie rozmawiali na przeróżne tematy, i wreszcie po tylu już spotkaniach zaczęli mówić do siebie po imieniu. James Carter był tradycjonalistą i uważał, że tytuły można pomijać dopiero po pierwszym wspólnym drinku, z kolei Martin, zważywszy na swoje obowiązki rzadko kiedy mógł sobie pozwolić na drinka. Wypili więc bruderszafta, doskonałą brandy, czego obaj nie omieszkali skomentować. W pewnym momencie, starszy mężczyzna zamilkł i zamyślił się, Martin nie chcąc mu przeszkadzać skupił swoją uwagę na wystroju salonu. Gdyby przeciętny człowiek spróbował sobie wyobrazić typowy salon typowego, starszego kolekcjonera sztuki to byłby to właśnie salon Cartera. Wszystko było jak należy, poczynając od wielkiego kominka a nad nim zawieszonym trofeum myśliwskim, przez dużą ilość obrazów, kilka rzeźb, szeroki regał ze starymi książkami, zabytkowy barek, aż do gustownych i zapewne bardzo drogich mebli, dopełniających wizerunku. "Jeżeli on sam zaprojektował wystrój wnętrza z pewnością mu się to udało" podsumował swoje obserwacje Martin. Nagle ni z tego ni z owego gospodarz jakby ocknął się i pochylił w stronę gościa.
- Przyjacielu, chciałbym coś Ci pokazać. Ale zanim to nastąpi chciałbym abyś obiecał dochować tajemnicy. W moim środowisku plotki to prawdziwie zabójcza trucizna. Mogę Cię o to prosić? - jego oczy rozjaśniły się i mimo uśmiechu na twarzy, bystre, badawcze spojrzenie zdradzało, że coś jest na rzeczy. Martin nie miał innego wyjścia jak spełnić prośbę i już kilka chwil później, przez ukryte w ścianie drzwi schodzili do piwnicy. Znajdował się tam obraz którego nikt na świecie by się nie spodziewał. James uśmiechnął się szeroko na widok zdumienia na twarzy gościa i opowiedział historię tego dzieła.


- Wspaniały - tylko tyle mógł wydusić z siebie Martin, całkowicie zaskoczony tym co właśnie zobaczył i zszokowany tym co usłyszał. Po chwili jednak doszedł do siebie i jego analityczny umysł podpowiedział mu, że nie został tu zaproszony aby ten obraz zobaczyć. Było coś jeszcze.
- Domyślasz się zapewne, że nie pokazuję tego cudeńka wszystkim naokoło i fakt, że odkryłem przed Tobą tę tajemnicę nie jest przypadkiem.
- Domyślam się, że jest coś jeszcze.
- Mam Cię za człowieka inteligentnego i bystrego Martinie. Znamy się długo, i już jakiś czas temu rozpocząłem pewne przygotowania i przeprowadziłem rozpoznanie. Mam nadzieję, że nie będziesz miał mi tego za złe i nie zdziwiłbym się gdybyś już wiedział o co chcę Cię poprosić.
Umysł Martina pracował na najwyższych obrotach. Nie potrzebował dużo czasu aby dodać dwa do dwóch.
- Przede wszystkim jestem pilotem i wiesz o tym. Podejrzewam, że dowiedziałeś się również co robiłem wcześniej. Nie wiem nawet czy sam Ci tego nie powiedziałem przy którejś okazji.
- Dokładnie tak było! - wykrzyknął uradowany Carter - Co prawda lekko Cię do tego sprowokowałem, bo wiedziałem już wtedy co nieco o Twojej przeszłości.
- Obawiam się, Jamesie - rzekł Martin z sarkastycznym uśmiechem - że jako licencjonowany ochroniarz w stanie spoczynku, a jednocześnie pilot jednej z największych na świecie linii lotniczych przedstawiam dla Ciebie ogromną wartość w związku z chęcią wystawienia obrazu gdzieś poza granicami Stanów. Pozwolę sobie zgadywać. Paryż, mam rację?
- A jakżeby inaczej! - Starszy mężczyzna, podbudowany kilkoma szklaneczkami entuzjastycznie rozpostarł ramiona w geście zachwytu - Jesteś idealną osobą do tego zadania!
- Hola hola, a czy ja mam jakieś zdanie w tej kwestii? Tak naprawdę nie mam pojęcia co miałbym dla Ciebie zrobić.
- Zaraz wszystkiego się dowiesz.
Carter wyłączył podświetlenie obrazu i wskazał gościowi drogę do salonu. Gdy ponownie rozsiedli się na kanapach, kolekcjoner wyłuszczył całą sprawę. Dzięki wrodzonemu talentowi Jamesa do snucia opowieści, Martin przez następne kilkanaście minut czuł jakby już teraz brał udział w akcji.



