poeta nr 2015

1
No, to tak. Zrezygnowałam z ostatniego "pionka", tzn. nieco zmieniłam zamysł. Chcę napisać coś, co łączy narrację pierwszej osoby z trzecią, gdzie już fragmenty można zobaczyć tutaj w rozdziale pierwszym, ale będę na pewno jeszcze dodawać.
Poeta nr 2015 łączy jak na razie stare fragmenty ze wszystkich moich opowiadań i próbuje je jakoś lepiej przedstawić. No bo to moje życie od pierwszej liceum (gdzie jeszcze są jakieś dziecinniejsze fragmenty, których nie chcę się pozbywać, żeby pokazać dorastanie). Ogólnie ma być o tym, jak można człowieka zniszczyć albo jak może zniszczyć się sam. I dużo będzie o tym jak inni reagują na sukces innych. I o rodzinie, czym można na nią zasłużyć. Takie mam plany przynajmniej.



I

Pani mnie pyta, czy mogłem mu coś powiedzieć. Oczywiście, że mogłem. Wiedziałem nawet co. Ale co z tego. Siedzieli wokół niego, a on przedstawiał: „Świat mój załamał się i zorganizował naraz na zasadzie belfra klasycznego. Nie mogłem rzucić się na niego, bo siedziałem, a siedziałem dlatego, że siedział.” Śmiech uczniów wżynał się w głowę. Mieczyński patrzył na mnie z nieukrywaną wyższością. A może ty nam coś przedstawisz? – spytał. Może się wykażesz? Nie umiałem zareagować tak bardzo, jak nie potrafiłem się ruszyć. Miał nade mną absolutną władzę. Więc już jest po mnie – myślałem wtedy i zastanawiałem się, dlaczego nie mogę stamtąd uciec. Dlaczego widzę przed sobą drzwi, a nie potrafię wstać i odwrócić się od niego. Nagle Mieczyński zaśmiał się nieszczerze, mówiąc: „Wstańmy, kochani, wstańmy. Powtarzajcie teraz za mną: Gombrowicz wielkim poetą był, Gombrowicz wielkim poetą był.” Śmiali się, uśmiechali, pękały im policzki. Mieczyński! Tak wspaniały belfer! Wychowawca wszystkich uczniów! Jak tu się nie zaśmiać! A ja musiałem powtarzać razem z nimi.
- Ja bym mu powiedziała. – Barbara wie najlepiej.
- Ja też – odpowiedziałem jej.
No a potem zaczęli za nim biegać, łapać go i obmacywać. Każdy chciał go dotknąć, wyobrażasz sobie? Bo on sobie z „Ferdydurke” żartuje! Po tym uciekaniu był już cały czerwony ze złości, napompowany i wściekły, no więc zaczął mnie przepytywać: kim jest Zosia, co to pupa, gęba, łydka. Powiedz to, tamto. A co w ogóle myślisz o Gombrowiczu? Bo wiesz, ja się nie śmiałem, ani go nie dotykałem.
- Ale z niego Pimko!
Chciałem mu powiedzieć, że nie wie co mówi, że oni nie wiedzą, z czego się śmieją, że to w ogóle nie jest to, ani nawet tamto, rozumiesz? Chciałem im powiedzieć to wszystko prosto w twarz, a tylko wyszedłem i walnąłem głową w podłogę. Zbierając się, poprzeklinałem i siadłem jak poddany na niskiej ławce dla poddanych uczniów. No i Mieczyński od razu do mnie, co czytam, czy mógłby spytać. No, a ja, że to-tamto. Z jakim podziwem i uznaniem on na mnie patrzył, gdybyś mogła to zobaczyć. Już nie wiedziałem czy go lubię czy nie lubię. Ale to była już czwarta klasa, prawie koniec szkoły. To już nie byłem Kimś, tylko Prawie-Nikim. I on to wiedział. I z tego się śmiał.
- Też o tym wiedziałaś? – spytało nagle moje ja.
- Tak.
- Dlatego tu przyszłaś? – Moja ja przełknęło ślinę.
- Tak.
- Więc już po mnie?
- Tak.
Nagle moje ja ma spocone dłonie i twarz. Ja się już kończy: już wychodzi za siebie; nie chce wracać. Ludzie już mogą to ogłaszać, wieszać na słupach. Koniec! Moje ja będzie miało już tylko palce w buzi i nie odezwie się już ani słowem. Takie samotne stworzenie żyjące w strachu o nic; o nie-wiadomo-co. Proszę dać spokój mojemu ja. Moje ja wychodzi. Wychodzi, bo ostatni rok doprowadził „ja” do szaleństwa. A Barbara pyta: to jak to się zaczęło? Nie miałeś nawet imienia?
Nie pamiętam, żebym kiedykolwiek miał własne imię. A ludzie z natury mają imiona.
Barbara mówi, że powinienem coś z tym zrobić. Może od zawsze tak mówiła. Było na to dużo czasu, teraz wszystko jest stracone. Ona mówi, żebym mu nagadał. No, a potem okazuje się, że wcale nie mówi. Zawsze jest „potem”. Najprawdopodobniej mówiła, że to moja wina, że do tego się doprowadziłem, że teraz to ani imienia, ani płci. Nie rozumiała, co mi się stało i sama też przestała rozumieć, kim ona jest. Powinniśmy trzymać się razem – mówiła. – Jesteśmy jak dwie połówki. Mówiła i mówiła, dopóki jej nie zabrakło i nie wsiąknęła. No i zostałem całkiem sam. Częstochowa mnie dobijała, ale jakoś żyłem, dopóki mnie nie złamali.
***
- Nigdy nie pójdę dalej, zatrzymując się obok siebie – myślał Ktoś. – Muszę do siebie dotrzeć, stworzyć mozaikę z słów, z wspomnień, stworzyć dokumentację z ćpania. Ja kobiecy i nie-kobiecy, co już nie powinien szukać „ja”, którego nie ma i nie było, nic nie znajdę, ani w sobie, ani obok, jeśli będę się siebie bał. A boję się. Tak jak moje wymyślone „ja” się boją. I jak bardzo siebie mają dość, tak żyją. Gardząc, jak moja matka. Zawsze będzie to samo, i syndrom sztokholmski, i schemat boleborzański.
Tracę się. Właśnie teraz, gdy siebie poznaję. Raz będę pomylony, drugi już nie. Ja, który… Niektóry!

Śni się: ja-Barbara, jechanie na helu-Hel, no i tylko krzyczą, wytykają palcami. Ludzie z tektury, łamią się głowy, no i ja – częstochowski bohater, pani Barbara mnie pozdrawia, a potem mówi: „Człowieku, to twoje drugie imię”. I każe przypominać sobie Jacka, którego znałem, Zbigniewa-heroinistę, no i Roberta, który raz miał taką jazdę, że udawał świadka Jehowy. Czy jesteśmy zdrowymi ludźmi, ja się zastanawiam, nie siedzimy w barze, nawet nie w melinie, a osądzają nas o prostytuctwo za dwadzieścia złotych. Zdobądź się na to zezwierzęcenie – błaga mnie pani Barbara. - Napluj „ubogaconym” w twarz. I tylko ja wiem, co ona mi znaczy. Będę do ciebie mówić odwrotnie, a ty to będziesz zapisywać tak długo, dopóki nie dotkniesz językiem stóp, dobrze? – Pani Barbara mnie kocha, wie, jak mi mówić, żeby było mi dobrze. Dochodzę. Do siebie, mój Boże. Gdy chodzę, zawsze dochodzę. Gdy szukam, to szukam, nie znajduję. Niech znają mi głowę, niech mnie rozwiercą, niech przeszukają na lotnisku, włażą w odbyt, ale nie narkotyki p.r., ani żadne p.m. (post-mortem). Niszczy nas brawurka i arystokracja, kochanie, uśmiechnij się czasem, kochanie, kochanie. Bądź jak oni! Tańcz, gdy inni tańczą i pij drinka z pomarańczą.
- Twoją wątrobę może zabić nawet jedna zbyt duża dawka paracetamolu – powiedział w moją twarz bohater z zeszłej dekady.
Każdy heroinista jest bohaterem, na to wskazuje sama nazwa, dopóki nie stanie się starym wrakiem. Podchodzisz do lustra. Lustro patrzy, a ty możesz powiedzieć tylko: cera… cera… Głos ci się załamuje. Cera bohatera.
- A paracetamol jest we wszystkim. I będzie cię zabijał, nawet jak będziesz dbał o pierdoloną higienę pracy przy filtracji. Dopadnie cię wątroba, tak samo jak pirogen.
A Ktoś na to tylko: dobrze. Ja chcę, ja zamawiam.

- Arystokraci kręcą ci dziurę w dupie? – pyta jakaś baba.
- Co pani mówi?
- Czy ci do dupy włażą, człowieku! – wrzeszczy z fajką w ustach, stara meliniara z ulicy.
- No, nie wiem…
- Wchodzą, wchodzą! – Krzyczy i patrzy na Kogoś z uśmiechem szaleńca.

Ale na co mi to wszystko – myślał Ktoś. Kim mógłbym się stać dzięki tym staraniom, już nigdy nie dopadnie mnie ten sam numer buta co Rimbauda, to tylko raz, więcej nie. Raz można wiersz napisać, może dwa. Potem to są już jakieś pstre wydmuszki, rysunki na filiżankach, a alkoholu w środku nie ma. Mogę znaleźć się, gdzie zechcę, ale i tak zawsze będę się bał, że Mieczyński mnie tam dopadnie i zacznie przepytywać, patrząc jak na idiotę. Nawet gdyby wręczyli mi jakiś honorowy medal i okrzykiwali „Szanownym Panem Medalistą”, on będzie mówił: „Ktoś? Nikt?” A ja powiem: „Tak, proszę pana? Może zagrać panu na skrzypcach? Może na saksofonie? A może wiersz napisać?” A on: „Nie, nie, przynieś mi tylko chusteczkę.” Ależ proszę się we mnie wysmarkać!
Jeśli gdzieś są ludzie, to na pewno nie w Częstochowie.

