Kontekst: czarnoskóry Amerykanin, który w zawiłych okolicznościach przyjeżdża do Polski, idzie do sklepu na wsi.
Sklep nie wyglądał okazale, i gdyby nie wychodzący z zakupami ludzie, Frank nie miałby pojęcia, przed jakim przybytkiem stoi. Była to stara drewniana chałupa z olejowanych, czarnych belek. Miała zamurowane okna, a pośrodku wstawione podwójne, szklane drzwi. Wiszący nad nimi baner z reklamą piwa akurat oderwał się i wiatr zarzucił go do góry, zahaczając o zardzewiałą rynnę. Na ławce pod ścianą niewysoki, chudy pijaczek kołysał się nad otwartą butelką wina. Zamykał i otwierał oczy, mętne spojrzenie wbijając w przechodzącego Franka.
W środku, jak co dzień grupa mężczyzn raczyła się piwem. Toczyli właśnie dyskusje na temat wczorajszego meczu i przeciągającej się budowy kanalizacji, gdy jeden z nich spojrzał w kierunku podjazdu.
- Kurwa, Murzyn idzie! – powiedział, odsuwając od ust butelkę i oblewając piwem zieloną koszulę w kratkę.
Starsza kobieta wybierająca akurat marchewkę, też się odwróciła i zastygła w bezruchu. Frank wszedł do środka witany świdrującym wzrokiem wszystkich obecnych.
- Hi, do you speek English? – odezwał się do sprzedawcy.
Mężczyźni bez słowa odsunęli się od lady. Stojący za nią sklepowy spojrzał w ich kierunku z wyrzutem.
- Ich wajst nich – rzucił naprędce któryś z tyłu.
- Kazik, baranie, to nie Niemiec. Widziałżeś kiedy czarnego Niemca!?
- Ale, kurwa, gada po niemiecku!
- To nie niemiecki, to chyba angielski! – Starali się dociec.
- Kula robił w Anglii, to by wiedział, ale poszedł już do domu...
Frank, zrozumiawszy, że sprawa zakupów wymaga nadzwyczajnych środków, wyciągnął z portfela kilkaset złotych i pomachał nimi przed sprzedawcą. Uzupełnił tę pantomimę pełnym komizmu gestem wpychania do ust niewidzialnego jedzenia, gryzienia i głośnego przełykania.
- Tadek, daj mu cokolwiek, i zabierz kasę, on i tak nie wie, ile co kosztuje.
- A jak wie? – sprzedawca zawahał się.
Frank stał cierpliwie, sądząc, że dywagują nad jego śniadaniem. W końcu wysunął rękę i wskazał bochenki chleba w plastikowym koszu przy ladzie.
Sprzedawca wziął jeden z nich i podsunął mu.
- Yes, yes – przytaknął Frank.
- Yes, yes – powtórzył mężczyzna za ladą, uśmiechając się z widoczna ulgą. Wyciągnął już rękę po zapłatę, ale Frank nie miał zamiaru na tym poprzestać.
- I need some eggs, you know... eggs – powtarzał powoli, sądząc, że to pomoże.
- Eggs – Rysował dłonią owale.
Ten, który oblał się piwem, zmrużył oczy i bacznie analizował jego gesty. Inni, także i ci, którzy dopiero co weszli, przyglądali się tym kalamburom ze skupieniem godnym „Wielkiej Gry”.
- Tadek, on chce pomarańcza! – Piwosz w oblanej koszuli dumnie sięgnął po owoc i podsunął go Frankowi: – Hę?
Frank westchnął zrezygnowany, ale wziął owoc i uprzejmie skinąwszy głową, włożył do reklamówki.
- Ty, Stefek, skąd wiedziałeś?!
- A, ma się na czym czapkę nosić! – odpowiedział dumnie.
- Co to za jeden? – szeptały kobiety, które w międzyczasie stanęły w kolejce.
- Można głośno mówić, on nic nie rozumie. Anglik jakiś, ale skąd tu się wziął to nie wiemy. Staliśmy tu, a on wszedł. – Stefek stał się już ekspertem od przybysza.
W tej chwili z impetem otworzyły się drzwi. Starszy mężczyzna przywitał się z zebranymi, stanął pod ścianą i wskazując na Franka, powiedział ściszonym głosem:
- Moja go widziała. – Zaraz też ktoś go uświadomił, że nie musi się kryć, bo Murzyn nic nie rozumie. Staruszek chyba nie do końca w to uwierzył, bo ciągnął dalej tylko trochę głośniej:
- Kazała mi przylecieć zobaczyć, bo mówi, że Murzyn wyszedł od Zośki Kowalczewskiej i poszedł w stronę sklepu.
- To Murzyna sobie sprowadziła teraz! – postawna kobieta rubasznie się zaśmiała.
- No pewno z nią z tej Ameryki przyjechał.
Frank zniecierpliwiony niezrozumiałą paplaniną, za niemą zgodą sklepowego wszedł za ladę i sam zdejmował z półek potrzebne rzeczy.
- Masło mu jeszcze daj – podpowiadali zebrani.
- I tej szynki!
- A może on nie je mięsa, w Ameryce to chyba nie jedzą mięsa, w telewizji kiedyś mówili!
Sprzedawca tymczasem ośmielony już zupełnie podsuwał Frankowi kolejne rzeczy, tak, że wkrótce zapełnił trzy reklamówki.
- Wino mu jeszcze daj – przypomniało się któremuś.
Tadek wyciągnął spod lady butelkę „Bachusa”.
- Yes, yes? – podsuwał Frankowi.
Frank przytaknął z zadowoleniem. Uznał, że przyda się do risotta z pomidorami.
2
Moim zdaniem, zamieszczony fragment jest stanowczo zbyt krótki, aby można było powiedzieć coś konkretnego. Scenka rodzajowa urywa się bez żadnej puenty. Szkoda.
