PEWNEGO RAZU W HOGWARCIE
1.
O TYM, ŻE NIE KAŻDA DROGA POZYSKANIA ZWIERZĄTKA JEST DOBRA
Lato było gorące i parne, a po nim przyszła zimna i deszczowa jesień. Dlatego, gdy po niezwykle mokrym i wietrznym październiku nadszedł dzień względnie dobrej pogody, całe chmary uczniów wyległy na błonia, by przy ostatnich w miarę ciepłych promieniach jesiennego słońca chociaż poudawać, że się czegoś uczą. W rzeczywistości leżeli plackiem na trawie i trudnili się pracochłonnym nicnierobieniem lub siedzieli na szkolnym murku i plotkowali o tym kto, z kim, gdzie, dlaczego i czy Snape kiedykolwiek śpi, a jeśli już to robi, to z kim. Kilkoro studentów zgromadziło się wokół drzewa, na którego pniu kilka pokoleń Hogwartczyków utrwalało swoje najgłębsze przemyślenia: „S. S. nie myje włosów”, „H. P. + R. W. = W. N. M.”, „Kocham rudą (skreślone) czarną”, „Puchoni i gumochłony głosu nie mają” czy „Slytherin gurą!!!”. Jakiś zdolniejszy artysta wyraził też swoje obawy na temat żywienia przyszłych pokoleń: pod wyrytą w korze dłonią z wysuniętym palcem wskazującym widniał pieczołowicie wycięty napis: „A czy ty zjadłeś już dzisiaj swoją porcję zupy fasolowej?”.1.
O TYM, ŻE NIE KAŻDA DROGA POZYSKANIA ZWIERZĄTKA JEST DOBRA
Chciałoby się rzecz, że w taki dzień nikogo nie mogło zabraknąć na błoniach, a jednak pewna przykładna Krukonka z szóstego roku siedziała w bibliotece pośród sterty książek, sponad których nie wystawał już nawet czubek jej jasnowłosej głowy. Clem Bennett, bo o niej tutaj mowa, mimo uspokajającego towarzystwa tomiszczy w liczbie sztuk dwudziestu siedmiu miała niejasne wrażenie, że coś jest nie tak. I może gdyby jako jedenastolatka została przydzielona do innego domu, najzwyczajniej w świecie by to uczucie zignorowała. Ale Clem nie bez przyczyny została Krukonką. Jej wewnętrzny krukonizm i nieustający popęd wiedzy nie pozwolił jej pozostawić sytuacji, w której coś było niejasne, w stanie permanentnego nierozwiązania. Dlatego niespokojnie rozsunęła zalegające na jej stoliku woluminy w dwa stosy i dyskretnie wyjrzała przez powstałą w ten sposób szczelinę na zewnątrz.
Pani Pince z dorodnymi rumieńcami czytała jakąś bliżej niesprecyzowaną książkę, której okładkę zdobił szary, nieciekawy krawat. Nieznany dziewczynie Puchon przysiadł na piętach przed działem „TRANSMUTACJA” i próbował karmić swoim drugim śniadaniem coś, co najwidoczniej rozwinęło kolonię pod zakurzoną półką. Czarna mysz przebiegła przez sam środek biblioteki tylko po to, by zatrzymać się tuż przed Krukonką i zostawić po sobie ślad na książce od eliksirów, co, jak uznała po chwili Clem, stanowiło doskonały komentarz do jej treści. Słowem żadnych odstępstw od normy, a jednak dziewczyna nie mogła pozbyć się tego irytującego uczucia jakiejś rażącej nieprawidłowości. Westchnęła i próbowała wrócić do pasjonującej historii dynastii goblinów, która to dynastia panowała na terenie Niemiec aż do momentu ożenku jednego z jej członków z górskim trollem — co zdaniem wielu uczonych tłumaczyło bezdzietność powstałej z tego związku księżniczki — jednak coś dalej nie dawało jej spokoju. Z bólem oderwała się od książki, wyjęła z czeluści szkolnej torby różdżkę i zaczęła krążyć po bibliotece, szukając źródła swoich wewnętrznych niepokojów. Kiedy minęła nieodwiedzany przez nikogo sektor z literaturą trytońską i skręciła w wiele mówiący dział o wdzięcznym tytule „INNE I COŚ JESZCZE”, owe alarmistyczne coś mrugnęło do niej spomiędzy półek. A przynajmniej tak wydawało się Clem, bo w następnej sekundzie Krukonka zdała sobie sprawę z tego, że wpatruje się w falującą leniwie wielką dziurę tuż między regałem „TO, CO NIE ZMIEŚCIŁO SIĘ POD ZET” a regałem „DODATKI DO DODATKÓW Z DODATKAMI (pozostałe dodatki w DODATKACH DODATKÓW)”.