Siedzę teraz dwa dni w nowym ubraniu i w nowej fryzurze. Powtarzam przed sobą zdania, których nie chcę powtarzać. Zmuszam się do nauki. I do dostosowania się. Idealny uśmiech, idealne zęby. Wczoraj podchodzi do mnie koleżanka, mówiąc, że ząb jej się wykrzywił, a ja śmieję się, pokazując brak dolnej czwórki. Tak pamiętam, że tego zęba jednak powinienem mieć. Siedzę. Dwadzieścia tabletek. Która godzina? Jeszcze dziesięć.
Która godzina? Zapal światło? Kto? Zamknij okno? Ja? Kto? Która godzina? Otwórz okno. Zamknij okno? Która godzina? Ta sama? Zgaś światło. Która godzina? Kto? Która godzina?
To było pierwsze rozdzielenie.
- Jeśli dotychczas odbierali mnie jako kogoś nieobecnego, to jak będą odbierać mnie teraz? – zastanawiał się Ktoś. – Jeszcze jestem Kimś, ale już trochę mniej. Co chcę sobie mówić? Po co?

Dziś znowu mogę to zrobić. Być na bankiecie, mieć ciężką głowę, wbijać ją w dywan, krztusić się szaleństwem. Mogę tańczyć do obrazów Beksińskiego, spotykać go w swoim pokoju, nazywać „Beksem”, a on mnie, wiadomo, beksą. Mogę płynąć na łodzi i tylko „Jatne… Jatne…”, bo tak się myśli, a maszt to koleżanka z klasy. Potem ona ominie mnie na korytarzu, przejdzie obok, a dla mnie będzie znaczyła już tylko jedno. Kilka godzin później już na łodzi pisałem wiersze dla ułomnych i niezgrabnych pomyleńców, co sprzedają w bibliotekach, zastanawiając się: po co mi to wszystko, po co, po co.
- Oszalejesz – mówi Barbara – oszalejesz, jak się nie opamiętasz.
- Ale ja lubię się nie opamiętywać – mówię do niej jak dziecko do mamy.

Śni się znowu, że tracę świadomość, że jestem wielką kulą toczącą się po ulicy, że ludzie śmieją się, jaka gruba, tłusta kulka, jak miała prawo tu się znaleźć. A jak się wtoczy do swojej klasy? Co ludzie po-wiedzą? A co na to jej dentysta? Ona nie ma zębów. Kula bez zębów. Musiałem z tego wyjść; uratować się.
- Dobrze byłoby teraz wyjść i pójść – powiedziałem.
- Wyjść i pójść.
Moje drugie ja lubiło ze mną rozmawiać. Wyszedłem. Idąc, obwąchiwałem ludzi jak zwykły pies.
- Pamięta mnie pani? – zapytał człowiek wyglądający jak jakaś starucha. Sprawiał wrażenie kogoś, kto nie myśli o niczym innym niż jedzenie obiadów w eleganckich restauracjach. Drogie wino i obrączka na palcu.
- Nie. Skąd.
- Pani kiedyś przesiadywała w barze na Łukasińskiego. Z takim psem pani przychodziła i taką małą czerwoną torebką. Rozmawiałem kiedyś z panią na wódce z kolegą Andrzejem.
- Nigdy nie miałam torebki – wyrecytowałem dokładnie facetowi, nie zastanawiając się wcale nad tym, że uważa mnie za kobietę.
- Kilka lat ją pani nosiła – sprzeczał się ze mną.
Nie odpowiedziałem i przyspieszyłem. Gościu nadal za mną lazł i szczekał nad uchem. Machałem ręką coraz mocniej. Gdy zacząłem biec, gościu sobie poszedł i wyglądało na to, że zniknął. Dobrze znałem tę mordę i przed oczami miałem usta mówiące: „o, pani to taka nieśmiała”.

Szedłem dalej, sklep, sklep, drzewo, stara baba. Stara baba była mniejsza ode mnie o połowę. Spytała, czy widziałem gdzieś jakąś sukę. Szybko okazało się, że chodzi o kotkę.
- Dlaczego gubi pani kotkę w mieście?
- Jaką kotkę, jaką kotkę, co pan mówi… To kot był! Czarny! Już trzeci raz powtarzam! Zgubił się… cztery lata już miał… rozumie pan?
- A, tak. Figaro?
- No tak, czarno-biały Figaro –powiedziała swoim starym głosem. – Widział pan?
- A, Figaro, Figaro… Nie widziałem. A może chciałaby pani ze mną pójść?
- Co? – skrzeknęła.
- No poszukać go… gdzieś. Może się znajdzie. – Mój cholernie przyjazny ton przyprawiał mnie o mdłości. No tak, to miłe, ale koty z natury się nie znajdują.
Więc poszła ze mną i szukaliśmy. Pytaliśmy nawet dzieci. Jakiś człowiek mówi, żeby iść w prawo, my idziemy. Jakiś, żeby w lewo, idziemy. Całe miasto wiedziało o kocie, który się zgubił, a miał cztery lata skończone kilka dni temu. Całe miasto szukało kota, którego zgubiła stara baba.
- Co? Coś zginęło?
- Tak. Kotek. – Powiedziałem facetowi, jak gdyby to był mój kotek, którego kochałem od dziecka.
- To niedobrze – odpowiedział z uśmiechem. – Kot? Nie pies?

Kota nie było w całym mieście. Odwrócił się do nas ogonem. Stara baba była, posiedziała, poszła. Jak ludzie. Jak znajdę Figara, to jej powiem. Na razie chodzę.
- Pić mi się chce – mówię.
- Napiję się – odpowiadam sobie, bo jestem dobrze wychowany.
Wszystko, co zrobiłem w życiu, to wyrzuciłem telefon, który kupiłem z braku wyobraźni. I przychodzi ktoś do moich oczu. A gdzie pani jest? A co pan robi?
- Czy ja już wszystko powiedziałem? (CZ A U YSKO PO-AŁEM?)

Ja myślałem, ja naprawdę myślałem, że moje chodzenie, będzie chodzeniem jak w „Głodzie”, a okazuje się to tylko tanim przechodzeniem z miejsca na miejsce, bez żadnego sensu i celu. Mogę spotkać na swojej drodze każdego, powąchać najgorszych stęchlizn; nic z tego nie będzie. Ja się staję, ale się cofam. Zamiast iść prosto, sam rysuję mapę i labirynty z rondami. Ta moja narracja, to o mnie film. Ale to nieme aktorstwo.
W jednym pokoju. Niepokoju. Sam siebie ochrzciłem. Zostanę nikim, ale teraz mam szesnaście lat i będę się wydobywać, dobrze to pamiętam. Jaśniałem, jak jeszcze nigdy wcześniej. Kim byłem? Szesnastoletnim chłopcem, który dużo od siebie wymaga. Każde moje słowo poddawane było samokrytyce. Roztrząsałem się, rozdrabniałem na kawałki, ale tylko po to, żeby móc do nich zajrzeć i pooglądać je z każdej strony. Po to byłem i po to miałem być, żeby napisać wiersz. Dwa dobre wiersze. Więcej nie. To tylko raz się tak zdarza, że można napisać coś dobrego – myślałem. - Raz można mieć ten sam numer buta co Rimbaud i już nigdy więcej – powtarzałem to zdanie jak mantrę.
I tak właśnie miało być. Przeżywałem jeszcze męczące zakochanie, starą szkołę na wsi, gdzie umęczyli mnie ludzie ograniczeni. Licząc, że poznam w końcu kogoś na poziomie w liceum – rozczarowałem się. I wiedziałem już, że będę musiał to zrobić. Szesnaście lat, a ja odwracam głowę. Szesnaście lat i robię to, co każdy powinien robić. Nie piłem i nie paliłem. To nie był czas na taką urojoną wrażliwość. Miałem być człowiekiem. Wzniosłym, ale prawdziwym. Szukałem kogoś, kto umiałby rozmawiać językami aniołów i idiotów. Ale chyba jesteśmy tutaj sami, Basiu – mówiłem czasem czule. - Gdybym nie był taki samotny, umiałbym wydobyć z siebie coś więcej... - powiedziałem do niej z żalem. Oglądanie paskudztw innych ludzi nie uczyło mnie przecież niczego, a zniechęcało i przygnębiało. Osiem czy dziesięć godzin w szkole miało uczynić ze mnie bohatera w sobie, ale nic dobrego nie chciało we mnie wyjść. Chyba się przykleiło – myślałem. Wiersz potrafiłem napisać w dwie minuty, ale to nie było to. Kilka miesięcy: to nie to, to nie to. Próbowałem odnaleźć właściwy sposób gdzieś między ludźmi i krótkimi rozmowami. Używek szukałem na siłę. Wymyślałem sobie imiona i nazwiska. A potem stwierdzałem, że niczego nie jestem wart, i że tylko rutyna mnie zbawi. Ja.
Ja i ten milczący Bóg.
- A gdyby tak ukraść komuś życie! - Krzyczałem nagle zachwycony. - To był pomysł idealny. Gdyby tak na kilka lat zostać kimś więcej, niż „ja”!
Moje powolne samobójstwo miało być aktem stworzenia największego. Widziałam już odpychające, niewarte i zgłębione. Smutek prostych dusz i tych, co mają na myśli tylko miłość, co się równa rżnięcie. Czyjeś widzenia i niewidzenia, ale to jest nieważne. Ja, to błędne ja, muszę być ślepy, żeby zacząć widzieć.
No i zacząłem pisać do siebie listy. Ale to wszystko było naiwnością dziecka.

