Mojry się z nas śmieją

1
Krew jest ciepła. Lepka. Jej zapach mdli.
Ludzie mówią, że czerwień to kolor miłości i pożądania, a ja patrzyłam na czerwień przepływającą między moimi palcami i czułam tylko strach. Czerwone autobusy, czerwone światła...
Patrzyłam na jego twarz. Był blady i drżący.
- Wszystko będzie dobrze, tylko nie zasypiaj... Na litość boską, nie zasypiaj!... Nie zasypiaj...będzie dobrze. Cholera! – miałam ochotę rozpłakać się i uciec.
Usiłowałam zdjąć swoją kurtkę, żeby go okryć, ale gdy odrywałam rękę, spod opatrunku wypływało więcej krwi. Uciskałam znowu.
- Gdzie ta pieprzona karetka?! – syczałam przez zęby.
Kilku spanikowanych przechodniów bezradnie biegało dokoła mnie. Inni stali tylko i patrzyli, a ja klęczałam przy nim, nie mając pewności, czy wciąż oddycha. Mróz i śnieg nie robiły na mnie wrażenia. Zresztą, śnieg ... też był czerwony.
Gdyby tego ranka ktoś zapytał mnie, co robić w nagłych przypadkach, jak udzielać pomocy, o czym pamiętać – nie wiedziałabym. Może przypomniałabym sobie jakąś krótką formułkę: zabezpieczyć miejsce wypadku, zadzwonić po karetkę, sprawdzić przytomność. Może tyle. Ale ja nie zabezpieczyłam miejsca, nie ja zadzwoniłam po pomoc.
Nie wiem, jaki głos mnie prowadził. Skąd wiedziałam, gdzie w obcym samochodzie jest apteczka. Nie pamiętałam, jakim cudem nad kawałkiem blachy w jego udzie znalazł się mój szalik, i skąd ta pewność, że jak rozluźnię ucisk dłoni na jego piersi, on umrze.
Zaczęłam się trząść. Z zimna. Ze strachu. Wiedziałam, że jeśli odpuszczę chociaż na chwilę, że jeśli się poddam, zobaczę śmierć. On też to wiedział. Co jakiś czas otwierał oczy i patrzył na mnie mglistym wzrokiem, w którym widziałam błaganie o pomoc.
Ludzie wciąż biegali, krzyczeli, ale nic nie rozumiałam. Widziałam ich niewyraźnie, nie rozróżniałam głosów, wszystko zlewało się w głośny szum. Poczułam, że ktoś trzyma mnie za ramiona. Człowiek w czerwonym ubraniu odsuwał moje ręce.
Nosze. Migające światło. Mężczyzna, przy którym spędziłam te długie minuty, ostatni raz popatrzył mi w oczy.
W końcu znalazłam się w szpitalnym korytarzu. Jakiś policjant pytał o mój samochód. Chyba go tam zostawiłam. Pielęgniarka przyniosła mi szklankę z wodą. Robiło mi się słabo, ale po chwili wstałam i doszłam do łazienki. Czułam coś dziwnego na twarzy. Zatrzymałam się przy lustrze.
To co, czułam to była krew – jego. Sklejała mi włosy. Twarz, ubranie – wszytko było czerwone. Dłonie. Przyglądałam się im przez chwilę, jakby nie były moje. Odkręciłam lodowatą wodę.
Nie wiedziałam, że tak trudno usunąć krew.
- Jak się pani czuje? – pytała pielęgniarka.
Zaraz też pomogła mi umyć ręce i otrzeć twarz.
- Czy on... Co się z nim stało?
- Jest operowany, ale stracił dużo krwi. Więcej nie wiem. To pani znajomy?
- Nie... nie znam go.
- Proszę pójść ze mną. Przebada panią lekarz.
- Ale nic mi nie jest. Tylko trochę mi zimno.
- Może być pani w szoku. Proszę iść ze mną. Wszystko będzie dobrze.
Przypomniała mi mój własny głos, pierwsze słowa, jakie powiedziałam, gdy do niego dobiegłam – „będzie dobrze”.
Lekarz nie pozwolił mi pójść do domu, bo byłam przemoknięta i miałam ranę na nodze – klęczałam na jakimś ostrym metalu. Dwa szwy. Nawet nie zauważyłam.
Policjant spisał zeznanie. Nie miałam komórki, ani portfela, nie pamiętałam żadnego numeru telefonu. W końcu komuś udało się skontaktować z moją siostrą i po kilku godzinach mogłam jechać do domu.
Zajrzałam jeszcze do dyżurki:
- Niech mi siostra powie, co z nim?
- Nie jest pani z rodziny. Nie mogę.
- Żyje?
- Tak.
- A jak się nazywa? Jest ktoś z jego rodziny?
- Jeszcze nie, ale lada moment powinni być. To pani mu pomogła?
- Tak... chyba ja.
Pielęgniarka zastanawiała się chwilę, potem wyszeptała:
- Nie powinnam... ale... Ma na imię Marek. Operacja się skończyła, ale nie jest dobrze. Stracił dużo krwi, miał dwie rozległe rany i uraz głowy. Więcej nie mogę powiedzieć.
- Dziękuję.
Pojechałam wreszcie do domu.
Woda pod prysznicem w końcu przestała być czerwona. Położyłam się do łóżka, ale nie spałam. Mimo wszystkich starań, wciąż czułam zapach krwi, spalenizny, oleju silnikowego. W głowie mi szumiało, więc wzięłam dwie podłużne tabletki, które dała mi pielęgniarka.
Kiedy znowu otworzyłam oczy, świeciło już słońce. Wczorajsze wydarzenia wydawały się urojeniem, albo złym snem. Nie padał już śnieg, było mroźno i jasno. Dzieci zjeżdżały na sankach w parku.
Wstałam z łóżka i jak co dzień zrobiłam śniadanie. Ze zdziwieniem odkryłam, że zegar wybił południe. Zaraz potem zerknęłam na kalendarz z czerwonym napisem „urlop”. Wczoraj był ostatni dzień w pracy.
Przespałam prawie dwanaście godzin, a czułam się zmęczona. Włączyłam telewizor. Mówili coś o problemach nastolatków, jakiś aktor gotował rosół. Przyniosłam talerz z kanapkami i ułożyłam się wygodnie na poduszkach. Biorąc pilota do ręki i spojrzałam na swoje palce. Zaschnięta czarna krew za paznokciami. Jednak wczorajszy dzień naprawdę się wydarzył - widziałam wywracający się motocykl, podbiegłam do człowieka leżącego na ziemi, zawiązałam mu szalik na nodze...
Ubrałam się szybko i wyszłam z domu. W samochodzie siedziałam dłuższą chwilę, zanim uznałam, że wolę jechać autobusem.
Przy drzwiach szpitala zatrzymał mnie mężczyzna w czerwonym kombinezonie:
- Przepraszam, czy to nie pani była wczoraj przy tym wypadku na skrzyżowaniu?
- Tak... Pan też tam był? – zapytałam.
- Jestem sanitariuszem, zabierałem tego motocyklistę, a potem panią do karetki.
- Faktycznie - poczułam się skołowana – Tak...
- Uratowała go pani.
To co powiedział zabrzmiało zupełnie absurdalnie.
- Właściwie to przyjechałam zobaczyć, co z nim. Wie pan?
- Wiem, że był operowany, ale co teraz, to nie wiem. Schodzę z dyżuru. Proszę zapytać na oddziale! – zawołał na odchodnym.
Po drodze na oddział mijałam sklepik. Odruchowo kupiłam trochę słodyczy, jakbym szła odwiedzić znajomego. Potem znalazłam się na tym samym korytarzu, co wczoraj. Tylko pielęgniarki sie zmieniły. Weszłam do dyżurki i zapytałam o niego.
- Jest na oiomie, ale musi pani poczekać, ktoś już u niego jest.
Wyszłam. Pod salą numer sześć siedział starszy mężczyzna, a obok niego około dwudziestokilkuletni chłopak. Wpatrywali się obaj za szybę, gdzie leżał motocyklista. Zbliżyłam się. Przy łóżku z różańcem w ręku siedziała kobieta. Poczułam się trochę niezręcznie. Miałam już odchodzić, gdy starszy pan się odezwał:
- Zna pani mojego syna?
Nie wiedziałam, co odpowiedzieć.
- Nie... właściwie nie. Po prostu... byłam przy wypadku i przyszłam sprawdzić, co z nim. Pielęgniarki nie chciały nic powiedzieć. Przepraszam, nie chciałam państwu przeszkadzać.
Tym razem odezwał się chłopak obok:
- Czy to pani? – pokazał mi foliową torbę. Była w niej moja kurtka i szalik - zakrwawione i brudne, ale bez trudu je poznałam.
- Tak, to moje rzeczy...
- Oddali nam je dzisiaj. Nie wiedzieliśmy do kogo należą, ale ratownik powiedział, że chyba do dziewczyny, która pomogła Markowi. To pani...?