*
Miesiąc wcześniej.
— A teraz dobierzcie się w pary — poleciła sucho profesor McGonagall.
Clem Bennett jęknęła w duchu i obróciła się do tyłu, ale wyglądało na to, że zarówno Susan, dziewczyna z jej dormitorium, jak i Megan, Puchonka, którą czasami spotykała w bibliotece, znalazły już sobie parę do ćwiczeń. Z rosnącą paniką rozglądała się po klasie, ale szybko zdała sobie sprawę z tego, że tak właściwie to, poza nimi dwiema, praktycznie nikogo nie zna na tyle, by chciał z nią ćwiczyć.
— Wygląda na to, że znów jesteśmy na siebie skazani — powiedział flegmatycznie Rupert, tyczkowaty chłopak ze Slytherinu, z którym musiała dzielić ławkę na eliksirach, bo tylko oni dwoje nie mieli z kim. — Mogę?
— Siadaj — zgodziła się potulnie Clem, zwalniając krzesło z ciężaru swojej torby.
Przez chwilę siedzieli w milczeniu, słuchając instrukcji profesor McGonagall, po czym odwrócili się twarzami do siebie. Clem, co prawda, ogólnie bywała nieśmiała, jednak nic nie mogło jej powstrzymać przed zdobywaniem wiedzy i umiejętności, dlatego w następnej chwili spytała z pewnością siebie:
— Mogę pierwsza?
Rupert, niezbyt zainteresowany dalszym rozwojem swoich talentów w dziedzinie transmutacji, kiwnął przyzwalająco głową. Wybrał ten przedmiot tylko dlatego, że jego babka wciąż wierzyła, że przeznaczeniem chłopca jest zdobycie w przyszłości stanowiska szefa biura aurorów. Rupert jakoś nie miał serca jej powiedzieć, że skrycie pragnie zostać poetą i nocami wcale nie wymyka się na spotkania Młodocianych Śmierciożerców, tylko na wieczorki poezji śpiewanej.
Clem jeszcze chwilę w skupieniu wertowała podręcznik, po czym wykręciła rękę pod dziwnym kątem, przystawiła mu różdżkę do nosa i zakręciła wdzięcznie jej końcem. Ruperta najpierw zmroziło, a potem gdzieś nad górną linią jego ust pojawiło się delikatne mrowienie i przyjemne uczucie gorąca, które powoli rozeszło się po całym jego ciele. Chłopiec z niecodziennym u niego zainteresowaniem pomacał się po twarzy i wyrzucił z siebie:
— Mam wąsy? Zrobiłaś mi wąsy?
To też była tajemnica i Rupert nigdy nikomu by się do tego nie przyznał — nawet przed znajomymi z wieczorków poezji śpiewanej ¬— ale żarliwie pragnął mieć wąsy. Skutkiem tego były trzy wypocone z trudem wiersze: „Z wąsem czy bez wąsa — oto jest pytanie”, „Oda do wąsów” i „Nad wąsem wielkim i czystym”. Pech jednak chciał, że mimo najszczerszych chęci Ślizgona natura nie chciała obdarzyć go tym upragnionym męskim atutem. Zapewne, gdyby jego myśli biegły torem podobnym do szlaków myślowych Clem, chłopiec wiedziałby, że jego marny zarost brał się z jeszcze nikłego stężenia testosteronu w jego powoli dojrzewającym ciele, a gdyby w dodatku posiadał umiejętność wróżenia z kryształowej kuli, przekonałby się, że za lat równo trzy zostanie honorowym członkiem Ligi Wąsatych Czarodziejów. Rupert jednak nie wiedział żadnej z tych rzeczy, dlatego choćby i chwilowa perspektywa posiadania wąsa wprawiała go w stan czystej euforii.
W odpowiedzi Clem zarumieniła się.
— Mmm, niezupełnie — wymamrotała niewyraźnie z nosem w podręczniku.
— Hę?
— No niezupełnie — powtórzyła nieco głośniej dziewczyna. — Ale zaraz to naprawię!
W tym momencie w głowie Ruperta pojawiła się dziwna, niepokojąca myśl. Ukłuła go gdzieś w okolicach potylicy, po czym wdzięcznie ześlizgnęła się w dół kręgosłupa aż do kości guzicznej, gdzie przemieniła się w lodowate uczucie paniki. Rupert jeszcze raz, tym razem dokładniej, pomacał się po twarzy i z lekkim niepokojem odkrył, że przyjemny w dotyku miękki wąsik wcale nie kończył się nad ustami — tak właściwie to chłopak miał wrażenie, że w ogóle się nie kończy.