Byłem zbyt rozproszony, żeby umieć myśleć jasno. Przecież przez cały ten czas żyłem w błędzie obok ludzi żyjących w błędzie. Prymitywne melodie, ogłaszanie się artystą przez niezarobaczonych i najprostszych, kiwanie się do rytmu i orgie żarcia i picia. A ja wpychałem do ust wszystko co mi podawano i wcale nie dławiłem się błędami. Byłem równie prostym zwierzęciem z aspiracjami człowieka. Ale nie ma już dla mnie żadnych ludzi. A słowo „człowiek” już nie istnieje. Jestem całkiem pewny, że są już tylko ostatnie dusze, a reszta to niewyobrażalne szaleństwo genów i pokolenie śmieci. Koszmar ewolucji i fałszywe ja. Więc się wyręczam! I gardzę. Kto gardzi? Mnie gardzą. Tak będzie, ale nie wiem jak długo może trwać ten stan odurzenia trzeźwością. Wiem tylko, że już do końca będę obok. Nie będzie rytmów, melodii i kolorów. Chcę widzieć tylko jaskrawe szaleństwo dusznych myśli. Myślałem.

Myślałem, że nawet najbardziej uzwierzęcony narkoman warty jest więcej, niż każdy spokój. Bałem się swoich słów, wyrażeń, straszyły mnie neologizmy. Już wystarczająco się rozpłynąłem, nie powinienem się teraz budzić ciałem. Moja wyhodowana tortura. I szukanie. Tylko po to, żeby uznać to za niewarte mnie, po to, żeby uciec w końcu w spokój i palenie papierosów, nie-mężów i nie-żony. Tak będzie, gdy zacznę się bać zbyt mocno. Teraz strach motywuje mnie do nadawania imion i wyszukiwania niestworzonych kolorów. Chciałabym pokazywać coś, co warto pokazywać. Ale nie ma komu, nie ma czego. Tylko rutynowe bóle, nadwrażliwość i zamknięcie w ciele. Nie mogę otwierać ust i zdaję sobie sprawę z tego, że to tylko błąd umysłu, nic więcej. Bez tego błędu nie byłbym święty. Ale przecież nie ma żadnych świętości, żadnych świętych Klar i świętych Franciszków. Jest tylko przyszłość. Czy znajdzie się w końcu ten Zbigniew-heroinista, który mnie uspokoi? Który powie „nieważne”, choć ja będę krzyczał „ważne”, nawet gdy zamkną mi usta. Będą mówić marność nad marnościami, a ja tylko: „NIE!”
Tak? NIIIEEE! A może zastrzyk? NIIIEE!

Proszę o zastrzyk, błagam o zastrzyk, proszę, błagam, dajcie mi nieskończoność zastrzyków. Koniec z błędami umysłu, ZASTRZYK! Tak to widzę! ZASTRZYK! Błagam o sen odurzonego opium MNIE. Dość „ja”, dość „nie”.
Ale nie będzie zastrzyku: muszę lecieć. Nic nie tłumaczyć, lecieć, niszczyć i tworzyć. Urodzić
dziecko. Ale czyje to będzie dziecko i czemu tak wcześnie ktoś chce mi je zesłać. Tak jak Maryi – podpowiada mi głos. - Jeden raz. Ja pamiętam to dziecko, dotykałem je i nosiłem na rękach, ale chyba je potem zgubiłem. I gdy już gdzieś przychodziłem, to się ze mnie śmiali. Na ulicy gadali. Tak mi się zdawało. Dziecko zgubił, dziecko zgubił i w kółko to samo.
- Czy ja naprawdę to dziecko zgubiłem? - spytałem w końcu kogoś.
- A kto cię tam wie – odpowiedział.

***

- A ty co? Stoisz?
- Stoję, bo się zatrzymałem – odpowiedziałem mu dwa dni potem.
- A patrz, że nawet nie żebrze, tylko stoi – powiedział facet do swojego kolegi. „Chyba głupi” - podsumował mnie tamten.
Uważałem, że tym buntem stania na środku chodnika zwrócę na siebie oko Boga. Ten miałby mi odpowiedzieć: „no dobrze”. Na te słowa zawsze czekałem: „no dobrze”, bo chyba właśnie tak nie potrafiła mówić moja mama. A słowa te zdawały się być tak ciepłe i pobłażliwe. Mógłbym wtedy poczuć się nie Kimś, a Kimisiem, kochanym misiem, najlepszym syneczkiem, cukiereczkiem i małym dzieciątkiem. Ale tak się nie stało. Nagle uznałem siebie za osobę niepiśmienną i przez kilka miesięcy nie zastanowiłem się dłużej nad żadnym słowem. Nie warto. Lepiej poszukam dziecka. I już tylko złe się śniło. Zacząłem więc udawać detektywa jak człowiek chory i pozbawiony rozumu. Bawiłem się samym sobą i swoim umysłem, a to nie było zdrowe. Postanowiłem, że grzebiąc tu i tam znajdę gdzieś wygrany kupon w lotto. Przecież to wszystko nie mogło być aż tak bardzo śmierdzące! Czy jestem Kimś, czy Kimkolwiek, nie wiem. I gniłbym w sobie dalej, gdyby nie przysiadło się do mnie pięcioletnie dziecko.
Mówię: co?
- Co? - pyta dziecko.
Idę, wychodzę, dziecko się do mnie klei, obślinia mnie, wbija we mnie paznokcie, doczepia się do nogi, Ja krzyczę i się szarpię, a dziecko się śmieje. Przeklinam, dziecko też przeklina. A ludzie chodzą.

- Co pan! CO PAN! - wrzeszczy stara baba.
- GÓWNO! - Ktoś na to. Nie lubi tak mówić, ale tak mówi, bo nie wie już, co na tym świecie robić.
Złapał w końcu to dziecko i wziął na ręce. Chciał krzyczeć, ale serce mu miękło. Rzucił więc to bezpłciowe dziecko na ziemię i poszedł. Zaczęło płakać. Ktoś też. I nie minęła godzina, a Ktoś już był w domu, który nigdy nie był jego prawdziwym domem. A gdy już tam był, to dziecko też tam było.
Wróciłem do domu, nie zdając sobie sprawy z tego, że idzie za mną dziecko. Zobaczyłem, że Pan Bóg czekał na mnie w ganku. Powiedział mi, najzwyczajniej w świecie, że ma dla mnie cudowny utwór i puścił jakieś dziadowskie disco polo. Ciągle mnie w tym ganku oszukuje, ja już wiele snów miałem, że zbawienie w ganku, całe życie w ganku, zawsze ten ganek i Bóg, a nigdy nic dobrego z tego nie wyszło.
Dokładnie tak było. Myślałem, że pozjadałem wszystkie rozumy i bliżej mi do Nieba, niż do świata. A zaczęło się psuć, było bardzo źle i wzrok był coraz gorszy. Nie byłem w stanie przyznać się przed sobą do żadnego błędu, że tyle teraz tego gówna chodzi po świecie, i że nawet już latają i się przemieszczają, i prawdy piszą. Ja w tym czasie miałem swojego Boga, całkiem swojego, a rzadko był to ten, co z ganku, częściej ten od śniadań. I ja sobie myślałem, że jak się naszprycuję to wszystko mogę, i pisać każde niestworzone, i żadne, i wszystkie. Nagle jednak spojrzałem na mojego brata, Krystiana, i wszystkiego mi się odechciało. Jak miałem wierzyć w swoje brednie, kiedy obok mnie on całkiem żywy i ludzko-zwierzęcy. A ja dziwaczę, i się dysocjuję, i reinkarnuję. A to wszystko gówno. Bo co warte moje wymyślone cierpienia nieżyciowe, kiedy on cierpi twarz tak boleśnie. Krystiana nie dało się poznać. Jego usta zarastały błoną, a oczy miał smutne i głupie. Kamieniał od wewnątrz, a sam jego widok bolał. A mnie czekał tylko szyderczy śmiech, kiedy ja imaginowałem sobie spotkania z księżniczkami i ostatnie rozdziewiczania, on był prawdziwym zwierzęciem pełnym instynktów. Przyszedł tu, żeby zobaczyć jak się śmieję. Myślał, że z niego, a ja się śmiałem z żalu nad sobą. Aż wszystko pękało, każda moja struna, jakbym był instrumentem niepotrzebnym i wewnętrznym. I jaki on wydał mi się piękny w swojej głupocie, jaki ogarnął mnie zachwyt nad nim i jego obrzydliwą twarzą przewiercającą moje oczy. On, tak obrzydliwy, że aż trudny do wyśnienia w najgorszych snach, nie wstydzi się wcale i wstydu nie zna. A oczy tak szare i puste, niejasne i nieistotne. Kiedy jednak było w nim coś takiego, co tak mnie przygnębiało. To jego zwykłe ubranie na nieproporcjonalnym ciele i sposób w jaki mówi, w jaki się porusza.
Powiedział potem coś, w ogóle nie wiem, co tam mówił, czy ja za nim szedłem. Czy powinienem do niego podejść, odezwać się, w końcu to rodzina. A przecież nie wydukałbym nic za nic! A wtedy on spojrzał na mnie i wyglądał tak komicznie w swoim zdumieniu. Jakby go coś zabolało, jakby chciał, a nie mógł, a to się już działo. To ja sobie myślę wtedy: tak, tak, tak i prawie krzyczę:
- Cześć!
- Właśnie wetknąłem sobie czopek do mózgu – odpowiedział głupawym głosem.
Zacząłem uciekać, jednak na tym się nie skończyło. O Krystianie zaczęto mówić w Częstochowie, a ja już nie mogłem się od niego uwolnić. Szukałem tylko tej wyśnionej pustki, a spotykałem Krystiana. I tak kilka wieczności. Chciałem się spełniać już tylko przez niego. Zacząć z nim współżyć. Tak jak współżyją współżyjątka, bakterie i wymyślone robaki. Byłoby to takie proste, że byłbym w stanie pokochać rozum dziecka. I mógłbym wyleczyć do końca niechęć do życia, gdybym tylko mógł współżyć z Krystianem. Mam dziesięć palców, a wszystkie dla niego, gdy będzie trzeba wyhoduję następne i inne. Ty jesteś brzydki, a ja już tylko chce odrzucać wszystkie piękna i być, być najgorszym imieniem Krystiana. Wydziedziczyć się i zapomnieć o sobie.