- Ja... to znaczy rzeczy są moje, ale chyba nie pomogłam mu , skoro... – popatrzyłam na monitory i aparaturę przy łóżku.
Starszy pan, który dotąd trzymał spuszczoną głowę, podniósł ją. Miał łzy w oczach:
- Usiądź z nami, dziecko.
Usiadłam.
- Dziękuję ci – powiedział do mnie.
- Naprawdę nic takiego nie zrobiłam. Nawet...nawet nie pamiętam, co robiłam... – w rekach trzymałam torbę z kurtką. Przypatrywałam się jej. Przypomniałam sobie, jak zawiązywałam szalik na jego nodze...
- Może, gdybym znała się lepiej na pierwszej pomocy – ciągnęłam – wszystko byłoby dzisiaj lepiej. Przepraszam, że nie zrobiłam więcej.
Gapiłam się na torbę.
- Dziewczyno, gdyby nie ty, nie doczekałby karetki – mężczyźnie płynęły łzy.
Dopiero po chwili odważyłam się zapytać:
- Jak on się ma?
- Operacja się udała. Przeżył noc. Na razie jeszcze nie będą go wybudzać, bo ma obrzęk mózgu. Trzeba czekać. Siedzimy przy nim od wczoraj – odpowiedział chłopak.
- Może powinni państwo trochę odpocząć. Skoro najgorsze za nim...
- Właśnie syn po nas przyjechał, ale żona nie chce zostawiać Marka samego...
Nie wiem, co mnie do tego skłoniło, ale zaproponowałam, że zostanę, dopóki nie wrócą. Mężczyzna nie chciał się zgodzić, ale syn go przekonał. Chwilę rozmawiali z kobietą przy łóżku. Byli bardzo zmęczeni.
Matka motocyklisty oddała mi swój zielony fartuch i przytrzymując za ramię wyszeptała:
- Dziękuję.
Powiedzieli pielęgniarkom, że jestem z rodziny, żebym mogła wejść do sali.
Usiadłam przy łóżku. Był posiniaczony, blady, miał mocno podkrążone oczy, ale na twarzy nie było już krwi. Wokół leżały dziwne kable i rurki, piskliwe odgłosy wydobywały się z monitorów. Pielęgniarka siedziała w sali obok za szklanymi drzwiami. Nie bardzo wiedziałam, jak się zachować, więc tylko przyglądałam mu się z uwagą.
Zdaje się, że był przystojny. Chyba wysoki. Miał ładne ręce i dobrze zbudowane ramiona. Prawie czarne włosy sięgały do ramion.
Pielęgniarka przyszła zmienić kroplówkę.
- Czy on mnie słyszy? – zapytałam.
- Możliwe. Proszę do niego mówić.
Mówić. Co miałam powiedzieć nieprzytomnemu obcemu mężczyźnie? Poczekałam, aż kobieta odejdzie.
- Cześć – powiedziałam cicho i od razu poczułam się zażenowana. Mój głos brzmiał obco w tej sali. Obejrzałam się szybko. Pielęgniarka już siedziała za szybą i nie zwracała na mnie uwagi. Po chwili więc zebrałam się na odwagę i nieco pewniejszym, ale nadal cichym głosem powiedziałam:
- Jestem Magda, pamiętasz mnie? – ukradkiem spoglądałam za szybę dyżurki – Byłam wczoraj z tobą, pamiętasz?...
Nagle jego dłoń drgnęła. Pomyślałam z przerażeniem, że się budzi. Otworzyłam szklane drzwi, wołając:
- Chyba się budzi!
Kobieta z zza szyby szybko przyszła, sprawdziła coś na monitorach.
- Nie budzi się. Czasem pacjenci mają takie automatyczne odruchy. Ale proszę się nie martwić, jeszcze kilka dni i lekarze będą go wybudzać. Ma silny organizm. Proszę się nie krępować i mówić do niego, może coś czytać... – uśmiechnęła się – Jestem za szybą i mam podgląd monitorów, ale nie słyszę pani.
Jednak zauważyła moje skrępowanie.
Usiadłam znowu. Jego dłoń była już nieruchoma.
- Nie wiem, czy mnie słyszysz i trochę dziwnie tak do ciebie mówić... ale obiecałam twoim rodzicom, że tu z tobą posiedzę.
Miał ładne rysy twarzy.
- Jestem Magda... No tak, mówiłam już... Jestem korektorką w wydawnictwie. Właśnie mam urlop... Wczoraj wracałam z pracy, kiedy zobaczyłam...
„Cholera, co ja wyprawiam!” – pomyślałam i przez chwilę się nie odzywałam.
- Właściwie to chciałam zobaczyć, jak się czujesz...
Krzesło, na którym siedziałam było dość niewygodne, ale pod ścianą stał fotel. Przysunęłam go do łóżka, a torebkę położyłam na krześle. Przypomniałam sobie, że jest w niej książka. Miałam się relaksować w weekend.
- Może ci poczytam? – powiedziałam, wyciągając „Pożegnanie z Afryką” – Mam tylko to...
Rozsiadłam się wygodnie z książką na kolanach:
- Miałam w Afryce farmę u stóp wzgórz Ngong. Sto sześćdziesiąt kilometrów bardziej na północ wyżynę przecinała linia równika...
Po godzinie czytania czułam się już swobodnie, jakbym siedziała przy dobrym znajomym. Wyobrażałam sobie, że jest muzykiem, lubi literaturę fantasy, kuchnię meksykańską. I czytałam dalej. W gardle mi zaschło. Zajrzałam do torebki. Od dwóch tygodni nosiłam w niej małą butelkę wody – podobno Francuzki tak robią dla urody. Przegryzłam ukradkiem batonem ze sklepiku i czytałam dalej.
Do rzeczywistości wróciłam dopiero, gdy przyszli lekarze. Zaraz potem pojawił się straszy pan z żoną. Zapytałam, czy mogę przyjść jutro i pojechałam do domu.
Tak zaczął się ten dziwny tydzień. Każdego ranka przyjeżdżałam do szpitala i rozmawiałam z jego rodzicami. Na zmianę dyżurowaliśmy przy jego łóżku. Poznawałam go. Słuchałam opowieści o jego dzieciństwie, oglądałam zdjęcia ze szkoły. Pracował w marketingu. Duża firma motoryzacyjna. Motocykle. Nie lubił kuchni meksykańskiej, słuchał „jakichś współczesnych huków” i wyjeżdżał w góry, gdy chciał odpocząć.
Skończyłam „Pożegnanie z Afryką”, zaczęłam przynosić czasopisma, czytać o motoryzacji, sporcie, o tym, co kobiety sądzą o mężczyznach i jak zrobić maseczkę z płatków owsianych. Przyniosłam nawet „Hrabiego Monte Christo” i wyobrażałam sobie, że młody Dantes ma jego twarz.
Po tygodniu lekarze postanowili go wybudzić.
Wyszłam na obiad, a gdy wróciłam z nowymi gazetami pod pachą, zobaczyłam przy jego łóżku mnóstwo ludzi w białych kitlach. Przestraszyłam się. Gdy dobiegłam do szklanych drzwi i zauważyłam, że w sali są też jego rodzice, a mój śpiący do tej pory przyjaciel ma otwarte oczy. Pielęgniarka przepinała kroplówki, odłączała jakiś monitor. Po chwili jego rodzice wyszli na korytarz. Wzrok Marka podążył za nimi. Stałam blisko szyby, ściskając w rękach gazety. Zaraz potem pielęgniarka zamknęła żaluzje.
- Dopiero co się obudził, muszą go jeszcze zbadać. Obudził się... – kobieta szlochała ze wzruszenia.
Usiadłam na krześle i poczułam, że serce mi wali. Co miałam mu teraz powiedzieć? Ja zdążyłam go poznać, ale on zobaczy obcą osobę. Uśmiechnęłam się sama do siebie myśląc, jak to będzie naprawdę z nim porozmawiać.
Tymczasem do korytarza weszła spiesznie grupa kilku mężczyzn i kobieta. Ładna wysoka blondynka elegancko ubrana.. Podeszła do nas.
- Jak on się czuje? – zapytała.
Mężczyźni, którzy z nią przyszli też pytali, a starsi państwo odpowiadali z radością. W pewnym momencie przypomnieli sobie o mnie:
- Madziu, to jest Ania, narzeczona syna.
- Aniu, to Magda pomagała Markowi zaraz po wypadku.
- Miło cię wreszcie poznać – powiedziała narzeczona, podając mi rękę.
- Mnie też jest miło.
Miała wypielęgnowane dłonie i ładną biżuterię. Ja siedziałam w szarej kurtce, prawie bez makijażu. Ubłociłam spodnie, gdy biegłam na autobus, więc dyskretnie wsunęłam nogi pod krzesło.