Pikanie ekspresu do kawy wybudziło pilota z transu. Zamrugał oczami, wstał i uzbrojony w kawę ruszył z powrotem do kabiny pilotów. Nacisnął przycisk i drugi pilot, francuz otworzył grube, pancerne drzwi kabiny. Takie zabezpieczenia były koniecznie z uwagi oczywiście na coraz częstsze ataki terrorystyczne i regulowały je bardzo ścisłe przepisy. Martin wręczył koledze kawę, usiadł na swoim fotelu i włączył autopilota. Od tej chwili jego rola sprowadzała się do kontrolowania przeróżnych pokładowych urządzeń, radaru, radia oraz oczywiście na niedającej się skomputeryzować obserwacji ludzkim okiem tego co dzieje się dookoła.
Ostatnio zmieniony śr 06 kwie 2016, 08:59 przez glebogryzacz, łącznie zmieniany 1 raz.

2
Nie czytało mi się lekko, choć widziałam w tekście starania i ambicje autora. Świadczyło o tym bogactwo przymiotników.
Podaję kilka wyrażeń, które mnie zadziwiły.
"uchylił lekko kapelusz" - napisałabym uchylił lekko kapelusza.

"- Oczywiście, że tak! - dla uważnego obserwatora entuzjazm w jej głosie kłóciłby się z ledwie zauważalnymi, źle maskowanymi sygnałami w jej zachowaniu." - o jakie to źle maskowane sygnały może chodzić?

"wyglansowane na glanc buty" - a jak inaczej można wyglansować buty?

Poza tym bawią mnie zdania takie jak:"Dziękuję, ale z przykrością muszę odmówić. Staram się nie nadużywać kawy i pić ją kiedy tego naprawdę potrzebuję" - zazwyczaj inni tłumaczą: dziękuję, piję tylko jedną dziennie.

"uzbrojony w kawę " - napisałabym wprost, że powrócił z kawą.

A w ogóle pół akcji mi umknęło, bo skupiłam się na opisach sytuacji.
Pisać może każdy, ale nie każdy może być pisarzem
Katarzyna Bonda

3
Cały czas zastanawiałam się, kiedy i gdzie toczy się akcja Twojego kryminału. Zwłaszcza "kiedy" mnie intrygowało, gdyż Helena przychodzi do kawiarni po to, by spotkać się z kimś, kto jej przekazuje wiadomość w sumie mało istotną - przyjeżdża jakaś kuzynka, i to dosyć daleka. W dzisiejszych czasach to jest wiadomość akurat na telefon, bez potrzeby umawiania się. Myślałam więc, że akcja rozgrywa się w rzeczywistości przedtelefonicznej. Podobnie w drugim przypadku - przypadkowe spotkanie z Robertem wcale nie jest przypadkowe, lecz jego sens sprowadza się do wręczenia gazety z artykułem, który Helena powinna przeczytać. To taki powieściowy chwyt kryminalny, rodem z XIX wieku. Dopiero potem pojawiają się galerie handlowe, piloci, boeingi i loty przez Atlantyk, co osadza nas we współczesności, chociaż topograficznie nadal dość nieokreślonej. Takie więc miałam rozterki na samym początku, lecz ważniejsze stały się szybko inne kwestie.
Ja wiem, że bohaterów trzeba jakoś wprowadzić na scenę i przedstawić czytelnikom, ale nie warto tworzyć w tym celu zdarzeń pozornych, które niczemu więcej nie służą. Wiemy, jak wygląda mężczyzna, z którym Helena się spotkała, lecz nie znamy nawet jego imienia, nie podałeś, choćby w największym skrócie, kim on jest dla Twojej bohaterki (krewnym? przyjacielem rodziny? kimś z kręgu zawodowego?), na podstawie ubrania można wnioskować, że nie najlepiej mu się powodzi - i tyle. Służy wyłącznie do przekazania wiadomości o przyjeździe Marianny, więc równie dobrze mógłby być głosem w słuchawce telefonicznej. Jeżeli będzie potrzebny dla dalszego rozwoju akcji, to powinien się pojawić wtedy, kiedy jego obecność okaże się naprawdę niezbędna.
Podobnie z Robertem. Tutaj przynajmniej dowiadujemy się, że jest to najlepszy przyjaciel Heleny, taki od dzieciństwa, że lubią spotykać się w kawiarniach i złośliwie komentować ich wystrój. Skoro tak, to właśnie on mógłby wyciągnąć Helenę na jakieś poranne pogaduchy przy kawie. Przy okazji dowiedziałby się, że przyjeżdża kuzynka i zostawił Helenie gazetę do przeczytania. Byłoby to naturalne i jako zawiązanie akcji całkowicie wystarczające. Bez takiej pseudointrygi, że siedzimy przy sąsiednich stolikach i udajemy, że się nie znamy, choć tak naprawdę znamy się doskonale.
I wreszcie trzecie spotkanie przy stoliku. Mam wrażenie, że wprowadzasz swoich bohaterów do kawiarni właściwie tylko po to, żeby ich opisać. Bardzo drobiazgowo opisujesz Mariannę, a ze spotkania znowu nic nie wynika. Dziewczyny wybrały się na zakupy, jedną to nudzi, drugą ekscytuje, OK. Tak często się dzieje w życiu. Ale ze wszystkich sytuacji, w których pojawia się Twoja bohaterka, dowiadujemy się tylko, że:
- jest piękna
- ma piękną kuzynkę, która zaczyna pracę w tym samym mieście (jak je opisujesz - i dziewczyny, i miasto - to inna sprawa, ja na razie zastanawiam się tylko nad fabułą)
- lubi dobre śniadania i papierosy
- ma przyjaciela, takiego od dzieciństwa
- przeczytała w gazecie artykuł, który ją zastanowił
- lubi spotykać się w kawiarni.