- Bóg nie rządzi, nie chce mu się. – Kiedyś tam, kompletnie porobiony człowiek, próbuje nawiązać ze mną kontakt.
- A po co… - próbuję odpowiedzieć. Ale mój mózg już jest tak oddalony, że dawno doszedł do wniosku, że ta rozmowa jest skończona, że teraz można tylko pluć i spluwać resztki słów do popielniczki. Albo całować uszy zamiast udawać szept. Żyć samą końcówką duszy, bo się nie chce.
***
Zły był to rok, odnosiło się wrażenie, że każdemu doskwiera uciążliwa nuda. Obcość przedmiotów, nieumiejętność zaciskania pięści, brak sił. Ktoś odpędzał się od ciągłych pytań „jak masz na imię?”, bo zaczynał zdawać sobie sprawę, że nie jest pewien tego, jak ono brzmi. Wypowiadane zdawało się zakrzywiać na wszystkie strony, śmieszyło go, a jednocześnie przerażało. Jego głos był obcy, wcale do niego nie należał. Godzinami siedział w szkole z głową podpartą na łokciach i pytał siebie: „co się stało”, a w głowie pisał wiersze; myślał, że ktoś wstrzyknął w niego natłok myśli, które nie mogły znaleźć żadnego ujścia. Już wtedy wyszukiwał sobie choroby i zamierzał zostać lekomanem. Lekomaństwo wyszło z przypadku; zaczęło się niemal jak w najbanalniejszych książkach: od obsesyjnej miłości. Mając już piętnaście lat Ktoś nie czuł się normalny; kto inny dostawał obsesji na zawołanie, kto nie tracił dobrego humoru, by potem popadać w depresyjny obłęd. Potem uznał on swoją miłość za wybawienie z pustki, której nie dostrzegał. Nigdy nie powiedział, że zawdzięcza coś narkotykom, to miłość go stworzyła, dała mu początek i kazała mówić, że z miłości jest. Jego stare życie było ciągłym prześladowaniem siebie; niedawaniem sobie spokoju, chorym perfekcjonizmem, który nie poskutkował niczym dobrym. A w rezultacie zrobił z Kogoś człowieka wystraszonego i bojącego się własnego surowego zdania. Miał wrażenie, że latami tak siebie tworzył, nie robił niczego innego, tylko dawał sobie początki, które wychodziły dopiero potem. Otwierał się na siebie, by potem zamknąć to, czego było za wiele.
Myślał o sobie: ja-gąsienica, ja-robak! Ja muszę, ja robię, ja jestem! Szukał niedźwiedzia z fioletowym dziąsłem, szukał siebie w tych płytko tworzonych wizjach, a to wszystko po to, by spróbować i poczęstować się pierwszym lekarstwem. Myślał: jakie to banalnie proste, szesnaście lat i robię to, co każdy powinien robić. Wszystko jest zbyt przewidywalne; muszę dać się sobie poznać, otworzyć puszkę Pandory i rozgryzać wszystkie grzechy po kolei. Inaczej wcale nie będzie mnie. Nie wiedział, jaki wypowiedział sobie wyrok. Bo zatrzymał się tam, gdzie znalazł trochę spokojnego smutku. Tam uwił sobie gniazdko i truł się, truł, żeby wyszło z niego to z czym się urodził, i co tak bardzo przeszkadzało, mimo że nie mógł przestać tego czegoś kochać, więc hodował w sobie to małe złote jajeczko, przykrywał je pawim piórkiem, czyścił i nikomu nie pokazywał. Wrzesień, pierwszy rok liceum. A jemu się zachciało złotych jajek.
No a potem polski, angielski, chemia, geografia, ale co on mógł z tego rozumieć. Był już dalej, niż powinien być. Odsuwał się, chciał w sobie coś tworzyć, a nie wiedział co. Siedział więc przez większość czasu na korytarzu. Sam, na ławce i nic. Nic w głowie, nic obok niego. Mógł tylko się rozglądać.
- Pani dyrektor! Pani dyrektor! – krzyczy baba od fizyki. Ma wielkie wyłupiaste oczy, blond włosy i ogromne zęby. Jej spojrzenie nie wyraża nic. – Pani dyrektor! – już prawie przytula dyrektorkę, trzymając twarz kilka centymetrów od jej twarzy. Dyrektorka jest zażenowana, choć trochę się cieszy z zainteresowania, jakie okazują jej nauczyciele. – Pyszne ciasto! Naprawdę pyszne! Dziękuję! Dziękuję!
- Tak, tak – odpowiada jej szeptem, a może sobie, nie jej. Nie wiadomo. Słychać śmiechy uczniów.
Sale lekcyjne są wiecznie otwarte. Gdy przechodzi się po starym i brudnym korytarzu widać, że nigdzie nie są prowadzone lekcje. Za to, gdy idzie się koło sekretariatu czy pokoju nauczycielskiego widać kłęby dymu papierosowego, słychać śmiechy, rozmowy o romansach mężatek, no i jest ciasto. Mnóstwo ciasta. Ciasto i kawa. Kawa i ciasto. Są uczniowie, których to bawi, niektórym to przeszkadza, ale każdy się z tego śmieje. Wychodząc na korytarz w czasie lekcji widać spacerujących, wyluzowanych nauczycieli. Albo krzyk, nagle. Zawsze tej samej baby.
- TANDETKI!
- KUTASIE! FIUTKU!
- NAJEMY SIĘ FASOLI! ROZWALIMY TĘ SZKOŁĘ PRYKANIEM!!!
Ta pani czasem nosi też z sobą lalkę. Jest dumą tej szkoły, a mówi się, że od tej szkoły jest starsza. Za to pierwsze spotkanie z nią wygląda zawsze tak samo, mówi ona mianowicie: „Ja nie jestem tutaj, dlatego, że muszę. Mój mąż jest bogaty i dużo zarabia, ja jestem tutaj dla przyjemności! Bo chcę!” Bo chce nazywać dzieci kutasami.
Lekcje rzeźby prowadziła surowa, brzydka nauczycielka z dwoma kokami na głowie. Gdy pierwszy raz sprawdzała obecność i wyczytała imię i nazwisko Kogoś powiedziała: „Nie będę się śmiać z waszych nazwisk”. Potem kazała rzeźbić koła i sześciany, wytykając błędy w zgryźliwy sposób. Na następnej lekcji pokazywała uczniom książki z pomysłami na rzeźby. Ktoś już wybrał; zaczyna rzeźbić. Minęło kilkanaście minut.
- Ale co ja mówiłam – wrzeszczy na Kogoś – co ja mówiłam?! Mówiłam, żeby rzeźbić wszystko, tylko nie to, co wziął Ktoś! No i co ty teraz robisz, no co robisz? Czemu to zrobiłeś? Zajmujesz się wszystkim, tylko nie tym, co powinieneś. Masz uszy? Słyszysz co się mówi do ciebie? Masz jakieś pojęcie?
- Nie wiedziałem – odpowiada jej zmieszany i zdzwiony.
- Nie wiedziałeś?! Nie słuchałeś co mówiłam do ciebie?! – wrzeszczy. Inni uśmiechają się lekko, w ukryciu.
- Nie usłyszałem tego – mówi spokojnie, ale jego spokój wybija ją z równowagi.
- Następnym razem słuchaj! Bo z takim rozmawianiem z wami! Nie jesteście już dziećmi. – Po tym stwierdzeniu wychodzi z sali. Wraca pod koniec lekcji, gdy wszyscy są już gotowi do wyjścia. Ktoś założył torbę na ramię i poszedł po szczotkę do zamiatania.
- Ty chcesz już wychodzić? – Wrzeszczy na niego. – Bez sprzątania?!
- Idę po szczotkę. – Mówi już niemal szeptem.
- Z torbą?! – Jej bezpodstawna nienawiść do Kogoś nie ma granic.
Na przerwie baba od rzeźby szukała Kogoś po całej szkole, żeby oznajmić mu, że zrobił bardzo poważny błąd. Mianowicie wyrzucił śmieci do nieodpowiedniego pudełka, co nie miało prawa się zdarzyć, ponieważ w sali wisi kartka, na której jest napisane, że nie powinno się tego robić. Ale kartka ta w ogóle nie rzuca się w oczy i Ktoś jej nie zauważył, zajęty swoimi myślami. Baba od rzeźby ma dość Kogoś i będzie mu to okazywać przy każdej możliwej okazji.
- Chyba cię nie lubi – powiedział do Kogoś jakiś uczeń.
Ale nauczyciele wielokrotnie przecież powtarzali, że jest to szkoła na poziomie, do której dostają się tylko najlepsi. Nie ma tu dziadostwa. Szkoła jest prestiżowa. Co z tego, że zdawalność matury jest tragiczna. Co z tego, że można dostać się tutaj z dwójkami na świadectwie. To szkoła dla artystów. Więc każde dziecko czuło się jak artysta. Wyrażało to na przykład bluzami z jednorożcem lub goląc się na łyso. Byli też tacy z brwiami odrysowanymi od szklanki albo pozakrywani chustami. Jednak to nic, te wszystkie dziwactwa, w porównaniu z głupotą nauczycieli.
Raz Ktoś przyszedł do szkoły całkowicie rozdarty, nie wiedząc jak trzymać długopis w dłoni. Wziął, co mu się trafiło. Wiele się nie zastanawiał. Ktoś to ktoś, może robić to na co ma ochotę. Któryś raz, tym lepiej. Podobało mu się, że ten długopis taki ciężki, że nie może go utrzymać, a że trzyma go to, co nie powinno. Gorzej się robiło, a jednocześnie lepiej mu było na duszy i cieszył się, płacząc cicho. Oskarżał się, czuł winny nie wiadomo jakiej winy. Ale chodził, przychodził do szkoły jak do świętego miejsca, żeby się pokazać i być. Ale nikt go nie widział, nikt nie wyczuwał, nie rozumiał, że on i ten długopis. Dłu-go-pis. Lekcja chemii. Baba mówi: „Najważniejsze, żebyście mieli przy sobie butelkę wody na ławce. To wam pomoże w nauce. Dobrze? Zgadzacie się ze mną?” A potem opowiada, że warzywa są zdrowe, a chemia to nie, bo niezdrowa, a warzywa zdrowe, a chemia niezdrowa. Pod koniec lekcji Ktoś pyta, czy mógłby wyjść wcześniej na pociąg. Oczywiście, że nie ma takiej opcji, przecież nie można stracić cennej lekcji, która odbywa się tylko raz w tygodniu. Dobrze – mówi. Jak poddany. Przygniotły go te wszystkie nauczycielki wielkimi brzuchami, tłuszcz zakrywał mu oczy, dusił się ich słodkimi perfumami; a nie potrafił krzyczeć. Kiedyś umiał się zdobyć na jakieś „no co”, ale to było kiedyś. A kiedyś zawsze znikało, robiło się nieważne, nieprawdopodobne. Dla Kogoś życie było ciągiem, a nie przypadkowością fragmentów. Sytuacje wynikały z dawnych sytuacji, a nie przypadek z przypadku; nagle i nielogicznie. Ale dla innych tak to nie działało. Wracając do domu, Ktoś czekał tylko na to aż usłyszy to okropne: „jadłeś”.