— Clementine? — spytał, a jego głos był tylko o kilka oktaw wyższy niż normalnie.
— Zaraz cię odczaruję, naprawdę — zapewniła go żarliwie dziewczyna. — Tylko znajdę odpowiednie zaklęcie. Chyba nie powinnam była mieszać dwóch uroków ze sobą, co? — zaniepokoiła się lekko.
— Ty… CO?! — Rupertowi najwidoczniej zabrakło słów, nie zabrakło mu natomiast odruchów warunkowych, bo w następnej chwili sięgnął po lusterko, żeby na własne oczy zobaczyć, co za krzywdę uczyniła mu Clementine Bennett.
Oczywiście należy tutaj wspomnieć, że Rupert nie nosił ze sobą podręcznego lusterka, dlatego że był zniewieściałym metroseksualistą, lusterko służyło mu tylko do celów typowo męskich, a mianowicie do oceniania postępów we wzroście jego wąsów.
Gdyby Rupert Monroe nie został wychowany w duchu konserwatywnego slytherinizmu i obejrzałby kiedyś Gwiezdne Wojny, przekonałby się, że wyglądem niewiele się różnił od Chewbacci, ale ponieważ w żadnym porządnym domu czystokrwiści czarodzieje nie chodzili do kina, a już w szczególności nie urządzali sobie maratonów Gwiezdnych Wojen, jedyne porównanie, jakie przychodziło Rupertowi do głowy, brzmiało:
— Wyglądam jak animizacja włochatych spodni Hagrida!
Hanna Steele, Puchonka szczególnie zainteresowana przyrodą, kolekcjonerstwem owadów i obserwacjami ornitologicznymi, rozejrzała się niespokojnie po klasie, pewna, że właśnie usłyszała godowe odgłosy pleszki zwyczajnej.
— Chyba nie odbieram na tej częstotliwości. Możesz powtórzyć?
— Wyglądam jak animizacja włochatych spodni Hagrida!
— Wiesz, nie chcę być niegrzeczna, ale chyba miałeś na myśli personifikację… — nie mogła się powstrzymać Krukonka, ale natychmiast umilkła pod morderczym spojrzeniem Ruperta alias Wookieego.
— Nie ma powodów do paniki! W końcu, skoro umiałam zmieszać ze sobą czary, to z pewnością za chwilę dojdę do tego, jak to odkręcić. Tylko daj mi minutkę.
Niestety, ani minutka, ani nawet kolejne piętnaście z rzędu nie zaowocowały w cudowne rozwiązanie i Clem musiała przyznać, że nastał dzień, w którym i ona znalazła swoje Waterloo (bo, jak mawiał profesor Flitwick, każdy ma swoje Waterloo). Profesor McGonagall odesłała Ruperta do skrzydła szpitalnego, a Clem, powodowana wyrzutami sumienia, zgłosiła się na ochotniczkę, żeby go odprowadzić. Cierpliwie dotrzymywała mu towarzystwa, podczas gdy pani Pomfrey machała nad nim różdżką.
— Przepraszam, naprawdę myślałam, że wiem, co robię. W zeszłym roku ćwiczyłam tę sekwencję na żółwiach, ale zapomniałam, że gady są zmiennocieplne. Pomyślałam tylko o tym, że to owodniowce, więc przy tym rodzaju zaklęcia nie powinno być różnicy, ale oczywiście zapomniałam wziąć pod uwagę temperatury ciała — powiedziała ze skruchą Clem.
— Nic z tego nie rozumiem — westchnął Rupert, przewracając oczami, co przy jego tymczasowej aparycji wyglądało komicznie.
Clem jednak była zbyt przejęta, by docenić komizm tej sytuacji; co więcej, była tak przejęta, że nawet zapomniała, że na ogół nie rozmawiała z chłopakiem na tematy inne niż te związane z eliksirami.
— Myślisz, że dostanę za to szlaban? — zmartwiła się czymś innym Clem, gdy pielęgniarka oświadczyła, że chłopakowi nie grozi żadne niebezpieczeństwo. — Nigdy nie dostałam żadnego szlabanu.
— Naprawdę? — spytał z sarkastycznym zdziwieniem Rupert. — Nigdy bym się nie domyślił.