Hm... Chałupa była stara, drewniana, a okna zamurowane? To jest bardzo mało prawdopodobne, konstrukcyjnie się kupy nie trzyma, w drewnianych, starych budynkach tego się nie praktykuje, cegieł czy pustaków nie domurujesz do desek. Pewnie, do końca wykluczyć nie można, że ktoś wpadł na trochę kuriozalny i nietypowy pomysł i jakoś przymocował takie czy inne kamory, ale brzmi dziwnie. Napisałbym na przykład: „Miała zabite deskami okna...” albo: „Płyty paździerzowe zaślepiały okienne otwory...”, czy coś takiego.Była to stara drewniana chałupa z olejowanych, czarnych belek. Miała zamurowane okna,
Dałbym przecinek po „piwa”.Wiszący nad nimi baner z reklamą piwa akurat oderwał się i wiatr zarzucił go do góry, zahaczając o zardzewiałą rynnę.
Z opisu wynika, że sprzedawca obsługuje kobietę wybierającą marchewkę. Jest więc zajęty obsługą klienta. Przybysz musi to widzieć, dlaczego więc od razu bezpośrednio zwraca się do sprzedawcy? Jest w sklepie kilka osób, może to kolejka? Powinien najpierw zorientować się w sytuacji, zwłaszcza, że musi czuć się niepewnie, widząc piwoszy, którzy zapewne nie wyglądają na dżentelmenów, no i musi zdawać sobie sprawę, że nie wszyscy lubią inny kolor skóry.Starsza kobieta wybierająca akurat marchewkę, też się odwróciła i zastygła w bezruchu. Frank wszedł do środka witany świdrującym wzrokiem wszystkich obecnych.
- Hi, do you speek English? – odezwał się do sprzedawcy.
Nie rozumiem, dlaczego z wyrzutem.Stojący za nią sklepowy spojrzał w ich kierunku z wyrzutem.
Nie znam bliżej bohatera, ale takie zachowanie wydaje się być trochę naiwnym i sztucznym. A na pewno nierozsądnym. Będąc w obcym środowisku i to niekoniecznie przyjaznym, Frank powinien zdawać sobie z tego sprawę. I ogólnie być lepiej przygotowanym do zakupów. Nie wiemy skąd się tutaj wziął (zachowuje się, jakby spadł z przysłowiowego księżyca), ale czy nikt nie mógł go w jakiś sposób nauczyć kilku słów, czy napisać je na kartce (chociażby wspomniana Zośka Kowalczewska)? Trudno przecież przypuścić, aby w takim sklepie, ktoś znał obcy język.Frank, zrozumiawszy, że sprawa zakupów wymaga nadzwyczajnych środków, wyciągnął z portfela kilkaset złotych i pomachał nimi przed sprzedawcą.
- A jak wie? – Sprzedawca zawahał się.- A jak wie? – sprzedawca zawahał się.
- Eggs. – Rysował dłonią owale.- Eggs – Rysował dłonią owale.
„Staliśmy” - „stał”. Pomimo innych znaczeń, jest to jednak powtórzenie.Staliśmy tu, a on wszedł. – Stefek stał się już ekspertem od przybysza.
Dwa „się” blisko siebie. Napisałbym: Starszy mężczyzna, przywitawszy zebranych, ...W tej chwili z impetem otworzyły się drzwi. Starszy mężczyzna przywitał się z zebranymi, stanął pod ścianą i wskazując na Franka, powiedział ściszonym głosem:
- To Murzyna sobie sprowadziła teraz! – Postawna kobieta rubasznie się zaśmiała.- To Murzyna sobie sprowadziła teraz! – postawna kobieta rubasznie się zaśmiała.
Powtórzone „za”.Frank zniecierpliwiony niezrozumiałą paplaniną, za niemą zgodą sklepowego wszedł za ladę i sam zdejmował z półek potrzebne rzeczy.
Przecinek po „zupełnie”.Sprzedawca tymczasem ośmielony już zupełnie podsuwał Frankowi kolejne rzeczy, tak, że wkrótce zapełnił trzy reklamówki.
3
Dzięki Gorgiaszu. Wiem, że tekst za krótki, żeby ocenić coś więcej niż warstwę językową, ale musiałabym wstawić cały rozdział albo i dwa, żeby wszystko było jasne. Na razie chodziło mi dokładnie o taką ocenę
Frank rzeczywiście znalazł się w tym sklepie trochę z przypadku. Poprzedniego dnia przyjechał do domu swojej szefowej (Sophie), ma jej pomóc w kilku sprawach. Tak się złożyło, że tego ranka został sam w jej domu, a w lodówce pustki, samochodu tez nie ma. Wyszedł na ulicę i po prostu szedł, zastanawiając się czy jest tam jakiś sklep. Taki był mój zamysł, żeby i Frank, i autochtoni byli nieprzygotowani do spotkania.
Ponieważ chwilowo nie pisze opowiadań, a skupiłam się na jednym, dłuższym tekście (docelowo powieści), mam dylemat, jeśli chodzi o wstawianie tutaj większych jego fragmentów. Z jednej strony, nie wiem, czy tekst jest na tyle dobry, by myśleć o próbie wydania (wydanie - to brzmi jak czysta abstrakcja). Z drugiej, jeśli jest coś wart, nie powinnam chyba wrzucać całych rozdziałów na Wer. Nie chodzi o te teoretyczne 30 %, które można opublikować na necie, ale bardziej o to, że niepoważnym zabiegiem jest, żeby fragmenty książki, którą chce wydać, były publicznie oceniane na forum.
A może nie mam racji...