[ Dodano: Nie 23 Sie, 2015 ]
(nie zmieściło się)

- Jadłeś? – Zapytała babcia Zyta już wtedy, gdy zobaczyła Kogoś w drzwiach.
- Jadłem kebaba – odpowiedział Ktoś od niechcenia.
- Ta… - zaszeptała szybko. – Ta… Ty to masz… siano w głowie – mówiła spokojnie – ja gotuję, staram się, cały dzień, żadnej pomocy, na pysk człowiek pada, gotuje od rana utyrany po łokcie – jej głos zmienia się. – Kebaba jadł! – krzyknęła potem do dziadka. – Nie będę gotować! Wcale! – zagroziła mu i weszła po schodach do swojej kuchni.
Więc Ktoś był poddanym nawet w swoim domu i do tego poddaństwa całkowicie przyzwyczajony. Ale kim miałbym być, bohaterem? – myślał o sobie. Zdążył już poznać dobrze swojego ojca i swoją matkę. Zdążył rozpracować ich charaktery, znalazł podobieństwa i różnice. Wiedział, że nic już z niego nie będzie. Nigdy. Tata kieliszek, a mama wariatka, no a ja, ja, ja – myślał. „Ja” miał obsesyjne i zmienne, raz był i czuł życie jak film, raz zapisywał rozmowy w głowie jak dyktafon. Jednak nie mógł stworzyć całości.
- To nie będziesz jadł? – Babcia przychodzi do jego pokoju i patrzy na niego z niepokojem. – Może w ogóle przestaniesz jeść? I będziesz żyć powietrzem? – pyta, ale tak naprawdę to wcale nie pyta.
- No nie chcę, potem może, nie wiem. – Miota się pod jej słowami, nie umiejąc uciec.
- To sobie sam odgrzejesz – mówi jakby z groźbą. – A Krystian zjadł.
Każde słowo babci Zyty wyprowadza Kogoś z równowagi. Każde wspomnienie imienia jego brata, Krystiana, sprawia, że zbiera mu się na wymioty. Ma w sobie tak dużo emocji, a jednak nie czuje nic. Może nie istnieje, często tak myśli, bo postacie, które krążą wokół niego, zdają się być złymi widmami, jakąś resztką po czyichś grzechach.
Babcia Zyta ma tylko jednego syna o imieniu Aleksander. Ten nieporadny, rozpieszczony i udręczony jednocześnie chłopak szybko poznał Adriannę, mieszkającą wcześniej na wsi, która chciała wyjść za mąż tylko po to, by wyrwać się do miasta. Wystraszona i poddana niemęskiemu Aleksandrowi w końcu pokazała swoje prawdziwe oblicze.
- Nie mogę znieść, że tak rozpiła Alka, nie mogę – mówiła ciągle babcia Zyta – przecież ona mu ciągle dolewała! Gdyby nie Wikłów, to by się tak nie rozpił!
A w Wikłowie, gdzie mieszkali rodzice Adrianny, rzygano na ściany, pito bimber i krzyczano: „Ludzie, ratujta! ZABIŁ MNIE!” Gdyby nie Wikłów, gdyby nie Wikłów… gdyby nie ona. A jednak pokochał Adriannę wychowaną na PRL-owskim majątku, która z balkonu miała widok na kościół i stojących blisko pijaków i wraków. Nic nie mogło wyjść z niej dobrego, gdy w rodzinie miała samych morderców i alkoholików. Alek o tym wiedział i nie myślał. A Adrianna urodziła. Najpierw Kogoś, a dwa lata później Krystiana. Po takim sprzężeniu się genów mogło wyjść tylko to. Tylko Ktoś, którego Ada zdawała się omijać szerokim łukiem, zajęta zaocznym studiowaniem i pracą. Byleby tylko z dala od Zyty i Alka. Ada się zmieniała i Alek też, żyjąc razem, a jednak obok. No i zaczęła traktować swojego męża jak psa. Mówiła do Kogoś: „Dobrze, że tata jest pijany, będzie łatwiej wyciągnąć kasę!” Oszukiwała go, kupowała mnóstwo rzeczy w tajemnicy i nie wiadomo po co. Aleksander, początkowo abstynent, coraz częściej sięgał po piwo o nazwie Bączek. Ada nie mogła znieść tego, że on tak z tym piwem raz czy dwa, że ta nazwa głupia, że siedzi, że mały palec przy piciu odgina, że krzywo skarpetka, że jego mina nie taka, że teściowa obłąkana, że duchy w domu. Wszystkim obarczyła Aleksandra, który nie miał siły ciągnąć już dłużej ciężaru jej i swojej matki. Pieniądze musiał trzymać przy sobie, bo jego żona chora na zakupy wydałaby wszystko w jeden dzień. No i potem, po rozwodzie, doprowadziła siebie do stutysięcznego długu. W końcu liczyło się tylko pokazanie tego na jak wysokim poziomie żyje i jak dużo pieniędzy wydaje w sklepie ku wyimaginowanej przez nią zazdrości innych. Nie kochała Aleksandra, a wręcz go nienawidziła. Tak samo jak swoich dzieci. Potrafiła tylko gardzić, nie znała innych uczuć. Ktoś często słyszał jak rodzice uprawiają seks, a jego matka wydaje ojcu polecenia niemal jak w wojsku, używając przy tym obrzydliwych słów.
Po kilku latach małżeństwa babcia Zyta, nieszczera i do obrzydliwości miła, życzyła Adzie złotych godów. Długo na odpowiedź nie musiała czekać, bo po paru dniach Ada zażądała rozwodu. Alek był wiecznie pijany, spał i udawał, że wszystko jest w porządku. Ani Ktoś, ani Krystian nie znali ojca. Gdy ten miał problemy z słuchem, ona krzyczała na niego: „co ty, głuchy jesteś?!” kilka razy dziennie. Nazywała go pijakiem, idiotą i debilem, a potem spała z nim w jednym łóżku.
Jeszcze przed rozwodem spotkała na ulicy siedem lat młodszego faceta o aryjskim wyglądzie i umyśle Polifema. Wystraszyłam się go na początku – opowiadała Komuś, który miał wtedy dziesięć lat – a potem zaczął za mną łazić i łazić… Wiesz, taki blondyn, spodoba ci się. Jakiś czas potem zostawiła włączony komputer, Ktoś podszedł i odczytał fragment wiadomości: „Nasz sex!!! Fun and dirty!” Jednak dziesięcioletni Ktoś nie był w stanie pomyśleć źle o swojej matce, która tak mocno nastawiła go przeciw ojcu. Był zaprogramowaną dla niej zabawką, którą ustawiała i nakręcała jak chce i kiedy chce. Ktoś jej przytakiwał, pragnąc od niej matczynej miłości. A ona gardziła, gardziła i pluła.
- Tssss! – śmiała się w ten sposób, widząc kogoś – jaki lanserek, o maasaakra!
- Ale się ubrała, o ja pierdoooolę…
Ktoś powoli zaczynał rozumieć, że to wszystko nie powinno wyglądać tak, jak wygląda. Te rozmyślania zapychały mu głowę i wychodziły na wierzch, gdy wykrzywiał swoje usta, obserwując innych w czasie lekcji czy przerw. Więc mam już prawie siedemnaście lat – myślał.