Lekarze zaczęli wychodzić z sali. Powiedzieli, że jutro zabiorą go z oiomu i pozwolili wejść jego rodzicom. Zrobiło się zamieszanie, więc zabrałam z krzesła moją torbę, książkę i paczkę z batonikami. Wyszłam drugą stroną korytarza niezauważona.
Nie mogłam zrozumieć, skąd to nagłe uczucie zawodu. Prawdziwa narzeczona. Nikt o niej wcześniej nie mówił.
Po drodze do domu zatrzymałam się w parku. Przez ten tydzień nawet pogoda zdążyła się zmienić. Brudno, szaro. Usiadłam na mokrej ławce nad rzeką i rzucałam kamieniami w wodę. W domu nie mogłam znaleźć sobie miejsca. Zadzwoniłam do szpitala, ale nie chcieli nic powiedzieć poza tym, że jest na normalnej sali. W jakiś sposób przywiązałam się do śpiącego motocyklisty. Walczyłam o jego życie, widziałam jego walkę i wydawało mi się, że coś nas połączyło. Czułam, że nadal jestem za niego odpowiedzialna.
Postanowiłam skrócić urlop i wrócić do swojego normalnego życia.
Miewałam koszmary, bałam się jeździć samochodem, ale z czasem było coraz lepiej. Na pytania o wypadek i westchnienia nad tym, jaka jestem dzielna i opanowana, odpowiadałam najspokojniej i najkrócej, jak potrafiłam. Kłamiąc najlepiej, jak umiałam.
W pralni powiedzieli, że kurtki nie da się uratować. Wyrzuciłam ją razem z szalikiem. Po miesiącu zaczęłam jeździć samochodem. Tamto skrzyżowanie omijałam.
Wreszcie przyszła wiosna. Minęło już trochę czasu i zdawało mi się, że wszystko wróciło do normy. Miałam mnóstwo pracy, ale czasem udawało mi się wyrwać na miasto z Amelią. Pewnego dnia siedziałyśmy w kawiarni na parterze mojej redakcji. Spoglądałam przez okno na ruchliwą ulicę. Spostrzegłam bruneta w czarnej skórzanej kurtce stojącego po drugiej stronie. Wyglądał tak znajomo.
- Przepraszam cię na chwilę, zaraz wracam – powiedziałam szybko.
Mela spojrzała na mnie podejrzanie. Wybiegłam przed kawiarnię, ale mężczyzna zniknął. Przeszłam na drugą stronę ulicy. Tłum ludzi poruszał się to w jedną, to w druga stronę. Obce twarze, jedna podobna do drugiej.
Wróciłam do stolika.
- Przepraszam cię, ale wydawało mi się, że widziałam znajomego – próbowałam się wytłumaczyć, nadal spoglądając przez okno.
- Wysoki brunet, czarna kurtka?
Z wrażenia oblałam się kawą:
- Widziałaś go?!
- Stał tam kilka minut i patrzył w naszą stronę.
- Jak wyglądał?!
- No mówię ci, że brunet, wysoki, szczupły, ciemne włosy – Mela wymieniała spokojnie.
- Długie? – nie mogłam wytrzymać.
- Zdaje się, że dłuższe. Trochę jak model od Calvina Kleina – Mela rozmarzyła się nad filiżanką.
- Znasz go? – zapytała.
- Nie wiem. Możliwe. Jak wyszłam, już go nie było.
- Powiesz mi kto to? Skoro zaczęłaś wybiegać na ulicę za obcym facetem zaczynam się o Ciebie martwić – żartowała.
- A teraz poważnie – co jest? – zapytała.
- Pamiętasz faceta z tego wypadku zimą?
- No tak. Mówiłaś, że wyzdrowiał. Swoja drogą, mógłby ci chociaż jakieś kwiatki wysłać. To on?
- No właśnie nie mam pewności...
- O matko... – Amelia świdrowała mnie wzrokiem - On ci się spodobał!
- Proszę cię...
- Nie przyznałaś się.
- A ty byś się przyznała? To żenujące.
- Oj tam, od razu żenujące. Ludzkie – przerwała na chwilę, ale wiedziałam, że powaga nie potrwa długo – Nieprzytomny facet, to ma swoje plusy.
Wyszłam z kawiarni podniesiona na duchu. Pogrążona w filozoficznych myślach, chodziłam po parku. Dzieci, babcie, biegacze, zakochani. Kalejdoskop ludzi.
Przypomniał mi się Richard Gere spacerujący boso po trawie, ale za mało byłam odważna, żeby pójść jego śladem.
Gdy znowu spojrzałam przed siebie, zobaczyłam mężczyznę, idącego powoli w moją stronę. Poznałam go – jakby był dawno niewidzianym przyjacielem. Nie wiedziałam zupełnie, co tutaj robi. Myśl, że szuka właśnie mnie, zniknęła szybko, bo rozsądek podpowiadał, że to niedorzeczne. Głupi rozsądek.
Mężczyzna nie spuszczał ze mnie wzroku. Udawałam, że go nie widzę, ale stanął przede mną i nie było już odwrotu. Naprawdę wyglądał jak model od Calvina Kleina.
- Cześć.
Stał przede mną.
- Przepraszam, nie wiem, czy mnie poznajesz – zaczął znowu chyba speszony moim milczeniem.
- Tak, znaczy... poznaję cię, tylko jestem zaskoczona...
- No tak... Zobaczyłem cię i pomyślałem, że może będziesz miała chwilę, żeby pogadać.
- Tak, mam chwilę. Tylko... skąd wiesz, kim ja jestem?– zdziwienie jeszcze mi nie przeszło.
- Magda?
- Może usiądziemy – zaproponowałam, mając już pewność, że model Calvina Kleina wie, z kim rozmawia.
Znaleźliśmy wolną ławkę. Zdawało mi się, że obydwoje byliśmy skrępowani.
- Wyglądasz znacznie lepiej bez tych wszystkich rurek – zażartowałam.
Roześmiał się. Miał niesamowity uśmiech.
- Dzięki – delikatnie pochylił głowę. Chciał coś powiedzieć, ale chyba nie wiedział jak zacząć. W końcu usłyszałam:
- Przepraszam, że tak cie zaczepiłem, ale właściwie, to czekałem tu na ciebie. Wiesz, od pewnego czasu ...
- Jak to czekałeś? – zaniepokoiłam się trochę – A czy ja cie dzisiaj nie widziałam przed kawiarnią?! – przypomniałam sobie.
- Tak, to byłem ja. Byłaś z kimś, nie chciałem...
Odsunęłam się automatycznie:
- Skąd się tutaj wziąłeś?!
- Wiem, że tu mieszkasz... – rozmowa potoczyła się w złym kierunku. Poczułam jakiś niepokój. Skąd wiedział gdzie mieszkam?
- Wiesz.. muszę, muszę już iść – wstałam szybko ruszyłam w stronę bloku, odwracając się i sprawdzając, czy nie idzie za mną. Ale on stał przy ławce i patrzył, jak uciekam.
Wpadłam do mieszkania, zamknęłam drzwi na dwa zamki. Kilka miesięcy temu chodziłam do szpitala i marzyłam, żeby z nim porozmawiać, a dzisiaj zamykałam przed nim drzwi. Wyjrzałam szybko przez okno sypialni. Wciąż stał w tym samym miejscu i wpatrywał się w rzekę. Musiałam przyznać, że nie wyglądał groźnie. Zaczęłam się nawet obawiać, że moja panika nie była do końca uzasadniona. Niepokój mi minął. Podniosłam torbę z podłogi, zdjęłam sweter, usiadłam przy stole. Skąd zna mój adres? Ale skoro go zna, dlaczego czekał w parku?
Znowu wyjrzałam przez okno. On nadal tam był. Poczułam się głupio. Moja reakcja jednak nie była odpowiednia. W końcu chyba nie zrobi mi krzywdy. Należało dowiedzieć się, czy jest normalnym facetem, czy świrem, którego przypadkiem uratowałam.
Rozmyślania zajęły mi dobry kwadrans. Co chwila wyglądałam przez okno, on wciąż tam był. Założyłam sweter i ruszyłam do parku. Wstał z ławki, gdy mnie zobaczył. Nie bardzo wiedziałam, jak wybrnąć z tej sytuacji, więc postanowiłam zaatakować:
- Masz dwie minuty, żeby mi wytłumaczyć skąd masz mój adres! – mój głos brzmiał wyjątkowo poważnie.
Spojrzał na mnie całkiem spokojnie.
- Mam kolegę w policji – twoje dane są w raporcie z wypadku. Chciałem cię znaleźć, żeby ci podziękować. To wszystko.
Dobrze, że już się ściemniło. Może nie zauważył płomiennych rumieńców, które oblały moją twarz. Usiadłam.
- Nie chciałem nachodzić cie w domu, nie wiedziałem nawet czy mnie poznasz. Pomyślałem, że będzie łatwiej jak cie tutaj zaczepię, a potem wszystko wyjaśnię – jego tłumaczenie miało niestety sens – ale to chyba był zły pomysł. Przepraszam.