Ponieważ chwilowo nie pisze opowiadań, a skupiłam się na jednym, dłuższym tekście (docelowo powieści), mam dylemat, jeśli chodzi o wstawianie tutaj większych jego fragmentów. Z jednej strony, nie wiem, czy tekst jest na tyle dobry, by myśleć o próbie wydania (wydanie - to brzmi jak czysta abstrakcja). Z drugiej, jeśli jest coś wart, nie powinnam chyba wrzucać całych rozdziałów na Wer. Nie chodzi o te teoretyczne 30 %, które można opublikować na necie, ale bardziej o to, że niepoważnym zabiegiem jest, żeby fragmenty książki, którą chce wydać, były publicznie oceniane na forum.

A może nie mam racji...

4
Aj, szkoda, że nie pociągnęłaś dalej, bo ja bym czytała.
Całkiem ładnie zbudowana scena. Przede wszystkim idealny balans pomiędzy narracją, dialogiem i opisami okołodialogowymi. Taki powieściowy. Od razu widać, że to coś większego. Zbudowane środowisko, klimat miejsca. To właśnie sprawia, że widzi się kuriozum całej tej sytuacji przy przybyciu "innego". Choć masz już tutaj fajny humor sytuacyjny, to zastanowiłabym się jeszcze nad wprowadzeniem słownego. Jest co wykombinować, bo w tekście są długie partie dialogowe.
Fajno, naprawdę powieściowe pisanie. Powodzenia!

Fajno, naprawdę powieściowe pisanie. Powodzenia!
SĘK w tym, aby pisać tak, żeby odbiorca czytał trzy dni, a myślał o lekturze trzy lata.
5
Dzięki. To jest taki fragmencik wycięty z trzeciego rozdziału. Wrzuciłam, żeby przetestować, czy nie nazbyt groteskowy. Pewnie jeszcze zmienię go ze sto razy 

„Styl nie może być ozdobą. Za każdym razem, kiedy nachodzi cię ochota na pisanie jakiegoś wyjątkowo skocznego kawałka, zatrzymaj się i obejdź to miejsce szerokim łukiem. Zanim wyślesz to do druku, zamorduj wszystkie swoje kochane zwierzątka.” Arthur Quiller-Couch
FB - profil autorski
FB - profil autorski
6
Może odrobinę. Ale przyjemny. Trochę tylko moim zdaniem te didaskalia (odpowiedział dumnie, rubasznie się zaśmiała) obciążają tekst. Zbyt podręcznikowo-czytankowe.iris pisze:Wrzuciłam, żeby przetestować, czy nie nazbyt groteskowy.
W kwestii realiów - nikogo nie oświeciło, że dzieci uczą się angielskiego w szkole i że jakieś można by sprowadzić? (Może akurat nie ma żadnego pod ręką, ale jak dla mnie wymaga to zasygnalizowania.)
PS A propos czarnego Niemca, służyłam kiedyś za tłumaczkę czarnemu jak smoła Namibijczykowi, który niemieckim władał perfect, a angielskim bardzo słabo - tak mi się skojarzyło.