***
Pani dyrektor w mojej głowie staje się gwiazdą wielkiego formatu. Gdy jest papieżem puka do mojego okna na drugim piętrze i pozdrawia mnie jak papież papieża. Głosi do mnie kazania, gdy jeszcze w łóżku, niepomalowany, nieuczesany, próbuję odpowiedzieć. Na nic moje słowa, kiedy ona, tak wisi nade mną jak w jakimś musicalu o hipisach, pozdrawia mnie. Ja też pozdrawiam. Pani dyrektor, choć wcale mnie nie obchodzi, zdaje się rozpychać moją głowę swoim jestestwem, którym przez „jednakowoż” i „aniżeli” stara się udowodnić swoją wartość. Pani dyrektor mnie opętała. Czy mogę się temu dziwić, jeśli szkoła jest miejscem, w którym spędzam czas od ósmej do osiemnastej. Ludzie przebywający w niej stają się więc wszystkimi sensami, odpowiednikami i symbolami. Są całym życiem, do którego się odwołuję, i w którym szukam nie-wiadomo-czego. A w domu kundelek.pl, którego każą mi wpisywać i czytać. Oni mi każą. Ja ich nie znam. Ale oni to ci, co wydają polecenia. To moje życie, którego próbuję się pozbyć, idąc. Wychodząc i wracając. Ale słyszę, że tylko jestem. Jestem tylko niegodny ciasta. I tak to będę zawsze pamiętał: ciasta niegodny.
- Obiad dla pani dyrektor – krzyczała kucharka biegnąc przez szkołę z wielką tacą zastawioną zupą, drugim daniem z wielkim kawałkiem mięsa, ziemniakami, kilkoma surówkami do wyboru, kompotem, kawą, kawałkiem makowca i sernika. – Przejdźcie!
- Szybko na lekcję nie przyjdzie – zażartował uczeń.
Dyrektorka uczyła wiedzy o kulturze, choć ciężko powiedzieć, że to robiła. Chociaż obiad zaczynała jeść na godzinnej przerwie, to kończyła go po jednej z dwóch godzin lekcyjnych. Przychodziła do uczniów czekających na korytarzu jeszcze z kawałkiem ciasta w ustach, jak gdyby wepchnęła je na siłę i nie mogła przełknąć. Udawała zakłopotanie, szeptała coś do siebie, trzymając dłoń przy ustach, bojąc się nieszczęśliwego wypadku. Tak, tak... Chwileczkę… Każdy śmiał się cicho, patrząc jak krząta się po sali z peruką na głowie przypominającą fryzurę Kleopatry. Była niskiego wzrostu, brzuch miała niemalże ciążowy, a nogi jakby doczepione do balona.
- Co myśmy przerabiali ostatnio? – spytała szeptem.
Cisza. Nikt nie miał odwagi jej odpowiedzieć.
- Coś robiliśmy ostatnio? Nie ze mną? Romantyzm? Nie? – spytała, mrużąc przy tym oczy i chodząc w kółko.
- Grecję starożytną dopiero – odpowiedziała jedna z uczennic.
- Ach, tak! – złapała się za głowę sztucznym gestem. – Pomyliłam klasy, znowu – zaśmiała się z siebie. – Dobrze, dobrze. Czy każdy przeczytał z podręcznika w domu? – Cisza. – Nie będą omawiane podstawy, bo są one w książkach. Tutaj uczymy się czegoś więcej. Jak posługiwać się sztuką, jak myśleć o niej, zaczniemy zauważać wartości estetyczne dzieł, a zwłaszcza w dziełach Polikleta… Wybitny, wybitny rzeźbiarz. A kto wie, kto się wzorował na Poliklecie? Wie ktoś? – Cisza. – Dobrze, dobrze… Zapiszcie sobie w zeszytach takie pytanie: „Kto wzorował się w dziełach rzeźbiarskich na kunszcie Polikleta?” Dobrze, rozumiecie mnie? Tak? – westchnęła nagle ciężko i siadła przed biurkiem. Tam próbowała połapać się w tym, jak działa dziennik, choć jak było widać, na marne. Po jakichś dziesięciu minutach wezwała do siebie kogoś przez telefon.
Przyszedł jej ulubieniec, profesor od historii – Klamka. Pochylił się nad nią, jak gdyby się łasił.
- Mógłbyś mi przynieść szklankę wody? – spytała dyrektorka.
- Tak, tak, oczywiście – odpowiedział Klamka i prawie wybiegł z klasy.
Po chwili pani dyrektor wyszła z sali i już nie wróciła. Nikogo to nie zdziwiło, każdy dobrze bawił się, rozmawiając, krzycząc i kłócąc się. Najnowszym hitem do plotek był pamiętnik dziewczyny, która próbowała popełnić samobójstwo. Każdy zaśmiewał się z tego, że jeden z chłopców o imieniu Baltazar próbował zabrać jej go w czasie przerwy. Potem bawiły ich jej łzy i krzyki. Zaczynając rozmowy na niej, przechodzili do udawania dyrektorki, a potem to już obrabiali każdego nauczyciela po kolei.
Ktoś marzył wciąż o osobie, która powie mu co i jak. Osoba, która pokaże mu odpał, zaproponuje stoczenie się, całkowite zwraczenie, a która będzie uznawała to za mądre. Tego chciał. Całkowitej autodestrukcji, doprowadzenia siebie do stanu zero. Stanu minus sto. Wyobrażał sobie wciąż ważenie zupy, wiadra kompotu. Historie przeczytane i usłyszane wciąż biegały mu po głowie. Kiedyś w Częstochowie były zloty hipisów, Rysiek Riedel siedział tu na trawie, a teraz… Na takich myślach pełzły mu dni, a żyjąc w swoich wyobrażeniach, nie dostrzegał rzeczywistości. Marzyły mu się narkotyki, bo nie wiedział co innego mogłoby się marzyć. Grał w lotto, wciąż będąc bliski trafienia szóstki. Jednak wcale nie chciał mieć milionów, a chciał być pełny wszystkich odczuć, stanów i myśli jednocześnie. Chciał wyrzucić z siebie jakiegoś potwora, a tego potwora mogła zniszczyć tylko toksyna, której wciąż szukał. A los wymyślał dla Kogoś różne sytuacje. Ktoś na los nie liczył, a nawet nie potrafił go dobrze wykorzystać. Wsiadł do pociągu, obojętny, ponury i pokonany. Trzydziestoletni facet błąkał się po wagonach, aż w końcu obejrzał się i zobaczył właśnie jego. Ich spojrzenia spotkały się. Zobaczyli w sobie coś, czego nie widzi się często. Facet szybko się przysiadł i okazał się być Robertem.
Robertem, który opowiadał potem, że tworzył w sobie wewnętrzne miasto i chciał płakać, że on to już taki ostatni ząb, że żaden dentysta już go nie przyjmie, że on to nawet kebaba nie jest wart, ale nie płakał. Ćpał, jeździł do Katowic albo do Warszawy, w Częstochowie całkiem pustki, zero ćpania, trzeba mieć na bilet i na szprotki, jak się umie szprotki na ćpanie wymienić. Ale nie każdy da radę okraść sklep, aptekę całkiem nagrzany i wziąć te szprotki, nieprzysłowiowe szprotki i „może mi coś odpalisz”, bo ja te szprotki…
Do szkoły chodziłem przez Waszyngtona. Najgorsza ulica w Częstochowie, gdy idzie się z dworca i widzi jak człowiek wysiada z tramwaju i wrzeszczy: „TY CHUJU PIERDOLONY”, a tam nikogo nie ma. Reszta się śmieje, a tobie chce się płakać i wbijać twarz w asfalt. Dalej jest sklep z bułkami i stojącymi obok pięknymi bezdomnymi, co mają nawet siwe brody, co już jest tak wzruszające, a gdy słyszę: „czy pan kupi mi bułkę” to płaczę, płaczę i krzyczę: miliard bułek dla tego pana! Wygrywa pan zegarek! Ale ja już kupiłem, co miałem kupić, ja codziennie tylko dwadzieścia złotych i dwie paczki lekarstw … przepraszam. A potem się skręca w najgorszą otchłań koło Placu Czerwonego, obrzydliwa Akademia Długosza i brud, że aż pękają oczy. Idziesz i tak się tak boisz, i ja się tak boję, dopóki nie spotkam Roberta i uwierzę w jego blond brodę, to już ten czas! A gdy mijam aptekę i kiosk, to już się całkiem żyć nie chce, a ja wiem, że to tylko przez tę drogę, że gdybym chodził inną to byłoby inaczej. I na pewno byłoby lepiej, że to ten przeklęty Waszyngton.
Zawsze tylko szedłem i byłem. No przecież kiedyś, zawsze kiedyś, myślałem, że się poprawiło, że jakoś udało mi się zaadoptować tę ogólnodostępną część mnie, i że jestem w stanie nawet wymawiać wyrazy, ale tak kilka dziennie. W ten sposób byłoby dobrze, w sam raz. Tak sobie myślałem i żyłem takimi marzeniami nawet kilka tygodni, w takim amoku, nie żebym ćpał, może trochę, ale tak myślałem i on zapytał mnie:
- Znalazłeś sobie już wroga?
A wtedy uświadomiłem sobie, że to pytanie słyszę każdego ranka! I odpowiadam: boli mnie głowa.
Potem to już zawsze spotykałem Roberta, no i on raz do mnie, że co ja taki ususzony. Powiedzieli mu już, rozniosło się, każdy wie, że się suszę z własnej woli. No i guru, wielki guru, święty, najświętszy. Czemu to robię. Ale co można odpowiedzieć, nie było źle, było bardzo dobrze. Ale za dobrze.
A Robert mi odpowiedział: czyli zbankrutowałeś. A bo to raz. Lubiłem się suszyć.
Był tak nieprawdopodobny, taki jakby w ogóle miało go nie być, że ktoś się pomylił i przez przypadek go stworzył. Nie można powiedzieć, że był nieprzystosowany. Był martwym żywym duchem snującym się po Częstochowie. Gdy zobaczył mnie po raz pierwszy, powiedział, że w pociągach powinny być książki, a ja pewnie uwielbiam czytać. Potem łapał mnie za rękę i błagał o kawę, głaszcząc mnie palcami w wewnętrzną część ręki. Ja się wyrywałem i nie chciałem z nim rozmawiać. A potem spotykaliśmy się zbyt często i ciężko było mi o nim zapomnieć. Kiedyś widziałem, jak nodduje na krześle w aptece. Ludzie go nie traktowali, bo dla nikogo nie istniał. A mnie doprowadzał, za każdym razem, do pierwszego zdumienia. Jak wtedy, gdy najadł się wstydu, robiąc z siebie „narciarza” na przystanku. Piękna, prawie traumatyczna, chwila, która pokazała mi, czego chcę. Chciałem być „narciarzem”, ale to trwało przez krótki czas. Robert wciąż szukał pracy i tej pracy nie znajdował, ale zawsze miał kasę na ćpanie, ale jakie! Ćpanie na granicy z zapaściami. On mówił, że jestem idealny, ja mówiłem, że on jest idealny. Oboje zachwycaliśmy się sobą, zwłaszcza wtedy, gdy razem uparcie milczeliśmy. I nie chcieliśmy, żeby świat wiedział o nas cokolwiek. Przeżyć tak niezauważalnie, on lubił mówić, że pod wodą. Ja nie. Zawsze wiedział, gdzie ma pójść i co załatwić. Ja nie wiedziałem, jak to robi i pamiętałem tylko tę legendę o szprotkach. Czasem mi coś odpalał, jak miał dla mnie jakieś resztki. Nigdy nie dzwonił, nie miał telefonu. Ciągle się śmiał, puszczał Kosmetyki Mrs Pinki. Miałem do niego nie przychodzić, trochę się go bałem, bo zbyt dużo ode mnie oczekiwał.
Byłoby oszczerstwem nazwać go fizycznym, ale zęby mu się kruszyły, a oczy całkiem wyblakły od ćpania. Jak u starego człowieka: białe tęczówki. Był chudy, lekko przygarbiony, chodził jak jakiś pomylony. I pomylony niewątpliwie był. Człowiek, którego nie zna nikt. Czasem przynosiłem mu jakieś beta-ketony, podróbki mefedronu i inne świństwa ryjące mózg. Robił z tego speedballa i nawet trochę się cieszył. Ale po stymulantach musiał chodzić, wiecznie chodzić, jakiś defekt prawie jak z Forresta Gumpa, chodzenie. Często mi opowiadał, że jego znajomy ćpał z Ryśkiem, że kiedyś wszyscy ćpali z Ryśkiem, szkoda, że jego jeszcze wtedy nie było w ten sposób. Na mnie nie robiło to wrażenia, a on mówił, że ćpał nawet z Maleńczukiem, a ja nie wiedziałem, czy zmyśla czy nie. Przecież jego nikt nie chciał znać. Absolutnie nikt. Mówiłem czasem do kogoś, że pewnie zna Roberta, mieszka pod Rakowem, na pewno zna. Ale nie. Nigdy nikt. Jak do niego czasem przychodziłem, to przesiadywał tam taki Wicuś, ale on to już w ogóle był jeszcze bardziej martwy. Wszyscy lubiliśmy gadać o Zbigniewie-heroiniście, wymyślać o nim jakieś historie, takie małe marzenia ćpunków. Trochę nam się nudziło, jak z ćpania zaczynała robić się rutyna. A zaczęła się robić zbyt szybko, no i musiałem uciekać. Ale było za późno, żeby uciec. Z mojego suszenia się przecież nigdy nic nie wychodziło, maksymalnie dziesięć dni i następny ciąg. Potem dawałem radę trochę na sportowo kilka razy w tygodniu, ale wtedy odmóżdżenie było nie do zniesienia. Ale mocno grzało, bo w ciągach nie grzało wcale, przynajmniej mnie. Za to Robert był prawdziwym Bogiem, zawsze perfekcyjnie nagrzany, każdego dnia, jakby w ogóle nie miał żadnej tolerancji, ja nawet nie wiem, czy miał jakieś skręty, czy miał zjazdy po prochach. Nic takiego nie pamiętam, wiecznie naćpany i tyle. Mnie skręcało ciągle, a jak nie skręcało, to byłem na ciśnieniu. Potem miałem tiki nerwowe, nerwicę i wszystkiego mi się odechciewało. Ale za każdym razem było już za późno, tak bardzo za późno, że nie umiałem w to uwierzyć. I zaczynałem nienawidzić siebie i tego wymuszonego „Station to station”.
Ale potem się przyzwyczaiłem i mówiłem, że są gorsze rzeczy. W końcu miałem dziecko, które nieustannie gubiłem.