- Nie, w porządku. To ja przesadziłam z reakcją. Czuję się niezręcznie.
- W takim razie jesteśmy kwita.
- Chyba tak – uśmiechnęłam się.
Zbliżał się wieczór. Ludzie przechodzili obok nas w pośpiechu.
- Może przejdziemy się w jakieś spokojniejsze miejsce? – zaproponował.
- Możemy pójść w stronę pomostu – odpowiedziałam, starając się nie myśleć o tym, że przed chwilą uważałam go za psychopatę.
Taras widokowy na rzece. Nic wielkiego. Dwie ławki, kilka lamp.
- Ładnie tu – powiedział łagodnym głosem.
- Rzadko podziwiam widoki. Ciągle praca, mało urlopu – przerwałam. Nie wiedział, że ostatni urlop poświęciłam jemu.
- Szkoda, bo to naprawdę ładne miejsce – powiedział trochę od niechcenia. Myślał o czymś innym, a ja chyba wiedziałam, o czym.
- Jak sie miewają twoi rodzice? – zaczęłam delikatnie.
- Dzięki. Już w porządku, chociaż bardzo przeżyli mój wypadek. Opowiadali mi dużo o tobie, o tym, jak siedziałaś przy mnie...
- Przepraszam, że jakoś nie zapytałam wcześniej o ciebie... Jak się czujesz...?
- Dobrze – odpowiedział nie patrząc na mnie – Spędziłem trochę czasu w szpitalu, szkoda, że cię nie było... – przerwał i odwrócił się w moją stronę – Posłuchaj... Chciałem ci podziękować.
- Daj spokój...
- Muszę ci to powiedzieć – upierał się – Może powinienem wysłać kwiaty...
Usiadł przy barierce, a ja obok niego. Panowała cisza. Oboje wracaliśmy myślami do tych samych zdarzeń.
- Widzisz, ja niewiele pamiętam – zaczął – Ktoś wjechał na skrzyżowanie, motor przekoziołkował, ja za nim, trochę huku, jakiś szum... ale pamiętam ciebie... – spojrzał na mnie tym samym wzrokiem, co wtedy i wszystko wróciło. Śnieg, krew, jego oczy.
Mówił dalej:
- Zdawało mi się, że zasypiam, a gdy przytomniałem widziałem twoją twarz...
Dopiero teraz tak naprawdę uświadomiłam sobie, że chłopak, którego krew zlepiała mi włosy, i o którego oddech wtedy walczyłam, jest obok mnie, żyje.
Teraz to ja wpatrywałam się w jakiś nieokreślony punkt na wodzie, żeby tylko nie patrzeć na jego twarz, nie pamiętać krwi na jego policzkach.
- Próbowałam coś zrobić, żebyś nie zasnął. Mdlałeś co chwilę.
- Momentami widziałem cię bardzo wyraźnie. Patrzyłaś jakoś tak...
- Myślałam, że karetka nigdy nie dojedzie. Bardzo się bałam. Jeszcze długo potem nie spałam, nie mogłam wsiąść do samochodu... Wszędzie była krew, na śniegu, na ubraniach, miałam ją na twarzy i we włosach. Nie wiedziałam, że człowiek ma tyle krwi ...
Wreszcie popatrzyłam na niego:
- Bałam się, że umrzesz tam na skrzyżowaniu... na moich rękach – coraz łatwiej przychodziło mi mówienie o tym, o czym przez kilka miesięcy próbowałam zapomnieć.
- To dlaczego nie zostałaś w szpitalu, gdy się obudziłem? Widziałem cie przez chwilę...
Padło wreszcie to niezręczne pytanie. Badawczo mi się przy tym przyglądał.
- Nie chciałam wam przeszkadzać, wszyscy tak się cieszyli, twoi rodzice, narzeczona. przyjaciele. Pomyślałam, że skoro się obudziłeś, nie będę już potrzebna.
- Narzeczona? – chyba zdziwiła go moja odpowiedź.
- No twoja narzeczona, Ania...
- Kto ci powiedział, że to moja narzeczona?!
Zbił mnie zupełnie z tropu wyrazem zdziwionych i rozbawionych oczu.
- To nie moja narzeczona, tylko mojego brata Sebastiana.
- Aha – to jedyne, co udało mi się w tej sytuacji wykrztusić, a on z tym większym rozbawieniem ciągnął dalej:
- Gdy się obudziłem, pielęgniarki mówiły mi, że moja narzeczona siedziała ciągle przy mnie, ale zdaje się, że to ciebie miały na myśli – nawet w półmroku widziałam jego białe zęby w pełnym uśmiechu.
- Po prostu za dużo masz narzeczonych – starałam się być uszczypliwa.
- Obawiam się, że aktualnie nie mam żadnej.
Ciągnął dalej śmiejąc się:
- Miałem psa, ale oddałem rodzicom, bo ciągle nie było mnie w domu. A ty masz narzeczonego... albo psa?
- Żadnych narzeczonych, żadnych psów.
- To dobrze – powiedział cicho, jakby do siebie.
Rozmawialiśmy jeszcze, ale w końcu zrobiło się późno i chłodno. Odprowadził mnie do domu. Przekręciłam klucz w drzwiach i obejrzałam się – stał na schodach.
- Do zobaczenia – powiedział.
- Do zobaczenia.
Nie mogłam zasnąć. Następnego dnia po powrocie z pracy pod drzwiami znalazłam liścik „Będę czekał w sobotę o trzynastej”. Cały dzień zastanawiałam się, co znaczyło to wczorajsze „do zobaczenia”, ale nie sądziłam, że przekonam się o tym tak szybko.
Rzeczywiście następnego dnia czekał przy pomoście. Szłam bardzo powoli, starając się dokładnie mu przyjrzeć. Był wysoki, wyższy niż sobie wyobrażałam jeszcze wtedy w szpitalu. Włosy miał związane w mały kucyk na karkiem. Mogłam przyjrzeć się jego twarzy. Lekki zarost podkreślał rysy i ładną szyje. Byłaby to twarz nawet zbyt męska, gdyby nie wyraz oczu. Zawadiacki i trochę chłopięcy.
Nie zdawałam sobie dotąd sprawy, że był aż tak przystojny. Stał ubrany w jasną koszulkę i lekką skórzaną kurtkę. Kobiety przechodzące obok oglądały się za nim uśmiechały się i szeptały.
„W co ty się, dziewczyno, najlepszego pakujesz?” – skierowałam do siebie retoryczne pytanie pełne politowania.
- Cześć – powiedziałam, zbliżając się.
Zastanawiałam się, jak dziś wyglądać będzie nasze spotkanie..
- Cieszę się, że przyszłaś.
- Ja też – nie skłamałam.
- To może mały spacer?
- Chętnie.
Szliśmy wzdłuż rzeki.
- Myślałem o naszej rozmowie. Mam nadzieję, że nie sprawiłem ci przykrości, przywołując to wszystko.
- Nie. Wszystko w porządku. Ale ja też o tym myślałam. Wiesz, dla ciebie jestem w zasadzie obcą osobą, ale ty dla mnie nie – czułam jego wzrok na sobie, ale patrzyłam w inną stronę – Przez ten tydzień w szpitalu przyzwyczaiłam się do ciebie. Miałam wrażenie, że cię znam. Nadal chyba mam takie wrażenie... Głupio to brzmi.
- Nie jesteś dla mnie obca – powiedział z naciskiem.
Czułam, jak mi się przyglądał.
- Ja też patrzę na ciebie, jak na kogoś bliskiego – ciągnął – wydaje mi się jakbym cie znał od dawna. I masz taki znajomy głos.
- To może jednak prawda - pomyślałam głośno.
- Co?
- Że ludzie w śpiączce słyszą, co się wokół nich dzieje. Może dlatego wydaje ci sie, że znasz mój głos – moje racjonale wyjaśnienie skierowało naszą rozmowę na swobodniejszy tor.
- O czym ze mną rozmawiałaś? Mam nadzieję, że nie majaczyłem?
- Niestety nie. Rozmowny też nie byłeś, więc ci czytałam.
- Jaki idiota ignoruje piękną kobietę przy swoim łóżku?
Nawet ja, wiecznie zdystansowana i niepewna siebie, wiedziałam, że ze mną flirtuje. Co jeszcze dziwniejsze, podobało mi się to.
- Śpiący idiota – nie umiałam trzepotać rzęsami, ale sarkastyczne żarty były moja mocną stroną.
- To co mi czytałaś?
- Książki, gazety motoryzacyjne, relacje sportowe...
Szliśmy już dość długo, więc znaleźliśmy wolną ławkę ukrytą nico w kwitnącej magnolii. Sceneria wydawała mi się natrętnie romantyczna, ale było to jedyne wolne miejsce, może dlatego, że ławka była odrapana i brakowało jej kawałka siedziska.