Zdaniem Ruperta Clementine Bennett była najgrzeczniejszą i jednocześnie najnudniejszą uczennicą Hogwartu. Za najbardziej ekscytującą przygodę swojego życia musiała uważać czytanie książki po północy przy zgaszonym świetle albo chodzenie w soboty po szkole bez mundurka.
— Co to miało znaczyć? — zdziwiła się Krukonka, wrażliwa na wszelkie szydercze ironie.
— Nie obraź się na mnie. — Ślizgon starał się załagodzić sytuację, bo w gruncie rzeczy mroczna atmosfera lochów nieco zbliżała do siebie potencjalne ofiary mistrza eliksirów i między jednym krojeniem obślizgłych macek ośmiornicy a drugim Rupert zdążył polubić spokojną i nieśmiałą Clem. — Ale raczej nie jesteś typem osoby, która nocami włóczyłaby się po zamku w poszukiwaniu wrażeń.
— To, że nie lubię pałętać się nocami po zamku jak pierwszy lepszy wampir, wcale nie musi od razu znaczyć, że nie lubię ekscytujących przygód.
— Och, naprawdę? — zdziwił się uprzejmie chłopak, posyłając w jej stronę uśmieszek, którego charakter pozostawał dla dziewczyny nieczytelny ze względu na zbyt dużą ilość zbędnego owłosienia w strategicznych miejscach twarzy. — W takim razie zdradź mi, kiedy po raz ostatni zrobiłaś coś ekscytującego?
Clem już otworzyła usta, żeby mu odpowiedzieć, kiedy nagle zorientowała się, że nie potrafi podać żadnego przykładu. Raptownie uderzyła ją myśl, że odkąd zaczęła chodzić do Hogwartu, nie zrobiła niczego, co choć w minimalnym stopniu naginałoby szkolny regulamin.
— Ojej, czy ja jestem nudna? — zafrasowała się szczerze dziewczyna.
*
Clem zamrugała jeszcze kilka razy oczami — tak dla pewności — ale bardzo dziwna i bardzo niepokojąca dziura między regałami wcale nie zniknęła.
„Zwariowałam” — pomyślała w pierwszym odruchu biedna Krukonka. — „Zwariowałam i widzę rzeczy, których tak naprawdę nie ma”. Nie byłaby jednak sobą, gdyby w kolejnym odruchu nie zaczęła się zastanawiać, jaką gęstość miała jej halucynacja i czy wykazywała jakieś podobieństwa do struktury czarnej dziury, a jeśli tak, to ile kroków musi jeszcze zrobić, by przekroczyć horyzont zdarzeń (i co tak właściwie stanie się z jej pojęciem czasu, gdy zostanie wessana do środka?). W trzecim odruchu Clem chciała powiadomić o swoich przywidzeniach panią Pince — tak na wszelki wypadek, gdyby okazało się, że jednak nie była szalona. W tej samej jednak chwili, kiedy już-już miała się wycofać, jej maleńkie krukońskie serduszko drgnęło boleśnie na wspomnienie swojej niedawnej rozmowy z Rupertem Monroem. Dlatego w następnym odruchu zrobiła to, na co pozwoliła typowa dla jej domu odwaga: z pełną świadomością zdecydowała się na utratę gumki do włosów, która wdzięcznie przeleciała przez dziurę i zniknęła po drugiej stronie. Czarna materia zafalowała nieznacznie i po chwili wypluła coś, co dawno temu mogło być pewną, dobrze jej znaną, elastyczną ozdobą do włosów.
— Nie wejdziesz tam, Clem — doradziła sobie stanowczo Krukonka po szybkiej analizie sytuacji, jakiej przed chwilą była świadkiem, i wywnioskowaniu z niej, że gumki w swoim pierwotnym kształcie to już raczej nie odzyska. — Nie będziesz niemądra. Nieważne, co mówią inni, lepiej być nudnym i żywym niż interesującym i martwym.
Jednak im dłużej Clem przypatrywała się czarnej dziurze, tym bardziej miała przedziwne wrażenie, że dziura — albo raczej to coś, co znajdowało się po drugiej stronie — wpatruje się w nią. Krukonka powoli przełknęła ślinę i zbliżyła się do tajemniczej otchłani tak bardzo, że niemal stykała się z nią nosem. Wniosek z tego był jeden. Jeśli jakikolwiek horyzont zdarzeń istniał, to rozciągał się jedynie w dwustrefowej płaszczyźnie.
— Ekhm, jest tam kto? — spytała niezbyt inteligentnie, zastanawiając się w duchu, czym różni się jej mały móżdżek od tego, którym łaskawa natura obdarzyła rozwielitkę.
Miała dziwne wrażenie, że poza wielkością nosiciela różnic znalazłoby się niewiele.
