W stronę domu

1
Czy przeczytalibyście książkę, która się tak zaczyna?
***
Złote refleksy przenikającego przez gałęzie słońca odbijały się w wodzie. Długi czarny warkocz zsunął się Stefci z pleców i chlupnął w gładką, błyszczącą toń, zakłócając dziewczynie chwile zadumy. Stefcia westchnęła, wyżęła włosy i wróciła do swojej roboty. Dłonie miała czerwone, czy to od chłodnej wody, czy od tarki, o którą pocierała białe koszule i prześcieradła. Była już późna jesień i mimo słonecznej pogody, poranny chłód mocno jej doskwierał. Maciejowa głośno lamentowała nad swoim jedynakiem, co to latem w mieście robotę dostał, a odkąd wrócił z pieniędzmi, dzień w dzień w karczmie pod lasem z pijakami przesiaduje.
- Ale on dobry, ręki na matkę nie podniesie, dobry chłopak! Boże Jedyny, cóż za diabeł go kusi! W domu go nie ma, gospodarka się marnuje! Boże, Boże! – szlochając wzywała nadal bożego imienia, ale zdaje się nadaremnie, bo syn skłonność do butelki po nieboszczyku ojcu odziedziczył i wtedy tylko trzeźwiał i do roboty się brał, jak już wszystkie pieniądze przepuścił.
- Ożenić by go trzeba – baby zagadywały - a może Stefcia by go chciała? Stefcia, a nie poszłabyś za Jacka Maciejowego? Stefcia, Stefcia! - wołały, ale Stefcia zdążyła już zwinąć swoją robotę i uciec. Z drogi tylko krzyknęła, że musi do domu i zniknęła za zakrętem. Biegła co sił w nogach, a ciężkie wiadra z mokrymi koszulami obijały się o jej kolana.
Gdy tylko weszła do domu, powitał ją skrzekliwy głos matki.
- Gdzieś się włóczyła tyle czasu, pewno paplałaś z dziewuchami zamiast się z robotą uwijać! Ojciec niedługo wróci, kasza niegotowa. Będzie się awanturował, że nie ma co jeść - jak zwykle siedziała przy stole wpatrzona tępo przed siebie, a chmura tytoniowego dymu otaczała jej twarz.
Była to kobieta wysoka i postawna, o niegdyś czarnych jak smoła włosach i bystrych oczach. Miała lat czterdzieści pięć; siwizna zaczynała pokrywać jej skronie, a zmęczone, podkrążone oczy nadawały jej ponurego wyglądu. Bystry obserwator mógł jednak dostrzec, jak wiele z urody niegdyś niebrzydkiej matki, odziedziczyła Stefcia.
- Rozwieszę koszule – powiedziała dziewczyna i wyszła na podwórze. Wiedziała, że ojczym nie wróci tak szybko. Był piątek. Jak co tydzień ci chłopi, co jeszcze we wsi zostali, zbierali się u Stefańców i raczyli się ukradkiem upędzonym bimbrem, upijając się na umór. Ojczyma należało się zatem spodziewać przynajmniej o północy. Czasem wracał dopiero następnego dnia rano, wypijał całe mleko z pierwszego udoju i szedł spać. Tak czy owak wieczór a może i cała noc zapowiadały się spokojnie.
Stefcia wieszała pranie niespiesznie, nucąc coś pod nosem. Myślała o Pawle. Już trzy miesiące, jak go nie było. Słuch po nim zaginął. Matka nic nie wspominała, ale Stefcia często myślała o bracie. Był jedyną naprawdę bliską jej osobą, i gdy powiedział, że chce wyjechać, serce o mało nie pękło jej z żalu. Jednak wiedziała, że tak być musi. Paweł był młody – zabraliby go pod przymusem, albo przystąpiłby do partyzantów i zginął gdzieś w lesie. Tak przynajmniej miał szanse przeżyć wojnę, może nawet coś zarobić. Ludzie mówili, że jak się ma szczęście, to można trafić do dobrej roboty.
Pomagała mu się spakować. Zabrał ze sobą tylko trochę jedzenia, parę odświętnych butów i sweter, który zrobiła mu na drutach zeszłej zimy. Od matki dostał zawiniątko z monetami i błogosławieństwo na drogę. Przyszedł nawet jeden list – pisał, że dojechał szczęśliwie, że roboty jest dużo, a gospodarze dobrze ich traktują. Od tego czasu nie było jednak żadnych wieści.