- Poczekaj – zdjął kurtkę i rozłożył na wybrakowanym parkowym meblu. Miejsca było niewiele. Musieliśmy siedzieć bardzo blisko siebie.
Rozmawialiśmy dalej o sobie, o naszych rodzinach, przyjaciołach, codziennym życiu. Robił fantastyczne miny, gdy coś opowiadał. Był przy tym tak naturalny i zabawny, że wolałam słuchać niż mówić. Mogłabym godzinami patrzeć, jak się śmieje.
Mimo trudnych początków zaczęłam się cieszyć, że go poznałam. Ale przychodziły mi do głowy i inne myśli. Co by było, gdybym znała go wcześniej, w innych okolicznościach. Mogłam spotkać go w każdym innym momencie życia, w każdym innym miejscu. Może bylibyśmy teraz dobrymi przyjaciółmi, albo... kochankami.
Moje myśli pobiegły dużo dalej, niż bym chciała i trudno było mi je zawrócić. Zdążyłam już zauważyć silne męskie ręce, zarys ramion pod ubraniem. Ale gdy tak ukradkiem podziwiałam jego ciało, mój wzrok utkwił na jego klatce piersiowej w okolicy lewego ramienia. Wystarczyła jedna sekunda, żebym znowu zobaczyła go krwawiącego tam na drodze. Przecież ten piękny mężczyzna prawie umarł na moich rękach. Być może wszystkie te myśli malowały mi się na twarzy, bo usłyszałam cichy głos:
- Mam tylko bliznę.
Wyciągnęłam rękę i położyłam ją w miejscu, na które patrzyłam. Zaraz potem drugą. Jak wtedy. Nie zastanawiałam się, jak to wygląda i co on pomyśli. Obie moje dłonie wciśnięte prawie pod skórę razem ze stertą bandaży. Nie widziałam już silnych ramion, tylko krwawiącą ranę, w której trzymam ręce.
Marek położył swoje dłonie na moich i bardzo ostrożnie je odsunął.
- Przepraszam – powiedziałam.
- W porządku – patrzył spokojnie, wciąż trzymając moje dłonie.
- Mam nadzieję, że cię nie boli, że cię nie uraziłam – uświadomiłam sobie, że mogłam sprawić mu ból.
- Nie, to nie boli – jakby na dowód tego zsunął z ramienia koszulkę. Blizna była spora, ale wszystko było wygojone. Oddychałam szybko.
- Mam jeszcze taką na udzie, ale jeśli zdejmę tu spodnie, to mnie aresztują – próbował mnie rozbawić, ale zaraz potem dodał poważnie:
- Chciałem to zrobić sam, ale może... też chcesz...
Byłam ciekawa, co ma na myśli.
- Pojedziesz ze mną? – zapytał.
- Gdzie?
- Na miejsce wypadku.
Od miesięcy nie byłam na tym skrzyżowaniu.
- Chyba nie chce tam jechać – odpowiedziałam.
- Ja też nie chce ... Może nawet bardziej niż ty...
W całym natłoku myśli jaki mi do tej pory towarzyszyły, zapomniałam o najważniejszym i najbardziej oczywistym – to on tam był. To on tam leżał, nie ja. To on przeżył. Zawstydził mnie mój egoizm. Nie zastanowiłam się, ile go kosztowały te rozmowy, ani czy był na nie przygotowany.
- Pojadę – odpowiedziałam znowu.
Poszliśmy w stronę parkingu. Jego samochód stał niedaleko. Ruszyliśmy przez zakorkowane ulice, by dojechać w końcu na miejsce. Stojąc w zatoczce autobusowej przed skrzyżowaniem, patrzyliśmy przed siebie. Mocno się już ściemniło, ale było pogodnie. Samochody mijały się albo stawały. Niedawno zrobili tam światła.
Zwykłe skrzyżowanie dróg, na którym codziennie mijały się setki obcych sobie ludzi. My też się tu spotkaliśmy.
Pierwszy moment. Pierwszy bieg. Spokojnie i powoli, jak na pierwszej lekcji.
Przejechaliśmy.
Potem kolejny raz, i kolejny. Jeździliśmy, dopóki ta droga nie stała sie dla nas tak samo zwyczajna, jak dla wszystkich mijających nas ludzi. Prawie tak samo zwyczajna.
- Jesteś odważna – powiedział w końcu.
Gdyby powiedział, że jestem piękna albo mądra, albo, że moje oczy są jak toń spokojnego oceanu, nie poruszyłby mnie tak, jak tym jednym niespodziewanym zdaniem.
Prawie zaspałam następnego dnia. Była niedziela, ale miałam świętować z przyjaciółkami awans. Przedpołudniowe zakupy, potem jakieś kino. Chodziłam między kolorowymi sklepami. Przypominałam sobie, jak mówił, że nie jestem dla niego obca i jak trzymał mnie za rękę.
- Co z tobą!? Ta czy ta druga? – Marta wymachiwała dwoma wieszakami.
- Chyba ta zielona – odpowiedziałam starając się wypaść wiarygodnie, chociaż było mi zupełnie obojętne, jaką bluzkę wybierze.
- Wyglądasz dziwnie – Mela odciągnęła mnie na chwilę. Wiedziałam, że się martwi, ale nie chciałam jej nic mówić. Może jeszcze nie teraz. Nie tutaj. Teraz oglądałyśmy bluzki, a ja starałam się, żeby nikt nie zobaczył moich ciągłych uśmiechów na myśl o brunecie w skórzanej kurtce.
W kinie były pustki, co nawet mnie ucieszyło. Pełna swoboda myśli po zgaszeniu świateł sprawiła mi ulgę. Usiadłam ostatnia, za towarzyszkę miałam tylko Amelię, a po lewej stronie aż do końca rzędu było pusto. W ostatniej chwili jakiś mężczyzna usiadł obok i moje pragnienie wyciągnięcia nóg na trzech fotelach legło w gruzach. Film już się zaczął, ale nie potrafiłam wciągnąć się w jego fabułę. Zupełnie nie wiedziałam, dlaczego czuję tą dziwną tęsknotę. Jeszcze tydzień temu go nie znałam i wydawało mi się, że chłopak ze szpitala to przeszłość. Teraz nie potrafiłam myśleć o niczym innym, jak tylko o tym, że może czeka na mnie pod domem. Trochę przeszkadzał mi facet obok. Dziwnie się przysunął i położył dłoń na poręczy. Próbowałam usiąść inaczej, ale wtedy on nachylił się i wyszeptał:
- Mam nadzieję, że to miejsce nie było zajęte...
Odwróciłam szybko głowę i w ciemności zobaczyłam piękny znajomy uśmiech. Przez sekundę nie wiedziałam, czy on naprawdę siedzi obok, czy po prostu moje myśli się zmaterializowały. Chciałam zapytać, co tutaj robi, ale Amelia zerknęła w naszym kierunku, wyczuwając poruszenie. Udałam, że oglądam film. To było nawet przyjemne – siedzieć tak blisko niego w tajemnicy.
Jego dłoń nadal leżała na poręczy fotela, położył na niej kurtkę. Nikt nie zauważył, że trzymał mnie za rękę. Po kilkunastu minutach dyskretnie wyszeptał, żebym wyszła na nim.
– Idę do toalety – powiedziałam do Meli chwile później.
Marek czekał za drzwiami.
- Jutro lecę do Berlina na targi. Chciałem... Nie wiem, co ty na to, ale... Mówiłaś wczoraj, że idziesz do kina, więc przyszedłem po ciebie... – odgarnął włosy i przytrzymał rękę na karku, jak speszony nastolatek – Chciałem zapytać, czy się ze mną umówisz. Na randkę.
- Tak – odpowiedziałam najszybciej, jak potrafiłam.
- Musisz tam wracać? – spojrzał w stronę sali kinowej.
- Nie chce tam wracać.
Podobno to endorfiny definiują nasze poczucie szczęścia. Musiałam ich mieć miliardy. Tysiące roztańczonych endorfin w każdej kropli krwi.
Jechaliśmy przez miasto. Słońce. Pogoda. Zresztą, mogło lać – było mi to obojętne.
- Dokąd jedziemy? – zapytałam.
- Sprawdzimy, czy nadal jesteś odważna.
Wysiedliśmy przed wesołym miasteczkiem i ruszyliśmy wprost pod najwyższą kolejkę górską:
- Zwariowałeś – powiedziałam wprost, gapiąc się na ludzi w górze i słuchając ich niepojętych krzyków.
- Ufasz mi? – powiedział chyba najbardziej aksamitnym tonem, jaki w życiu słyszałam. Musiałam wyglądać na przerażoną, bo delikatnie ujął dłońmi moją twarz, szepcząc:
- Idziemy.
Krzyczałam i śmiałam się na zmianę, ściskając jego ramię z całej siły. Kolejka na chwilę przystanęła a my łapaliśmy oddech. Miałam twarz tak blisko niego, że czułam jak oddycha. Kolejka znowu ruszyła.