Otchłań nie odpowiedziała. Zamiast tego jej powierzchnia drgnęła nieznacznie i Clem miała wrażenie, że teraz spoglądała na nią jakoś tak zachęcająco. Krukonka po raz ostatni rozejrzała się na boki tylko po to, by upewnić się, że w zasięgu jej wzroku nie było żadnego potencjalnego wybawiciela. Zacisnęła mocno powieki i ostrożnie postąpiła krok naprzód, czując, jak jej stopa przebija coś o konsystencji trzęsącej się galarety. Nagle zabrakło jej tchu, gdy coś mocno pociągnęło ją do przodu, tak, że na krótką chwilę straciła nie tylko poczucie równowagi, ale poczucie jestestwa w ogóle. A potem, po czasie, w którym nie zdążyłaby nawet mrugnąć, wszystkie atomy z powrotem ułożyły się w drobnej postury szesnastolatkę, a jej kolana nieoczekiwanie uderzyły o twardy grunt. Natychmiast zewsząd zalała ją fala przeróżnych bodźców — przede wszystkich dźwięków, które Clem skojarzyły się z przekupkami na rynku. Dopiero kiedy pierwotny szok minął i dziewczyna odważyła się wreszcie na otworzenie oczu, zorientowała się, że jakimś przedziwnym sposobem znalazła się w środku mugolskiego bazaru. A przynajmniej tak wydało się jej na początku, bo potem, gdy stanęła na równe nogi i rozejrzała się uważniej dookoła, zdała sobie sprawę, że próżno było tu szukać jabłek.
— Pryszcze! Nowe pryszcze sprzedaję! — zakrzyknął tuż obok niej jakiś jegomość o podejrzanej aparycji. — Czyraki i włosy w nosie! Tanio!
— Włosy w nosie? — zdziwiła się szczerze Clem.
— W nosie, w uszach, między brwiami i w innych miejscach, gdzie światła dochodzi znacznie mniej! — zgodził się z nią natychmiast sprzedawca o wyjątkowo rozwiniętym zmyśle słuchu. — Tylko siedem sykli za pęczek!
— Chyba podziękuję — powiedziała pospiesznie przerażona Krukonka, bo rozentuzjazmowany sprzedawca już sięgał po wspomniany pęczek, by podsunąć jej go pod sam nos.
Clem odwróciła się tylko po to, by z niepokojącym uciskiem w żołądku skonstatować, że dziwna dziura, dzięki której się tu znalazła, zniknęła.
— Oj — jęknęła nieszczęśliwa Krukonka, na wszelki wypadek rozgarniając wiszące przed sobą dywany na boki. — Oj — powtórzyła, gdy spomiędzy różnej maści włosia i tkanin nie wyłowiło się nic, co choć przy dobrych myślach można było wziąć za portal.
— NAJLEPSZEJ JAKOŚCI LATAJĄCE DYWANY! — ryknęła tuż obok niej szczelnie owinięta różnego rodzaju chustami baba głosem zachrypniętego mordercy.
Odchrząknęła, gdy Clem spojrzała na nią z troską o własne życie, i dodała już normalnym głosem:
— Z włosia hipogryfa, kuguchara, a nawet demimoza.
— Naprawdę ma pani latający dywan z demimoza? — spytała dziewczyna po chwili, kiedy jej dociekliwy krukonizm wygrał wewnętrzną walkę ze stanem paniki „o-mój-Boże-umrę-tutaj-i-zakopią-mnie-pod-jakąś-topolą”. — Czy na to nie trzeba mieć licencji?
Baba łypnęła na nią dziwnie jedynym okiem, które było widoczne zza chust.
— No co też pani?! Przecież to nielegalny bazar — odparła baba głosem, który sugerował, że podobna insynuacja nawet nie przeszłaby jej przez głowę.
Stan Clem ewoluował na kolejny poziom: „o-mój-Boże-umrę-tutaj-i-zakopią-mnie-pod-jakąś-topolą-ale-wcześniej-wtrącą-mnie-do-Azkabanu-i-na-pewno-zarażą-tyfusem”.