Jak na zawiązanie akcji kryminału, to nie jest szczególnie wciągające.

Cdn.

[ Dodano: Czw 04 Lut, 2016 ]
A teraz trochę o dalszym ciągu.
glebogryzacz pisze:przez ukryte w ścianie drzwi schodzili do piwnicy. Znajdował się tam obraz którego nikt na świecie by się nie spodziewał. James uśmiechnął się szeroko na widok zdumienia na twarzy gościa i opowiedział historię tego dzieła.


- Wspaniały - tylko tyle mógł wydusić z siebie Martin, całkowicie zaskoczony tym co właśnie zobaczył i zszokowany tym co usłyszał.
glebogryzacz pisze:jako licencjonowany ochroniarz w stanie spoczynku, a jednocześnie pilot jednej z największych na świecie linii lotniczych przedstawiam dla Ciebie ogromną wartość w związku z chęcią wystawienia obrazu gdzieś poza granicami Stanów. Pozwolę sobie zgadywać. Paryż, mam rację?
- A jakżeby inaczej! - Starszy mężczyzna, podbudowany kilkoma szklaneczkami entuzjastycznie rozpostarł ramiona w geście zachwytu - Jesteś idealną osobą do tego zadania!
Otóż: jeżeli chodzi o "wystawienie" obrazu, czyli udostępnienie go publiczności, wszystko musi się odbywać, niestety, legalnie. Choćby ze względu na konieczność ubezpieczenia dzieł i na czas transportu, i ekspozycji. Żadna legalnie działająca placówka typu muzeum czy galeria nie wystawi dzieła przemyconego, choćby miało być ósmym cudem świata i koroną wszystkich kolekcji. Jeżeli więc w tę stronę zmierza akcja, to ją zmień.

Co innego - nieoficjalny obieg dzieł sztuki. Tych, które nie mogą być pokazywane oficjalnie, bo np. pochodzą z rabunku wojennego. Właściciel może zdecydować się na sprzedaż takiego obrazu innemu kolekcjonerowi i wtedy konieczność nielegalnego przewozu jest poniekąd oczywista. Z tym, że jeśli ktoś siedzi w tej branży, to ma również kontakty z ludźmi, którzy tym się zajmują. Nie musi prosić o pomoc mało sobie znanego faceta, o którym niewiele wie.

Trochę to niewiarygodne. Znajomość obu mężczyzn jest dosyć luźna, nie wypróbowana w żadnych trudnych sytuacjach. Na dobrą sprawę, właściwie dopiero się zaczyna. I nagle - wtajemniczenie w sytuację tak delikatną i do tego naprawdę grożącą kryminałem. Obu stronom. Widziałabym tu - zamiast olśniewania Martina wspaniałością dzieła i jego historią - raczej minimalizowanie całego przedsięwzięcia: że to pamiątka rodzinna, że komuś w Europie bardzo na niej zależy, a oficjalnie przewieźć nie można, bo... (tutaj trzeba znać przepisy o zakazie wywozu dzieł sztuki ze Stanów i użyć któregoś z nich). Niestety, tak ustawiłeś obu bohaterów, że ze strony kolekcjonera pożądana byłaby maksymalna ostrożność, a nie ekscytowanie potencjalnego wspólnika.