Następnego dnia rano dom cuchnął ostrym zapachem bimbru. Kazik wrócił rzeczywiście dopiero nad ranem. Jego niemiarowe i głośne chrapanie obwieszczało wszystkim, że co najmniej do południa będzie spał. Nie należało mu przeszkadzać, więc matka zabrała najmłodszego Władka w pole, a Stefcia oporządzała inwentarz – a przynajmniej to, co z niego zostało. W gospodarstwie była łaciata krowa - jedna z niewielu, które udało się uratować przed konfiskatą. Gdy matka usłyszała, że Niemcy idą, wygnała krowy do lasu. Tylko jedna udało się przyprowadzić z powrotem. Dom stał na końcu wsi, więc jak tylko Niemcy szykowali się do łupienia obór, Stefcia wypędzała łaciatą żywicielkę na skraj lasu, a potem znaną drogą na bagniska, gdzie tylko miejscowi mogli się zapuszczać, a często i ludzie z lasu rozbijali obozowiska. Za dzień lub dwa krowę zaganiała znowu do obejścia. Nie wszyscy mieli tyle szczęścia. Czarną krowę kowala Niemcy złapali w łące, a kilka innych zwierząt potopiło się na bagnach.
Poza krową w gospodarstwie matka chowała dwie kury. Kiedyś były i świnie i gęsi, ale gdy przyszła okupacja gospodarstwo podupadło. Toteż gdy pijany ojciec nie wypił wszystkiego, a matka akurat nie widziała, Stefcia odlewała co nieco mleka i zanosiła młodej Walczkowej, która została z małym dzieckiem i starą matką gdy jej brata rozstrzelali, a męża zabrali na roboty.
- Bóg zapłać, Stefcia! Cóż ja bym dala małemu, gdyby nie ty. Oby ja Bóg miał cię w opiece – ze łzami w oczach dziękowała dziewczyna o chudej bladej twarzy i spracowanych dłoniach.
Jadzia Walczakowa nie miała jeszcze dwudziestu trzech wiosen, ale nie przypominała już panny młodej, która kilka lat wcześniej z wieńcem na głowie tańczyła wesoło wokół weselnych gości. Stefcia dobrze to pamiętała. Jadzia była od niej starsza, znały się i lubiły od zawsze. Kiedyś nawet i Paweł do niej zachodził, ale Marysia wolała Jędrka Walczaka, przystojnego i rezolutnego blondyna, którego niejedna panna chętnie by wówczas przyjęła, bo nie brakowało mu ni sił, ni chęci do pracy a i po ojcu dziedziczył spore gospodarstwo. Jednak nie było im dane żyć w spokoju. Marysia została sama, walcząc o każdy kęs chleba dla dziecka i matki.
- Może już niedługo... może wojna się skończy i wszystko będzie jak kiedyś... – Stefcia pocieszała ją, jak mogła, chociaż obydwie czuły, że to próżna nadzieja.
– Jędrek wróci, zobaczysz...
- Wróci albo i nie...Albo pomrzemy tu wszyscy z głodu i chłodu, albo od niemieckich kul, może i taka śmierć byłaby najlepsza... – dziwnie brzmiała gorycz w tych młodych ustach, które powinny wyśpiewywać wesołe piosenki, a wypowiadały straszliwe myśli i czarne proroctwa.
- Mam jeszcze dla ciebie trochę kartofli – schowałam na polu przy wykopkach, jak matka wyjdzie na wieś, to ci przyniosę.
- Ojciec cię nie wypatrzy? Nie chcę, żeby Cię znowu sprał.
- Nie zobaczy. Wieczorem wykopię.
Jadzia wiedziała, że Kaźmierzowa nie pozwalała córce wynosić jedzenia. Stefcia wszystko robiła po kryjomu, a czasem i swoje skromne porcyjki zawijała w płótno i chowała w sieni pod podłogą, żeby zanieść Marysi. Miała za to jej dozgonna wdzięczność. Nie raz zdarzało się, że Stefcia uciekała z domu przed ojczymem i spędzała noc lub kilka u przyjaciółki. Matka nigdy jej nie broniła. Zawsze najważniejszy był Paweł, a gdy jego zabrakło wszystkie swoje uczucia przelała na małego Władka. Starszy brat próbował bronić Stefcię, bo sam miał złość na przybranego ojca, ale zawsze słyszał od matki, że zasłużyła widać na lanie, skoro ojczym wyciągnął pas.
Ojciec bił za głupstwa – za przypaloną kaszę, albo źle ułożony chrust przy piecu. Czasem dziewczynie udało się uciec, ale nierzadko chodziła posiniaczona. Pawła nigdy nie uderzył – chłopak był dorosły i silny, a matka zawsze stawała w jego obronie. Władek był mały i zwykle zdążył się schować za piec albo pod ławę, więc tylko Stefcia raz po raz doświadczała ojcowskiego pasa. Mimo tych wszystkich doświadczeń, nie dawała się zastraszyć. Miała w sobie wielką siłę, która pozwalała jej przetrwać i mieć jeszcze nadzieję na lepszy los. Miłosierne serce i tę siłę ducha odziedziczyła po ojcu. Ledwie go pamiętała, ale ilekroć mogła zachodziła na zniszczony cmentarz przy kościele, by odmówić pacierz za jego duszę.