„Zastanów się na spokojnie” — powiedziała do siebie Krukonka, gdy udało jej się uwolnić od towarzystwa natrętnej baby z bazaru. „Najpierw zrób wizję lokalną”. Clem jeszcze raz rozejrzała się na boki. Trudno jej było opisać słowami to dziwne miejsce. Mogło to być coś w rodzaju bazaru, tyle tylko, że Clem w całym swoim mugolsko-czarodziejskim życiu nigdy nie widziała podobnego targowiska. Ludzie, nawet jak na czarodziei, nosili się bardzo osobliwie: w sukmanach i chustach obwinięci paciorkami, naszyjnikami z kłów czy przepasani czymś, co przypominało pasy z gryfich piór. Natomiast to, co sprzedawali, w ogóle nie mieściło się w żadnej definicji. Znalazłoby się tam wszystko: od nibynóżek amebich w formalinie przez rumieńce w kamieniu czy złote plamki na oczy do aplikacji ręcznej, na samogrających fałszem fletach kończąc.
Clem nie mogła oderwać wzroku od skaczących w słoiku kozich glutków — przerwała kontakt wzrokowy dopiero wtedy, gdy poczuła, że jej głowa stawia opór powietrzu, a po chwili leżała już na ziemi.
— Żyjesz, dziewczyno? — spytał ktoś z góry i nim zdążyła choćby zastanowić się nad odpowiedzią, nad jej głową rozległ się drugi, bardzo podobny do pierwszego, głos:
— Spójrz, Fred! Ona jest z Hogwartu!
— George — zaniepokoił się właściciel pierwszego głosu. — Zamknąłeś portal?
— Jesteś dureń i idiota. Oczywiście, że nie zamknąłem, bo dzisiaj była twoja kolej!
— Jaka znowu moja kolej? — zdziwił się uprzejmie Fred. — Nie pamiętasz, kto ostatnio podwędził Angelinie wypracowanie na zaklęcia? To chyba jasne jak słońce, że po tym chwalebnym czynie kolej przeszła na ciebie.
— No dobra, ale ja później na niemą prośbę Harry’ego podrzuciłem niuchacza do torby Malfoya. Szkoda, że nie widziałeś, jak prawie odgryzł mu pół ręki. Za coś takiego na pewno powinna mnie ominąć kolejka!
— Więc co? — spytał Fred. — Sugerujesz, że Harry powinien zamknąć portal, o którego istnieniu nie miał pojęcia?
— Wiesz, Fred, kiedy ujmujesz to w ten sposób, to już nie brzmi to tak przekonywująco.
Clem, która przez ten czas zdążyła stanąć na nogi i teraz spoglądała na znajomych jej rudych bliźniaków z bardziej naturalnego dla niej poziomu, chrząknęła znacząco.
— Więc to był portal? — spytała, gdy zwróciła na siebie uwagę obu chłopaków. — Łał. Nie wiedziałam, że prawdziwe portale jeszcze istnieją! To znaczy, wiecie, wiem, że były bardzo popularne w jedenastym i dwunastym wieku, ale ludziom zbyt często urywało głowy, więc w końcu z nich zrezygnowano. Był nawet taki bardzo ciekawy przypadek, kiedy pewien czarodziej wsadził do portalu swojego smoka i przez tydzień w jednej wiosce w Szkocji padało łuskami.
— A ty jesteś? — spytał jeden z bliźniaków, zezując na granatowe wyłogi jej szaty.
— Clementine Bennett? — zasugerowała Clem. — Tak jakby chodzimy razem na połowę zajęć od jakichś sześciu lat? Siedzę ławkę za wami na transmutacji? Raz transmutowaliście moje krzesło w gigantycznego żółwia? — Dziewczyna chciała jeszcze dodać, że ów żółw z pewnością był kolejnym wcieleniem Wielkiego A’Tuina, ale w porę ugryzła się w język.
— Naprawdę? — Rudy chłopak podrapał się po głowie i spojrzał na swojego brata, który w odpowiedzi wzruszył ramionami. — Jakoś nie kojarzę. Musisz mieć dobre czary maskujące.
Clem w odpowiedzi chrząknęła wymijająco. Nie używała żadnych czarów maskujących.
Zapanowała chwila konsternacji, którą przerwał George:
— Skąd w ogóle wiedziałaś o portalu?
Obaj spojrzeli na nią podejrzliwie.
— Nie wiedziałam. Znalazłam w bibliotece dziurę i po prostu do niej wlazłam — przyznała się Clem, uświadamiając sobie jednocześnie, jak nieodpowiedzialnie to brzmi. — Myślę, że powinniśmy powiadomić o tym profesora Dumbledore’a.
— CO?! — zdziwili się uprzejmie bliźniacy, po czym jeden z nich dodał: — Nie ma mowy! Czy ty zdajesz sobie sprawę, dokąd prowadzi ten portal?
— Na bazarek? — zasugerowała elokwentnie dziewczyna.