II

Doprowadzając siebie do rozdzielenia, sprawiam, że moje ciało zaczyna mieć zbrodnicze zamiary. Nie jestem już w Częstochowie, a jest wiele miast, w których chciałbym nie być. Głównie z tego powodu znalazłem się tutaj. Tutaj jest miejscem nieprzypadkowym, a często się dzieje, że nad miejscem tym czuwa opatrzność.
To już wtedy mówiono mi, że potrafię się rozkrajać i wyciągać z siebie po kolei. Pokazując wszystkim, z uśmiechem na twarzy, jakie to gówno we mnie nie siedzi. A oni przychodzą, zaglądają i odchodzą. Czasem też wzruszają ramionami. Zostawiają mnie tak niezdolnego do słowa, że nie potrafię wtedy wykonać choć najmniejszego ruchu. I zastygam tak czasem na kilka tygodni. W czasach tych zastojów przychodzi do mojej głowy zawsze ta sama pani Barbara. Gdy tak zagłusza wszystkie moje myśli, swoim gadaniem starej baby, pogarsza mi się całkowicie. Wtedy zazwyczaj są środy, więc muszę uciekać z miejsc, w których każą mi bywać, okłamując sam siebie czymś stosownym. Idę, nie wiem gdzie, bo idę po to, żeby wyjść. A gdy wychodzę to pojawia się Barbara, która nie chce dać mi spokoju. Potem są chwile, w których siedzę, a oczy same zaczynają się zamykać. Siedzę po to, żeby nie spotkać już tego idealnego człowieka, który za kilka sekund powinien przejść obok mnie. Siedzę po to, żeby zapaść w smutek, który chroni przed brakiem kontroli.
Tak wiele razy zastanawiałem się nad tym, czy mogłem tracić świadomość.
Tak się chyba działo. I zdawało mi się, że jestem niedźwiedziem z fioletowymi dziąsłami. Każdą radość odrzucałem z największą pogardą. A dławiłem się własnym szaleństwem. Polując na zwierzynę urojeniową, zapominałem, że uczestniczę w tym świecie i posiadam imię. Co jest ważniejszego od nieustannych odlotów w kosmos, rozszczepiania się świadomości i wkraczania w nieistniejącą przestrzeń? Tak się stało, to jest fakt. Po prostu obudziłem się z fioletowymi dziąsłami. Spojrzałem w lustro i wykrzyczałem do siebie milion przekleństw, chociaż na pewno tylu nie znałam. Jak to możliwe, że nagle dostałam zsinienia? Czy biały ładnie komponuje się z fioletowym? O co chodzi? Nie wiem, czy zawsze byłem niedźwiedziem. Ale faktem jest, że nim zostałem. Przecież musiałem się urodzić i zostać. Tutaj. Musiałem polować. Czytałem o sobie w gazetach, o niedźwiedziu, który odlatuje w kosmos, który zamilkł na wieki i zachorował na autyzm schizofreniczny. Moja nora była tak mała, że nie mieściła nawet książek. Moja rodzina zawsze przyjmowała tak nieokreślone kształty, że nigdy nie mogłem znaleźć odpowiedniego słowa na to, kim oni są. Nie mam żadnego pojęcia o ich gatunku. Któregoś dnia stało się tak, że zabolał mnie niedźwiedzi światek i zapragnąłem pozbyć się ciała. Broń Boże, zmienić płeć, gatunek czy cokolwiek. Chciałem żyć nienamacalnie. Seks był tylko dla ludzi, a fizjologia przerażała. Więc obgryzałem paznokcie małymi ząbkami, a fioletowe dziąsła świeciły innym niedźwiedziom w oczy. Pragnąłem wiedzieć, dlaczego się tutaj znalazłem. Język i komunikacja przerażały mnie. Nie umiałem zrozumieć żadnego słowa, a co dopiero odnaleźć w nim sens. Czy moje IQ już tak zmalało, że mogło słuchać tylko rytmicznych dźwięków? Rytm i symetria zaczęły sprawiać mi, temu nieogarniętemu niedźwiedziowi, niesamowitą radość! Jak to możliwe, że stałem się zwierzęciem?
Ostatnio zmieniony śr 26 sie 2015, 12:22 przez Miggy, łącznie zmieniany 1 raz.
Zilustruję książkę

www.agatapruciak.bloog.pl

2
Bez wątpienia jest to dojrzał tekst i nieźle się prezentuje. Przedstawiony przez Ciebie zamiar jest również ciekawy. Tylko tutaj jest dopiero początek jego realizacji, ze wszystkimi tego konsekwencjami. Postawiłbym zarzut przerostu formy nad treścią. Forma – ale pojmowana jako sposób i styl pisania, powiedzmy, w porządku. Brakuje jednak szkieletu, treści, akcji, to jest płynne, rozłazi się różnych kierunkach, nie widać dokąd dąży. Zapowiedziałaś pewna koncepcję, ale tutaj nie bardzo widać, abyś ją jeszcze realizowała. Jeszcze nie widać. A jeśli nawet tak, to jest ona nazbyt zamglona, dochodzić do niej trzeba okrężną drogą, za dużo dygresji, nie widać głównego nurtu. Rozmyślania, dywagacje, refleksje, wszystko pięknie, ale trochę brak konkretnej treści i lektura zaczyna nużyć.

Czyta się ciężko, ale to może być moje indywidualne odczucie; nasuwa się porównanie do obrazu impresjonisty widzianego ze zbyt bliskiej odległości, Są barwne, rozedrgane plamy, niektóre ciekawe same w sobie i w granicach poszczególnych elementów obrazu współgrają ze sobą, wiele się dzieje, nowatorsko nawet, ale obraz całości - nieogarnięty, niewidoczny, nieczytelny. Brakuje odejścia, dystansu, perspektywy. To anatomia Czegoś, Kogoś, widziana pod mikroskopem, bardzo dobrym mikroskopem, ale... właściwie o co chodzi, co oglądamy, dokąd nas to prowadzi? Niby wiem, ale nie z opowiadania, lecz Twojej zapowiedzi. Analiza, analiza, analiza... I introspekcja. W porządku, ale trochę za dużo, za długo, to się sprawdzało przy krótszych fragmentach, ale tutaj – jak turkot kół pociągu, zwrotnice, przechyły, zakręty, coś szarpie, kołysze, migają światła, kolory, czas ucieka, ale nie wiem dokąd jadę. Rozumiem, to początek, wstęp, wstęp jednak nazbyt rozbudowany, aczkolwiek druga, krótka tutaj część (bardzo dobra) wprowadza zapowiedź ładu i kierunku, w jakimś sensie ustawiając część pierwszą.