[ Dodano: Pią 24 Lip, 2015 ]
Wybaczcie, ale w wyniku złośliwości rzeczy martwych pojawiła się pewna nieścisłość. Jadzia Walczakowa była wcześniej Marysią :) Dopiero teraz zauważyłam, że nie wszędzie zapisały się zmiany. Zatem Marysia =Jadzia.

3
Stefcia Rudecka - bohaterka Trędowatej Mniszkówny. Tylko tamta była złotowłosa, no i stanu szlacheckiego.

Mi nie przeszkadzałaby tematyka, gdyby to był początek jakiejś wielopokoleniowej opowieści, których w literaturze kobiecej trochę się znajdzie. Babka, matka, córka - a losy każdej bujnie powikłane :)

C.d.n.
Ja to wszystko biorę z głowy. Czyli z niczego.

4
Drogi Gorgiaszu, gdybym miała zgadywać, czy tego rodzaju tematyka akurat Tobie się spodoba, powiedziałabym, że nie i miałabym rację :) Każdy ma oczywiście własne preferencje.

Interesuje mnie, co Ty i inni ewentualni czytelnicy sądzą o stylu, narracji, klimacie tego tekstu. Jednocześnie podejrzewam, że wielu osobom nie przypadnie on do gustu. Jestem na tym forum w zdecydowanej mniejszości jeśli chodzi o tematykę tekstów, ale mam nadzieję, że Czytający zechcą przez niego przebrnąć i co nieco napisać o swoich wrażeniach.

Rubio, ta historia nie jest o kilku pokoleniach, ale o tej jednej bohaterce na przestrzeni mniej więcej dziesięciolecia. Jednak sądzę, że jej losy będą wystarczająco pogmatwane, a do tego realistyczne (bo historię tę opieram na prawdziwych wydarzeniach z życia mojej rodziny).

Nie wiem tylko, czy taki styl narracji, taki sposób opowiedzenia tej historii będzie właściwy. Chciałam osiągnąć efekt malowniczej opowieści, trochę jak w dziewiętnastowiecznej prozie, z językiem lekko potocznym. Jest to, jakby nie było tekst o zabarwieniu historycznym - chciałabym uzyskać styl narracji możliwie jak najbardziej kompatybilny z treścią. Tylko czy mi się to uda?
ODPOWIEDZ

Wróć do „Opowiadania i fragmenty powieści”

cron