— Możesz tutaj uzupełnić wszystkie swoje zapasy! — zachwycił się ten nieco bardziej rudy bliźniak. — O czym tylko pomyślisz, tu dostaniesz wszystko! To nie byle jakiś bazarek, to Bazar Życzeń, jak nazwaliśmy go z Georgem.
Dziewczyna spojrzała na bliźniaków, ale nie zdążyła nic odpowiedzieć, bo nagle ktoś szarpnął ją za rękaw szaty, a kiedy się odwróciła, zobaczyła przed sobą uśmiechniętego, bezzębnego staruszka, który coś do niej mówił:
— Tym cornym cerpokiem Corny Cechu cerpoł corną corninę z cornej coski.
— Hę? — zdziwiła się Clem.
— Tym czarnym czerpakiem Czarny Czechu czerpał czarną czarninę z czarnej czaszki — pośpieszył z tłumaczeniem George.
Bezzębny właściciel straganu, obok którego się zatrzymali, z uśmiechem pokiwał głową.
— Jo, jo, corny cerpok Cornego Cecha — powiedział, potrząsając zaśniedziałą chochlą. — Kupta, oddam za dwa zymby.
— Sprzeda go nam za dwa zęby — przetłumaczył odruchowo George, a w oczach Freda pojawiły się niebezpieczne błyski.
— Tylko dwa zęby? George, to całkiem niezły czerpak. Na Pokątnej zdarliby z nas co najmniej dziesięć sykli.
Po czym podskoczył do sprzedawcy i zaczął z uwagą oglądać jego sprzęt.
— Bardzo dobri cerpok — zgodził się entuzjastycznie sprzedawca. — Za jednego zymba dom jesce corną corkę Cornej Cesi.
— A za dodatkowego zęba dorzuci nam jeszcze czarną czarkę Czarnej Czesi! — zachwycił się Fred. — Słuchajcie, jak zrzucimy się każdy po zębie, to akurat nam wystarczy.
— Słucham?! — przeraziła się dziewczyna. — Czy pogryzła cię w dzieciństwie sklątka tylnowybuchowa?! Przecież to jakieś śmieci.
— Jak śmiesz mówić takie rzeczy o tych bezcennych artefaktach! ¬— zawołał z oburzeniem Fred, dzierżąc w jednej ręce zaśniedziały czerpak, a w drugiej ciemną od rdzy czarkę. — Tak na dobrą sprawę kły są ludziom zupełnie niepotrzebne. Ale mam tylko dwa kły. Sprzeda pon za dwa zymby?
— Nu, nu — pokręcił głową sprzedawca. — Tsy zymby. A za cwortego dom jesce corną copkę Cornego Corka.
Fred jeszcze chwilę targował się ze sprzedawcą, aż w końcu udało mu się najpierw kupić zęba za sznurówkę, a potem wymienić wspomnianego zęba na czarnego czerpaka Czarnego Czecha.
— Tak czy inaczej — podjął przerwany wątek George, gdy oddalili się od straganu — nie możesz nikomu powiedzieć o tym przejściu. Gdyby Dumbledore się dowiedział, pewnie zaraz kazałby je zapieczętować. W końcu sama mówiłaś, że dwunastowieczne portale są bardzo niebezpieczne.
— Dwunastowieczne? — powtórzyła.
— No tak — przytaknął niewinnie Fred do tej pory zajęty oglądaniem czarnej czarki Czarnego Czecha. — Myślę, że jesteśmy teraz gdzieś w dwunastym wieku, co nie, George?
— Może początek trzynastego?
— CO?! CHCECIE MI POWIEDZIEĆ, ŻE TEN PORTAL NIE TYLKO SŁUŻY DO PRZEMIESZCZANIA SIĘ W PRZESTRZENI, ALE MOŻNA NIM TEŻ PODRÓŻOWAĆ W CZASIE?!
— Od razu podróżować w czasie — prychnął George, machnąwszy lekceważąco ręką. — Tym portalem można się dostać tylko w jedno konkretne miejsce w jeden konkretny dzień.
— Więc chcecie mi powiedzieć, że robicie zakupy na jakimś średniowiecznym bazarze i mało tego robicie to ciągle tego samego dnia?! WIECIE, ŻE ŁAMIECIE PODSTAWOWE PRAWO SALEMSKIEJ KONSTYTUCJI?! MOŻECIE NAGIĄĆ LINIE CZASOWE I W OGÓLE!
— No, coś w tym stylu. Po ile te gnomy? — spytał George krępego czarodzieja.
Sprzedawca rzucił okiem na jedną z licznych klatek przy jego stanowisku z najdziwniejszymi stworzeniami, jakie Clem kiedykolwiek widziała, i burknął:
— Dwa galeony za sztukę.