- Wszystko w porządku? – zapytał, gdy wreszcie stanęliśmy na ziemi.
- Chyba tak.
Nogi mi drżały, wydawało mi się, że świat wokół też dziwnie się chwieje – i nie był to efekt jazdy kolejką. Nawet największy rollercoster świata by tego nie sprawił.
Okazało się, że Marek doskonale strzela, w związku z czym nosiłam ze sobą wielką żyrafę z kokardą na szyi i sercem przyklejonym na grzbiecie. Jedliśmy okropną watę cukrową i podziwialiśmy widoki z samej góry diabelskiego młyna.
A potem był pocałunek. Długi. Czuły. Namiętny. Taki, którego nie chce się przerywać, chociaż brakuje tchu. Taki, po którym palą usta.
Po wyjściu z lunaparku postanowiliśmy pojechać na koncert. Tego dnia nad rzeką, po przeciwnej stronie parku, grał jakiś rockowy zespół. Tłum rozlewał się wokół, a my nie chcieliśmy być w tłumie.
- Mam pomysł – powiedziałam, spoglądając na drugi brzeg. Poszliśmy na pomost. Widać było stamtąd światła sceny, słychać muzykę, a dokoła było tylko kilka osób na ławkach.
- Stąd też możemy oglądać – powiedziałam, opierając się o barierkę. Stanął za mną. Dotykał ustami moich włosów. Nie wiem, jak długo tak staliśmy. Kiedy w końcu dotarliśmy do domu, zrobiłam coś, co kiedyś wydawałoby mi się niemożliwe.
- Zostań – powiedziałam.
- Zostań - powiedziałam jeszcze raz, ciszej, zamykając drzwi. W środku był półmrok. Tylko delikatne światło docierało z ulicy. Widziałam zarys jego sylwetki, gdy zdejmowałam mu ubranie. Za oknem nadal słychać było muzykę. Znowu mnie całował. Jego skóra była ciepła, miękka. W mojej głowie był tylko on.
Pochłaniałam go każdym zmysłem. Łapczywie. Czułam każdą komórką, każdym skrawkiem skóry. Dotknęłam jego blizny, ale tym razem nie widziałam motocyklisty z wypadku, tylko silne ramiona pięknego mężczyzny.
Jeśli ktoś nigdy nie przeżył takiego szaleństwa, nie zrozumie, że można się tak zatracić, że można przymykać powieki i nadal widzieć, nie myśleć o oddechu, ale łapać powietrze głębokimi haustami. Czy połączyła nas jedynie namiętność, czy też więź, którą oboje odczuwaliśmy była czymś więcej - nie wiedziałam. Jednak leżeliśmy obok siebie ze splecionymi dłońmi, rozpalonymi oczami i świadomością, że w tej chwili to jedyne miejsce na ziemi, gdzie chcieliśmy być. Ta pewność była jak głaz – można było na niej zbudować wszystko.
Światło nadal wpadało przez szybę. Próbowałam znaleźć ślad blizny na jego nodze.
- Myślisz o wypadku? – zapytał.
- Nie. Już o nim nie myślę. A ty?
Uśmiechnął się.
- Nie.
Kiedy się obudziłam, usłyszałam jakieś odgłosy z kuchni. Marek wszedł do sypialni:
- Bardzo długo śpisz – przywitał mnie z radością w głosie.
– Wstajemy, zrobiłem śniadanie. Spóźnię się przez ciebie na samolot.
- I nie pojedziesz?
- Nie, zostanę i będę ci się codziennie naprzykrzał.
- To nie wstaje.
Przedpołudnie minęło bardzo szybko. Na lotnisko dotarliśmy spóźnieni. Już się pożegnaliśmy, już stał w bramce do odprawy, ale jeszcze wrócił. Znów mnie objął i pocałował.
Stałam i patrzyłam jak zamykają się za nim drzwi. Ostatni raz się odwrócił. Jego piękne brązowe oczy śmiały się do mnie. Poczułam nagłą pustkę i wielką tęsknotę.
Następne dni były długie. Nie dzwonił. Nie odbierał. Może komórka mu padła, albo ją zgubił. Miał wrócić w czwartek, więc czekałam na lotnisku. Tłum stawał się coraz mniejszy, aż w końcu zostałam sama.
- Przepraszam, chciałam zapytać o pasażera lotu z Berlina. Czekam na niego, nie mogę się do niego dodzwonić – zapytałam w informacji. Elegancka blondynka szukała jego nazwiska na liście.
- Mamy rezerwację na to nazwisko, ale tego pasażera nie było na pokładzie.
- Jak to nie było?
- Nie wsiadł do samolotu. Przykro mi.
Nie dzwonił. Nie odbierał. Nie wrócił.
Początkowo nie dopuszczałam do siebie myśli, że mnie zostawił, ale ostatecznie po kilku dniach dzwonienia na lotnisko za każdym razem gdy lądował samolot z Berlina, poddałam się. Siedziałam na podłodze pod oknem w salonie. Butelka wina się skończyła. Czułam się okropnie. Nie wiem, czy bolało mnie serce, czy zraniona duma. Aż tak zawiódł mnie instynkt?
- Nadal nic? – pytała Amelia.
- Nic. I chyba już nic nie będzie. Muszę się wziąć w garść. To nie był kilkuletni związek, żeby tak go przeżywać. To w ogóle nie był związek – odstawiłam pusty kieliszek.
- Przykro mi – nawet nie próbowała mnie pocieszać.
- Wiesz, najgorsze, że całkowicie mu zaufałam. Może... może coś mu się stało. Oszaleję.
- Wiesz, gdzie mieszka. Możemy tam jechać.
- Nie wiem, czy trafię. Byliśmy tam tylko raz po ubrania, gdy jechaliśmy na lotnisko.Poza tym... Jeśli jest u siebie...
- Wtedy będziesz wiedziała.
Pojechałyśmy. Błądziłam po kilku ulicach, ale w końcu udało mi się trafić:
- To ta kamienica. Ostatnie piętro. Chyba 38.
Z samochodu patrzyłam na szereg okien w górze. W żadnym się nie światło.
- Idź ty, ja nie mogę – poprosiłam.
- Co mam powiedzieć, że czekasz na niego, że jest draniem?
- To ostatnie...
Amelia weszła na górę, ale wróciła bardzo szybko:
- Chyba go nie ma. Pukałam, dzwoniłam. Nic.
Postanowiłam pójść sama. Stałam pod drzwiami nasłuchując, ale nie dobiegały stamtąd żadne dźwięki. Wyciągnęłam z torebki notes i wsunęłam po drzwi kartkę „Odezwij się. M.”.
Nie dawało mi spokoju, dlaczego go nie ma. Amelia wymyślała przeróżne odpowiedzi na to pytanie, a we mnie zaczynał pojawiać się niepokój.
Jeździłam tak przez kilka kolejnych dni. O różnych porach. Pojechałam nawet wieczorem, przekonać, się, czy świeci sie w którymś z okien. Przetrząsnęłam wszystkie strony o targach motoryzacyjnych w Berlinie. Były. Skończyły sie tydzień temu.
Amelia towarzyszyła mi nadal, pilnując najwyraźniej, żebym nie popadła w obłęd, a ja rozpamiętywałam każdą chwilę z nim spędzoną, każde słowo, które wypowiedział, spojrzenia, gesty, wszystko, co mogłoby mi pomóc zrozumieć. I im dłużej to robiłam, tym bardziej byłam przekonana, że był szczery.
- Muszę go znaleźć.
- Ale jak?
- Nie wiem.
Znowu pojechałam do jego mieszkania. Wcześniej za każdym razem zostawiałam kartkę - leżało ich tam już sporo, wystawały spod drzwi. Gdy pojechałam tym razem, nie było kartek.
- Wrócił – pomyślałam, ale z mieszkania nadal nie dobiegały żadne dźwięki. Zaczęłam walić w drzwi. Nic.
Gdy schodziłam po schodach, jakiś staruszek otworzył drzwi obok:
- Panienka do pana Marka?
- Tak. Wrócił?
- Pana Marka już dawno nie widziałem, ale dzisiaj był chyba jego brat.
- Kiedy?!
- Niedawno, widziałem jak schodził z góry z jakimś pudłem.
- Nie wie pan, czy jeszcze tu będzie?
- Nie wiem.
- Gdyby się pojawił, bardzo proszę, niech pan mu to odda – wyciągnęłam swoją wizytówkę z portfela i napisałam na odwrocie „szukam Marka. Magda – z wypadku”. Brzmiało trochę dziwnie, ale nie miałam czasu się zastanawiać. Podziękowałam i wyszłam bez przekonania, że starszy pan odda karteczkę we właściwe ręce.
Amelia przyjechała następnego ranka z wiadomością, że znajomy jej koleżanki pracuje w szpitalu miejskim.
- Podałam mu nazwisko i datę wypadku. Ma poszukać w dokumentach, może będzie jakiś inny kontakt.