A poza tym - czytelnikowi też jest potrzebny jakiś ochłap wiedzy. Nie wystarczy sam szok Martina i zapewnienie, że dzieło jest olśniewające, a jego historia niezwykła. Nie musisz od razu wykładać kawy na ławę, ale jednak przydałaby się sugestia, czego powinniśmy się spodziewać.

I jeszcze jedno: ten "licencjonowany ochroniarz w stanie spoczynku" brzmi dosyć zabawnie i naprawdę nie dodaje prestiżu bohaterowi.
Ja to wszystko biorę z głowy. Czyli z niczego.

Helena

4
Więc zacznę od tego że to co do tej pory przeczytałem przypomina mi trochę Davida Baldacciego i jego powieść Wygrana. Dobrnąłem do połowy i tu już zostałem. Bardzo podoba mi sie imię Helena pewne fragmenty pchają czytelnika do przodu niektóre jednak po prostu to co ciekawie zaczęte jako tworzącą całość niweczą i zaczyna robić się po prostu nudno. Wykorzystanie zielonego łabędzia było zabawne i czyta się dalej jednak, znów coś tam hamuje czytelnika by chcieć czytać dalej może dlatego że nudno i niespójnie hmmm.

5
Dziękuję za szczere odpowiedzi! Bardzo się cieszę, że ktoś się postarał i jednak to przeczytał. Super, że komuś jakieś tam fragmenty się podobały. Co do obrazu który będzie przewijał się w tej opowieści - małe sprostowanie. Rubia napisałaś, o przemyconym, skradzionym dziele. Cieszy mnie to niezmiernie, gdyż plan jest zupełnie inny i jakiś czas później byłabyś zaskoczona. Obraz ma być w jak najbardziej legalnym posiadaniu kolekcjonera, ale uznany za zaginiony w okolicach 2 Wojny Światowej. Jest to bardzo prawdopodobny scenariusz i co do tego mam dokładnie rozpisaną historię, tak żeby nie zarzucono oczywistych błędów. Dzięki jeszcze raz za krytykę, to naprawdę dużo dla mnie znaczy. Przed maturą mój profesor zdradził mi zaskakującą, acz oczywistą prawdę: żeby umieć pisać, trzeba pisać. Toteż zabieram się znów do tego!

6
Przy luźnym piątku i ja przeczytałem wrzucony przez Ciebie fragment. Nie jestem mistrzem recenzji, raczej po łebkach:

- Nadmiar, a nie tylko odrobinę za dużo, przymiotników i szczegółów jest na dłuższą metę irytujący, przede wszystkim tam, gdzie nie wnosi absolutnie nic.
- Nie całkiem rozumiem znajomość obu panów z drugiej części. Raz piszesz że się znają długo, za drugim razem że Martin był nerwowy przed spotkaniem. Tak samo spłycona jest znajomość Heleny i starszego jegomościa - zupełnie nie wiadomo kto zacz i dlaczego musieli się na trzynaście sekund spotkać w kawiarni, która nie tylko urządzona jest bez gustu ale też serwuje paskudną kawę.
- Kawa, kawa, kawa. Wszystko toczy się wokół niej? Może jestem nieżyciowy i jako osoba niezbyt lubiąca się nie znam, ale trochę jest to męczące, jeżeli w 10 tysiącach znaków, czy ile tam masz, słowo "kawa" lub "kawiarnia" pojawia się 20 razy (nie liczyłem, po prostu jest tego dużo), może warto byłoby przenieść akcję jednego ze spotkań do lodziarni?
- Językowo jest (według mnie) bardzo przyzwoicie. Sam mam problemy z interpunkcją, więc nie wiem czy w niektórych miejscach faktycznie zrobiłeś błąd, czy tak powinno być, natomiast znalazłem co najmniej jedno powtórzenie "w tej chwili" i kilka miejsc, gdzie odmiana mi nie pasowała, albo "praca w gazecie". Zamiast wprowadzić to do rozmowy, to tylko taki koszmarek wtrącony, jakby zupełnie nieważna informacja.

Czy przeczytałbym to w całości? Może jakby się jakaś akcja zaczęła, byłoby ciekawiej. Niby nie ma się za bardzo do czego przyczepić, ale nic przyciągającego też nie ma.
ODPOWIEDZ

Wróć do „Opowiadania i fragmenty powieści”

cron