— Zdzierstwo! — zakrzyknął oburzony George.
— Wiecie co? Czarodziejskie pieniądze mają jedną poważną wadę — westchnął Fred, a kiedy George i Clem spojrzeli na niego pytająco, dodał: — Powinny mieć frędzle, żeby łatwiej było związać koniec z końcem.
— To co, możemy na ciebie liczyć? — spytał George, głaszcząc za uchem jakiegoś uwiązanego do drewnianej nogi stołu zwierzaka.
Futrzak zmrużył ciemne ślepka z zadowoleniem, wyciągając łebek w stronę dłoni. Nie był większy od szczeniaka.
— No nie wiem, to trochę niebezpiecznie, no nie? Nawet nie wiecie, czy to przejście jest zabezpieczone. — Krukonka wyraziła swoje obawy. — Poza tym ten portal… to naprawdę coś! Wiecie, może wcale by go nie zamknęli, tylko zbadali i może potem opatentowaliby takie portale, nałożyli na nie jakieś czary ochronne i weszłyby w użycie, wypierając z rynku Zmieniacze Czasu? Poza tym naprawdę nie możecie się cofać do średniowiecza za każdym razem, gdy skończą się wam ślimaki w formalinie!
— Chcesz w zamian zwierzaka?
I nim Clem zdążyła zareagować, George wykorzystał chwilową nieuwagę sprzedawcy, odwiązał futrzaka, którego wcześniej głaskał, i wyciągnął go w stronę oszołomionej dziewczyny, która odruchowo wzięła go w ramiona. Zwierzątko ziewnęło szeroko, po czym wlepiło w nią rozczulające spojrzenie czarnych, okrągłych oczu.
— No, to załatwione! — Wyszczerzył się do niej Fred, walnąwszy ją mocno w ramię, po czym odwrócił się na pięcie i razem z Georgem ruszyli w stronę handlarza oferującego smołę w różnokształtnych słoiczkach.
— Poczekajcie! — zawołała za nimi dziewczyna, przerażona perspektywą zostawienia ją samej sobie.
— Słuchajcie, nie chcę niczego w zamian — powiedziała, gdy udało jej się ich dogonić. — Po prostu odstawcie mnie z powrotem do Hogwartu i nikomu nic nie powiem, zgoda? — zaproponowała, zrezygnowana.
— Się robi! — zawołał Fred z chochliczym uśmiechem.
— Tylko jeszcze jeden warunek — przerwała mu cicho. — Obiecajcie mi, że nie będziecie nadużywać tego portalu, dobrze? I chociaż będziecie się starać nie naruszać żadnych stałych punktów w czasie? I, no, przecież wiecie, że może wam pourywać od tego głowy, nie? Pożyczę wam o tym książkę.
— To możemy ci obiecać — zgodził się George, po czym wyciągnął do tyłu rękę i kiedy pociągnął za jeden ze znajdujących się za nim dywanów, dziewczyna zorientowała się, że zatoczyli koło i znaleźli się w miejscu, w którym portal wypluł Clementine.
Między dywanami pojawiła się znajoma dziewczynie czarna, falująca dziura.
— Gotowa? — spytał z iskrą w oku Fred, a kiedy blada jak ściana dziewczyna pokręciła głową, złapał ją za rękę i z bojowym okrzykiem wbiegł do portalu, pociągając ją za sobą.
Zatrzymali się dopiero na znajdującym się w bibliotece ogromnym popiersiu Hiacynta Niezdecydowanego, który nie mógł się zdecydować, czy łypać na nich ze złością, czy z troską. W skutek tego jedno jego oko gromiło ich spojrzeniem, podczas gdy drugie zdawało się pytać, czy nic im nie jest. Po chwili z dziury za nimi wypadł George, który zaliczył spotkanie pierwszego stopnia z Hiacyntem.
— Miło było cię poznać, Clem — oznajmił Fred, mrugnąwszy do niej huncwocko okiem.
— Do zobaczenia na transmutacji! — dodał George, po czym obaj ruszyli w stronę wyjścia z biblioteki i po chwili zniknęli za drzwiami.
W bibliotece było jak zwykle cicho i spokojnie. Przynajmniej dopóty, dopóki coś nie polizało Krukonki po twarzy, co uświadomiło zmartwionej dziewczynie, że wciąż trzyma w ramionach zwierzaka, którego zwinął ze straganu jeden z bliźniaków.
I w ten oto sposób Clementine Bennett stała się właścicielką kradzionego i bardzo popularnego w dwunastym wieku futrzyka.