Byłam jej wdzięczna.
- Naprawdę się zakochałaś?
Pierwszy raz ktoś mnie o to zapytał.
- Nie wiem. Nie pytaj mnie o to, bo jak uświadomię sobie, co do niego czuję, będzie jeszcze gorzej.
Gdy zostałam sama, pytanie Amelii wracało jak bumerang. Czy można się zakochać w trzy dni? Pewnie tak. Czy ja się zakochałam? Uczucie miękkich nóg i paląca namiętność to jeszcze nie miłość.
Patrzyłam, jak mijają godziny. Mogłam tylko czekać. Może znajomy Amelii się odezwie. Może Marek zadzwoni. Patrzenie ciągle na milczącą komórkę bolało.
Snułam się przez kilka dni, potem zajęłam się pracą. Miałam tyle zaległości, że przez dwa tygodnie zostawałam długo po godzinach. Ale codziennie jechałam ulicą, na której mieszkał. Przystawałam. Światło się nie świeciło.
Wreszcie któregoś wieczoru zadzwonił telefon.
Gdy odebrałam, usłyszałam w słuchawce:
- Cześć, z tej strony Sebastian, jestem bratem Marka, pan z dołu dał mi twoja wizytówkę. Chciałbym się z tobą spotkać. Jestem u Marka w mieszkaniu.
Byłam mocno zaskoczona.
- Marek jest?!
Nastąpiła chwila ciszy.
- Nie, ale jeśli możesz, przyjedź proszę.
- Będę za pół godziny.
Gdybym była w piżamie, pewnie wybiegłabym w niej z domu. Nawet nie zamknęłam mieszkania.
Zapukałam do jego drzwi. Otworzył młody mężczyzna, którego poznałam jeszcze wtedy w szpitalu. Miał dziwną minę, wpuścił mnie bez słowa.
Mieszkanie było jakieś inne. Wydawało mi się, że poprzednio było więcej mebli.
- Usiądź proszę – głos mu nieco drżał. Ja sama poczułam, że z jakiegoś powodu trzęsą mi się ręce.
- Zadzwoniłem, jak tylko pan Stanisław dał mi twoją wizytówkę. Marek nic nam o tobie nie mówił, nie wiedziałem, że się spotykaliście, że w ogóle się z kimś spotykał...
- Właściwie, to my nie... – moje podenerwowanie rosło z każdą sekundą. Odczuwałam dziwne napięcie. Patrzyłam na Sebastiana. Wiedziałam, że za chwilę coś powie i nie byłam pewna, czy chce to usłyszeć.
- W jego kurtce znalazłem wasze zdjęcie, ale nie wiedziałem, jak cię znaleźć, co powiedzieć... – oczy miał pełne łez. Był bardzo podobny do Marka.. Tylko dlaczego płakał..? Myślałam na głos:
- Zdjęcie... pamiętałam, takie z automatu w lunaparku... Dlaczego mówisz, że je znalazłeś?...
- Miał zakrzep, chyba jeszcze po operacji, w samolocie... Dostał udaru. Zmarł w szpitalu w Berlinie prawie trzy tygodnie temu...
Byłam filologiem. Znałam trzy języki obce. Czemu nie rozumiałam jego słów? Bezwiednie zsunęłam się na podłogę, przyciągnęłam kolana, i bujałam się do przodu i do tyłu, jakbym próbowała sie ukołysać. Drżałam coraz bardziej.
- Czekałam na lotnisku, mówili, że nie wsiadł do samolotu... – szeptałam sama do siebie – powiedział, że wróci...nie żyje... – nie rozumiałam tego słowa, powtarzałam je nie widząc w nim sensu, kilka liter - umarł...umarł...umarł...umarł...
A może po prostu oszalałam. Może wymyśliłam sobie to wszystko. Podniosłam się z podłogi, ale nie mogłam ustać. Oparłam się o stolik. Leżało na nim kilka książek, pudełko ze spakowanymi drobiazgami, którego wcześniej nie zauważyłam. I to zdjęcie z automatu. Takie małe, podłużne, z kilkoma ujęciami. Była tam jego twarz i moja, pocałunek w policzek, żyrafa zasłaniająca cały kadr, jego uśmiech... Niesamowity uśmiech.
Krzyknęłam na cały głos. Poczułam ogromną złość, wielką energie, którą musiałam wyładować. Zrzuciłam wszystko na podłogę, przewróciłam krzesło, chyba coś jeszcze... Chłopak złapał mnie za nadgarstki. Szarpałam, ale nie chciał puścić. Był silniejszy. Znowu osunęłam się na podłogę, mogłam tylko płakać. Tylko płakać...
Usłyszałam telefon, potem cichą rozmowę rozmowę:
– Tak, jest tutaj, nie wiem co robić.
Amelia nie zastała mnie w domu więc zadzwoniła na komórkę, którą odebrał Sebastian. Przyjechała. Siedziała przy mnie na podłodze i gładziła po głowie.
Nie płakałam już. Nie mogłam. Ledwie oddychałam. Zawiozła mnie do domu, dała szklankę z wódką. Wypiłam. Pomogła mi dojść do łóżka. Leżałam tam bez ruchu. Wiedziałam tylko, że oddycham.
Potem nie było już łez, były dni otępienia. Nie żyłam w czasie rzeczywistym. Mentalnie byłam na kolejce w wesołym miasteczku, albo w parku na ławce. Czytałam książkę chłopakowi w szpitalu albo jeździłam godzinę w tę i z powrotem po skrzyżowaniu. Czułam jego dotyk, zapach, słyszałam głos. Nie chciałam wracać do świata, w którym go nie było.
Nie wychodziłam z domu. Moja siostra, robiła zakupy, wynosiła śmieci. Czasem wyglądałam przez okno, myśląc, że go zobaczę stojącego tam nad rzeką, czekającego. Nie było go. Nie czekał. Nie wrócił. Byłam wściekła. Na siebie, potem na niego i znowu na siebie, jakby zdanie „mogłam coś zrobić, mogłam jechać, mogłam mu nie pozwolić” cokolwiek miało zmienić.
Amelia przyjeżdżała prawie codziennie a ja nie chciałam z nią rozmawiać. Miałam dosyć wszystkich. Po tygodniu moja siostra wyjechała. Powiedziałam jej, że sobie poradzę. Chciałam być sama.
Wiosna zmieniała się w gorące lato, pogoda była piękna. Wyglądałam przez okno. Znowu. Od dwóch tygodni nie wychodziłam z domu, ale codziennie stałam przy oknie. Amelia załatwiła mi zwolnienie. Zawiozła. Opowiedziała jakąś bajeczkę o zapaleniu płuc.
Któregoś dnia wreszcie wyszłam. Do parku. Jakbym potrzebowała się dobić. Chodziłam między ławkami, poszłam na pomost, dotykałam barierki . Zbierałam jego ślady.
Przyjechał Sebastian i przywiózł małe pudełko:
- Jak będziesz gotowa, otwórz.
Nie byłam gotowa. Jeszcze. Siedzieliśmy więc przy stole, a on opowiadał o rodzicach. Mówił, że nic nie wiedzieli o mnie.
- Spotykaliśmy się bardzo krótko – odpowiedziałam.
- Ale ja wiedziałem, że coś się dzieje. Gdy dzwonił przed wyjazdem był jakiś taki inny, zadowolony, nie wiem, miał inny głos. Powiedział, że opowie mi, jak wróci...
- Jutro jadę na cmentarz. Jeśli chcesz... Daj znać.
Gdy poszedł, stanęłam przy stole i gapiłam się na pudełko, które zostawił. Podchodziłam, dotykałam go i odsuwałam się. Po kilku godzinach odważyłam się je otworzyć. Jego zdjęcie. Chyba niedawno zrobione . Nasze zdjęcie z lunaparku. Poszłam do sypialni i otworzyłam szafę. Na dnie leżała cholerna żyrafa. Wyciągnęłam ją. Wróciłam do pudełka. Z absurdalną maskotką na kolanach przeglądałam przedmioty – zdjęcia, zegarek. Zadzwoniłam do Sebastiana:
- Jesteś jeszcze w mieście?
- Tak, nocuje w mieszkaniu.
Nie mówił juz „w mieszkaniu Marka”.
- Czy już wszystko zabrałeś?
- Nie. Jak chcesz, przyjedz. Może z tobą...
Pojechałam. Szafa w sypialni nadal była. Miałam nadzieję, że jeszcze jej nie zabrali.
Otworzyłam drzwi. Nikt niczego nie ruszał. Na półce leżała koszulka, którą rzucił, gdy przebierał sie przed wyjazdem. Chwyciłam ją mocno. Musiałam jeszcze raz go poczuć, jeszcze ten ostatni raz. Sebastian początkowo stał przy mnie, ale po chwili wyszedł. Żegnałam się.
Wyszłam z koszulką w rękach:
- Pojadę z tobą jutro – powiedziałam do Sebastiana.