I brakuje światła, oddechu, to jest nazbyt skupione na sobie, wspomniana ciągła introspekcja, introwersja, zamknięcie wewnątrz siebie, wszystko wokół jest nieprzyjazne i obce. Ja rozumiem, właśnie tak widzisz świat, to chcesz pokazać, o tym opowiedzieć, może po części taktując jako środek dotarcia do wytyczonego celu, ale to trochę męczy, zniechęca, przygnębia – reasumując, nie zachęca do lektury. Nadanie, a może uwypuklenie szkieletu, nie będzie trudne; bo on w jakiejś, może szczątkowej formie (w tym fragmencie) – jest. Trzeba go wydobyć, gdzieniegdzie dodać kilka zdań. Gorzej z tym prześwietleniem, wpuszczeniem powietrza. I jeszcze brakuje ciągłości, bezpośrednich połączeń, co bardzo utrudnia lekturę, trochę to poszarpane, nie wszystko się łączy, często jeden fragment ma niewiele wspólnego z następującym po nim. Rzeczywistość, wizja, sen refleksje, ja, on, Ktoś i te krótkie zdania – nie zawsze wypływają jedne z drugich, bytują same dla siebie, zamknięte we własnych ramach, wyalienowane. Rozumiem, wybór określonej koncepcji przekazu, konwencji (coś trochę przypomina „Grę w klasy” Cortazara; z kluczem i bez klucza), ale te „styki” między poszczególnymi fragmentami, nie wszędzie są dopracowane, zsynchronizowane i jeszcze czasem wyłaniają się tematyczne powtórzenia. Może zebrać, pogrupować, zsyntetyzować przeżycia w szkole, w domu, refleksje etc, te przenikania nie do końca zdają egzamin, koncepcja słuszna i ciekawa, ale wykonanie nie zawsze doskonale.

Jeśli nie czytałaś „W poszukiwaniu straconego czasu”, to sugeruję zabrać się za to. Ale bardzo dokładnie, zwracając główną uwagę na precyzję grupowania i wiązania myśli, układających się w zwarte, czytelne obrazy, z jednej strony niezwykle płynne, a z drugiej dające się wyodrębnić. Tego brakuje u Ciebie. To zajmie trochę czasu, zwłaszcza, że radziłbym przeczytać co najmniej dwa razy; nie będę się rozwodził – dlaczego. Niektórzy twierdzą, że nie jest to łatwa lektura, ja się z tym nie zgadzam, ale to kwestia subiektywna. A kiedy to zrobisz, przeżujesz, przetrawisz, przeczytaj „Jana Santeuil”. I porównaj, możliwie dokładnie artykułując i nazywając różnice, zarówno biorąc pod uwagę całość, jak i poszczególne, odrębne partie tekstu, sposób patrzenia na świat jak i wyrażania myśli, poglądów, uczuć i wszystko co się da. Zwróć uwagę na styl i formę oraz to, co chce autor przekazać; co i ile ma do powiedzenia. Podpowiem tylko, że znajdziesz w „Sateuilu” wiele chaosu, nieuporządkowanych wrażeń, niepowiązanych ze sobą, czasem niepotrzebnych migawek. Używając (niedosłownego) porównania, jesteś na etapie „Jana Santeuil”; bo zresztą inaczej być nie może. Trzeba zdawać sobie z tego sprawę; jesteś dopiero na początku drogi. Ale jeśli skorzystasz z wiedzy, umiejętności i doświadczenia Prousta, może uda Ci się pójść na skróty.

I jeszcze jedna lektura, jak sądzę, bardzo przydatna. „Buddenbrookowie” Tomasza Manna, który miał zaledwie dwadzieścia sześć lat, kiedy ją opublikował, a rozpoczął pisanie w wieku dwudziestu dwóch. W podtytule „Dzieje upadku rodziny”. Ty piszesz o pojedynczym człowieku, o tym „jak można człowieka zniszczyć albo jak może zniszczyć się sam.” Zobacz, jak bardzo podobny proces został tam opisany, choć nie nazwany i nie określony do końca, ale też samoniszczący. Tyle, że tam jest akcja, wspomniany szkielet, rdzeń, będący z punktu widzenia kompozycji jej osnową. No i charakter inny, ale jednak istnieją paralele. Być może u Ciebie będzie on również (szkielet), być może moje pierwsze akapity powyżej są nazbyt surową oceną, ale chciałem podkreślić, wyciągnąć pewne aspekty, nawet kosztem ich przerysowania. Czytając Manna zwróć też uwagę na dużą różnicę między pierwszym tomem a drugim, który jest znacząco lepszy. Autor uczył się na bieżąco na własnym pisaniu, widać jak nabiera doświadczenia, umiejętności i to nadzwyczaj szybko, był przecież jeszcze bardzo młody. Z tego prosty wniosek, trzeba pisać. Warto też zauważyć, że tego zjawiska nie ma u Prousta, wręcz przeciwnie, bo on bardzo dużo pracował na korektach i bezustannie wracał do tego, co już stworzył i poprawiał, uzupełniał, przeredagowywał i dwa pierwsze tomy są najbardziej dopracowane, a dwa następne, powiedziałbym (trochę przekornie) nawet przepracowane. Trzy ostatnie, formalnie niedokończone, chropowate trochę, są jednak przez niektórych uważane za najlepsze, kiedyś sam podzielałem to zdanie, z czego widać, że ocena może ulegać zmianom. O tym wszystkim też warto pamiętać.

Ale ogólnie to oczywiście jest dobre, wymaga tylko pewnych przemyśleń oraz mniejszych lub większych retuszy, być może po upływie jakiegoś czasu, niezbędnego do nabrania dystansu, spojrzenia z zewnątrz; no i zależy co i jak będzie dalej i jakie miejsce zajmie przedstawiony tutaj fragment w kontekście całości.

Wiedziałem nawet co. Ale co z tego.
Powtórzone „co”.

W pierwszym akapicie: „Pani mnie pyta... ...razem z nimi”, zbyt często powtarzane „się”.
- Dlatego tu przyszłaś? – Moja ja przełknęło ślinę.
„Moje ja”.
I zastanawiam się, czy „ja” nie należałoby pisać dużą literą.
Muszę do siebie dotrzeć, stworzyć mozaikę z słów, z wspomnień,
Lepiej „ze słów”, „ze wspomnień”.
Pani Barbara mnie kocha, wie, jak mi mówić, żeby było mi dobrze.
Powtórzone „mi”. Z pierwszego można zrezygnować, z korzyścią dla formy.
Niech znają mi głowę,
Nie bardzo wiem o co chodzi.
- Wchodzą, wchodzą! – Krzyczy i patrzy na Kogoś z uśmiechem szaleńca.
- Wchodzą, wchodzą! – krzyczy i patrzy na Kogoś z uśmiechem szaleńca.
- Stoję, bo się zatrzymałem – odpowiedziałem mu dwa dni potem.
„ zatrzymałem – odpowiedziałem” - rymuje się niepotrzebnie. Może „odrzekłem”?
Ty jesteś brzydki, a ja już tylko chce odrzucać wszystkie piękna i być, być najgorszym imieniem Krystiana.
Piękno w liczbie mnogiej – to tak za bardzo nie brzmi. Może „ ...odrzucać całe piękno” lub „ ...odrzucać wszystkie rodzaje piękna”.
Kiedyś tam, kompletnie porobiony człowiek, próbuje nawiązać ze mną kontakt.
„porobiony”?
Więc się wyręczam! I gardzę. Kto gardzi? Mnie gardzą.
A nie miało być „Mną gardzą”?
Zobaczyłem, że Pan Bóg czekał na mnie w ganku.
Raczej „na ganku”.
ja gotuję, staram się, cały dzień, żadnej pomocy, na pysk człowiek pada, gotuje od rana utyrany po łokcie
„gotuję – gotuje”: powtórzenie.
A jednak pokochał Adriannę wychowaną na PRL-owskim majątku, która z balkonu miała widok na kościół i stojących blisko pijaków i wraków.
Coś mam wrażenie, że „pijaków i wraków” to czwarty przypadek, a skoro tak, to „pijaków i wraki”.
Pieniądze musiał trzymać przy sobie, bo jego żona chora na zakupy wydałaby wszystko w jeden dzień.
Pieniądze musiał trzymać przy sobie, bo jego żona, chora na zakupy, wydałaby wszystko w jeden dzień.
- Co myśmy przerabiali ostatnio? – spytała szeptem.
Cisza. Nikt nie miał odwagi jej odpowiedzieć.
- Coś robiliśmy ostatnio? Nie ze mną? Romantyzm? Nie? – spytała, mrużąc przy tym oczy i chodząc w kółko.
Powtórzone „spytała”. Wolałbym zresztą „pytała”.
Każdy zaśmiewał się z tego, że jeden z chłopców o imieniu Baltazar próbował zabrać jej go w czasie przerwy. Potem bawiły ich jej łzy i krzyki.
Powtórzone „jej”.
Zostawiają mnie tak niezdolnego do słowa, że nie potrafię wtedy wykonać choć najmniejszego ruchu. I zastygam tak czasem na kilka tygodni. W czasach tych zastojów przychodzi do mojej głowy zawsze ta sama pani Barbara. Gdy tak zagłusza wszystkie moje myśli, swoim gadaniem starej baby, pogarsza mi się całkowicie.
Trzy razy „tak”.
ODPOWIEDZ

Wróć do „Opowiadania i fragmenty powieści”

cron