
Szukając prawdy
Słońce otulało się wieczorem. Jego promienie powoli nabierały koloru krwawej czerwieni. Wstęgi ludzi stawały się co raz mniej barwne. Przyroda kłaniała się przed nadchodząca gwiezdną panią, niosącą ze sobą sen. Wpatrywałam się przez chwilę w słońce, topiące się na horyzoncie, a następnie weszłam do kościoła. Kojący chłód otulił me ramiona. Promienie słońca, rozszczepione w witrażach, niosły ze sobą jedynie blask, pozbawiony ciepła. Cisza. Opanowała umysł i niczym lukier spływała w tym świętym bezruchu. Zapach kadzidła zwijał się w powietrzu w ślimacze skorupki. Czy tak samo pachnie Bóg? Spojrzałam na wielki, kamienny ołtarz. Czy na nim chleb staje się ciałem pod czas każdej mszy?
Zanurzyłam twarz w dłonie, przypominając sobie, po co tu przyszłam. Nie po to by zadawać ciszy pytania. Potrzebowałam ukojenia. Jednak milczenie świątyni było zbyt ostre. Jej chłód zaczynał powoli drażnić me zmysły. Wściekłość rosła w mym przełyku z każdym strzałem serca. Podniosłam wreszcie oczy i spojrzałam prosto na tabernakulum, gdzie księża zamykali na klucz hostie. Pozłacana, z wygrawerowanym pięknym barankiem. Obrzuciłam tą małą szafeczkę wzrokiem pełnym gniewu. Miałam wrażenie, iż od mej nienawiści za chwilę kamienne ściany zaczną się kruszyć. Lecz cisza panowała nadal.
- Jak zawsze milczysz – mruknęłam, nadal rozbijając wzrokiem tabernakulum.
Mówiłam do pustki. Kiedyś zdawało mi się, iż ktoś mnie słucha. Teraz jednak wiedziałam, że nie ma tu nikogo. A te kamienne mury są zwykłą skarbonką, do której ludzie co niedziele powinni wrzucać pieniądze.
Po co ja tu właściwie przyszłam? Pomodlić się? Ale ja nie potrafię się modlić do czegoś, co nie istnieje. Szukałam pewnie ukojenia i spokoju. A znalazłam kolejny powód do gniewu.
Wstałam i podeszłam do ołtarza. Oparłam się o jego, pokryty białym obrusem, blat i przyjrzałam się złotemu tabernakulum.
- Chowasz się tu przed światem – rzuciłam kolejne oskarżenie w stronę hostii, schowanej w tej, obsypanej przepychem, szafce. Chwila. Stop. Nikt się tu nie chowa. To zwykły chleb, dzięki któremu księża zbierają pełne tace pieniędzy. Czemu ja mówię do kawałka chleba?
Stałam tak nadal i wpatrywałam się w pozłacanego baranka. Kiedyś wierzyłam, że ta hostia zmienia się w Ciało i z uniesieniem przyjmowałam ją z rąk kapłana. Teraz wiem, że to była kolejna bajka. Podobna do bajki o Czerwonym Kapturku czy Królewnie śnieżce. Prychnęłam i odwróciłam się. Spojrzałam na rzędy pustych ławek. W niedzielę będą zapełnione po brzegi, aż tłuszcz będzie się z nich wylewał. Jak zwykle parafianie, z twarzami wiecznie oddanych Bogu, będą podchodzić do księdza, stojącego w miejscu, gdzie teraz stoję ja, i brać z jego rąk kawałek chleba. A po co tak naprawdę tu przychodzą? żeby pokazać, iż są z dobrej, katolickiej rodziny. Albo pochwalić się nową sukienką. A może po prostu z przyzwyczajenia.
Czy ja też przychodziłam tu z przyzwyczajenia? Otuliłam spojrzeniem kościół. Kiedyś był dla mnie schronieniem od wszelkich trosk. Zostawiałam problemy przed wielkimi, dębowymi drzwiami i wchodziłam do środka, nabierając pełne płuca powietrza, przesiąkniętego kadzidłem. Zapewne teraz również przyszłam w poszukiwaniu ukojenia. Potrzebowałam uwolnienia od codzienności.
I je otrzymałam.
Ten fakt upadł na mnie niczym ogrom deszczu z ciemnogranatowej chmury. Otrzymałam schronienie. Zapomniałam o moich troskach, przed którymi uciekłam tutaj. Tylko że nie otrzymałam spokoju, bo przez cały czas doszukiwałam się skazy w tych kamiennych murach, wypełnionych chłodną ciszą i zapachem Boga.
Odwróciłam się do tabernakulum. Baranek wygrawerowany w złotej, gładkiej tafli, odbił swym ciałem me spojrzenie. Popatrzyłam na swoją podobiznę w wypolerowanym złocie. Moje oczy płonęły nienawiścią i gniewem. Czy te same oczy widziałam odbite w kielichu, wypełnionym po brzegi małymi krążkami opłatków, gdy podchodziłam do komunii? Nie. Tamte oczy jaśniały radością i spokojem. Owszem, gdy wychodziłam z kościoła i uderzałam twarzą prosto w twardy mur codzienności, w mych oczach pojawiało się zatroskanie, smutek i zmęczenie. Lecz na tą krótką chwilę pobytu w kamiennych murach kościoła, otrzymywałam ukojenie. Czemu to straciłam? Ponieważ wszędzie szukałam prawdy i podstępu. Nawet we własnym spokoju.
W spokoju, który teraz czułam. Już nie obchodziło mnie ile księża zbiorą pieniędzy od ludzi i na co je wydadzą. Nieważne stały się powody, dla których ludzie przychodzili tutaj co niedzielę. Obojętne stało mi się, czy Ciało po przeistoczeniu nadal będzie miało konsystencję chleba.
Spojrzałam w odbicie, patrzące na mnie ze złotej tafli tabernakulum i ujrzałam spokój swych oczach.
Gdy opuszczałam mury kościoła, czułam się jak po wielkiej podróży. Spojrzałam na świat, pokryty atramentową czernią nocy i migotliwym błyskiem gwiezdnego pyłu. Uśmiechnęłam się. Po raz pierwszy od dawna uśmiechnęłam się z ulgą i spokojem. Uśmiechnęłam się radością człowieka nawróconego.