- Dobrze – odpowiedział.
Odłożyłam koszulkę na kanapę. Ułożyłam delikatnie, wygładziłam. Dotknęłam ostatni raz i wyszłam.
Następnego dnia pojechaliśmy na cmentarz. Musiałam do końca uwierzyć, że już go nie ma. Dużo kwiatów. Zdjęcie. Nie pasowało tam. On tam nie pasował. Powiedziałam Sebastianowi, że wrócę sama. Usiadłam na małej ławce, takiej, jakie stawia się przed grobami, żeby wdowy miały gdzie płakać. Siedziałam tak cały dzień. To było jak jazda samochodem po skrzyżowaniu. Patrzyłam na zdjęcie, dopóki nie zrozumiałam tak naprawdę i do końca, że on nie żyje. Gdyby tu był kazałby mi to właśnie zrobić. Patrzeć dotąd, aż się z tym pogodzę. Bo jestem odważna.
Po całym dniu jego zdjęcie tam przestało mnie dziwić. Prawie.
Ostatnio zmieniony wt 18 sie 2015, 21:28 przez iris, łącznie zmieniany 1 raz.

2
Dobre opowiadanie. Przyznam, że nie jestem miłośnikiem ani też czytelnikiem, tzw. ‘romansideł’, lecz to opowiadanie akurat mnie wciągnęło. Być może określenie: ‘Romansidło’ jest tutaj trochę za mocne, ale... Ale wątek romantyczny został tutaj nawet nieźle poprowadzony. Najbardziej jednak podobał mi się emocjonalno/psychologiczny nastrój całego tekstu.
Pierwsza część — moim zdaniem — jest najlepsza. Doskonale opisany jest tutaj: Szok, usilna chęć pomocy, zwątpienie... Czytając ten fragment poczułem się tak, jakbym tam był; jakbym patrzył na to zdarzenie własnymi oczami i... I muszę pogratulować tutaj zdolności opisowych.

Jedyne ‘ale’ jakie tutaj mam, to romantyczny wątek całości opowiadania. Jest to jednak takie zwykłe ‘widzi mi się’ aniżeli jakakolwiek poważna krytyka.
Bez względu na to ‘widzi mi się’ opowiadanie — jako całość — naprawdę mi się podobało. (Cholera, chyba się starzeję ;D )

Z pełnym szacunkiem i poważaniem.

„Emigre”

3
Dobry, trzymający w napięciu tekst. Miałem zamiar rzucić okiem tylko na kilka pierwszych zdań i dojechałem do końca. Tak należy pisać, żeby czytelnik nie mógł się oderwać, chociaż miał taki niecny zamiar. Może poświęciłbym więcej miejsca opisowi pierwszego wypadku. Całość realistyczna i przekonująca, doskonałe i naturalne dialogi, klimat, wiarygodna psychologia. Świetnie się czytało, choć to zupełnie nie moja bajka.
- Naprawdę nic takiego nie zrobiłam. Nawet...nawet nie pamiętam, co robiłam... – w rekach trzymałam torbę z kurtką.
- Naprawdę nic takiego nie zrobiłam. Nawet...nawet nie pamiętam, co robiłam... – W rękach trzymałam torbę z kurtką.
- Dziewczyno, gdyby nie ty, nie doczekałby karetki – mężczyźnie płynęły łzy.
- Dziewczyno, gdyby nie ty, nie doczekałby karetki. – Mężczyźnie płynęły łzy.
- Jestem Magda, pamiętasz mnie? – ukradkiem spoglądałam za szybę dyżurki
- Jestem Magda, pamiętasz mnie? – Ukradkiem spoglądałam za szybę dyżurki.
Gdy dobiegłam do szklanych drzwi i zauważyłam, że w sali są też jego rodzice, a mój śpiący do tej pory przyjaciel ma otwarte oczy.
Niepotrzebne „i”.
- Dopiero co się obudził, muszą go jeszcze zbadać. Obudził się... – kobieta szlochała ze wzruszenia.
- Dopiero co się obudził, muszą go jeszcze zbadać. Obudził się... – Kobieta szlochała ze wzruszenia.
Ładna wysoka blondynka elegancko ubrana..
Dwie kropki. Zapewne przypadek.
- No mówię ci, że brunet, wysoki, szczupły, ciemne włosy – Mela wymieniała spokojnie.
Kropka po „włosy”.
Zdaje się, że dłuższe. Trochę jak model od Calvina Kleina – Mela rozmarzyła się nad filiżanką.
Kropka po „Kleina”.
Skoro zaczęłaś wybiegać na ulicę za obcym facetem zaczynam się o Ciebie martwić – żartowała.
Skoro wybiegłaś na ulicę za obcym facetem, zaczynam się o Ciebie martwić – żartowała.
- Oj tam, od razu żenujące. Ludzkie – przerwała na chwilę, ale wiedziałam, że powaga nie potrwa długo
- Oj tam, od razu żenujące. Ludzkie. – Przerwała na chwilę, ale wiedziałam, że powaga nie potrwa długo.
- Tak, mam chwilę. Tylko... skąd wiesz, kim ja jestem?– zdziwienie jeszcze mi nie przeszło.

- Tak, mam chwilę. Tylko... skąd wiesz, kim ja jestem?– Zdziwienie jeszcze mi nie przeszło.
- Dzięki – delikatnie pochylił głowę.
- Dzięki. – Delikatnie pochylił głowę.
- Przepraszam, że tak cie zaczepiłem, ale właściwie, to czekałem tu na ciebie.
A czy ja cie dzisiaj nie widziałam przed kawiarnią?!
„cię”
No i powtórzenie.
- Wiem, że tu mieszkasz... – rozmowa potoczyła się w złym kierunku.
- Wiem, że tu mieszkasz... – Rozmowa potoczyła się w złym kierunku.

Dalej nie będę tego poprawiał. Ogólnie, mała litera i bez kropki piszemy wtedy, gdy następuje bezpośrednie określenie wypowiedzi: powiedział, krzyknął, zapytał itp.
Niepokój mi minął.
Niezręcznie. Może: niepokój minął szybko.
Rozmyślania zajęły mi dobry kwadrans.
Powtórzone „mi”.
- Nie chciałem nachodzić cie w domu, nie wiedziałem nawet czy mnie poznasz.
„cię”
Cały dzień zastanawiałam się, co znaczyło to wczorajsze „do zobaczenia”,
No, to jest trochę naiwne.
Włosy miał związane w mały kucyk na karkiem.
„nad karkiem” - literówka.
Kobiety przechodzące obok oglądały się za nim uśmiechały się i szeptały.

Kobiety przechodzące obok oglądały się za nim, uśmiechały i szeptały.
- Cześć – powiedziałam, zbliżając się.
Zastanawiałam się, jak dziś wyglądać będzie nasze spotkanie..
- Cieszę się, że przyszłaś.
Za dużo „się”.
Po kilkunastu minutach dyskretnie wyszeptał, żebym wyszła na nim.
„za nim”
– Idę do toalety – powiedziałam do Meli chwile później.
„chwilę”
- Nie chce tam wracać.
„chcę”
Nogi mi drżały, wydawało mi się,
Powtórzone „mi”.
- To nie wstaje.
„wstaję”
Pomogła mi dojść do łóżka.
„mi” – niepotrzebne.
Amelia przyjeżdżała prawie codziennie a ja nie chciałam z nią rozmawiać.
Przecinek przed „a”.
- Nie. Jak chcesz, przyjedz. Może z tobą...
„przyjedź”
Na półce leżała koszulka, którą rzucił, gdy przebierał sie przed wyjazdem.
„się”

4
Dzięki za opinie. Temat opowiadania jest dość, powiedziałabym ryzykowny i długo zastanawiałam się, czy w ogóle powinnam ten tekst wrzucać. Jak by nie patrzeć, jest to romans :) Wszystkie moje opowiadania są o związkach, ale robię co mogę, żeby uniknąć infantylizmu. A jeśli czytanie romansideł ma być syndromem starzenia, to mogę tylko odpowiedzieć: mężczyźni się nie starzeją, tylko dojrzewają :)
Dzięki, Gorgiaszu za wszystkie uwagi. Posypuję głowę popiołem i sięgam do odpowiedniej literatury przedmiotu, by zgłębić tajniki zapisywania dialogów. Pozwolę sobie też na krótką chwilkę samozadowolenia z powodu pokrzyżowania Twoich „niecnych zamiarów”.
„Styl nie może być ozdobą. Za każdym razem, kiedy nachodzi cię ochota na pisanie jakiegoś wyjątkowo skocznego kawałka, zatrzymaj się i obejdź to miejsce szerokim łukiem. Zanim wyślesz to do druku, zamorduj wszystkie swoje kochane zwierzątka.” Arthur Quiller-Couch

FB - profil autorski
ODPOWIEDZ

Wróć do „Opowiadania i fragmenty powieści”