Podobno, aby osiągnąć sukces, należy się znaleźć we właściwym miejscu o właściwym czasie. Ja zawsze znajdowałem się w najgorszych z możliwych okolicznościach i z pochyloną głową smętnie czekałem na swój miecz Damoklesa.
W pogodne dni zawsze trafiłem stopą w jakąś zatęchłą kałużę, o podejrzanym kolorycie i zapachu. W dni deszczowe parasole wywijały mi się na drugą stronę i szydziły ze mnie połamanymi drutami. Kiedy czekały na mnie ważne zadania, budzik nie dzwonił i przesypiałem istotne dla mnie wydarzenia życiowe. A jeśli zdarzyło mi się coś miłego, budziło to mój uzasadniony niepokój, że to tylko przygrywka do jakiejś fatalnej sytuacji, w której stracę resztki godności.
Miałem zostać psychologiem, założyć własny gabinet i zarabiać dużo pieniędzy, ale zaspałem na pociąg, który miał mnie zawieźć na egzamin na studia psychologiczne. Wylądowałem w pobliskim mieście na kulturoznawstwie. O dziwo, bez przeszkód zaliczyłem pierwszy semestr, a wykładana teoria zainteresowała mnie. Oczyma wyobraźni już widziałem siebie jako profesora kulturoznawstwa, jeżdżącego na zagraniczne seminaria i publikującego co roku kilka książek naukowych.
Tak było do czasu, gdy pewnego majowego dnia zachciało mi się kupić czekoladki truflowe. W sklepie przy akademiku królowały pasztety, parówki i wyroby czekoladopodobne, więc postanowiłem udać się do supermarketu na obrzeżach miasta. Zapomniałem oczywiście biletu miesięcznego i w tramwaju zostałem spisany przez kontrolerów. Jednak nie zepsuło to mojego humoru, zasadniczo, skoro już wydarzyło się coś nieprzyjemnego, dalsza część dnia powinna być sielanką. Ale nie była.
W supermarkecie obrzygał mnie jakiś małolat. Na szczęście jego wydzieliny nie dosięgły czekoladek, więc udałem się do najodleglejszej kasy, by przemknąć niepostrzeżenie przez supermarket, zapłacić i oczyścić ubranie w toalecie.
Przy upatrzonej kasie stały dwie osoby. Nieśmiało stanąłem za nimi, czując, że cuchnę sokami trawiennymi małolata. Zawsze wydawało mi się, po przeczytaniu tysięcy książek sensacyjnych, że jestem idealnym kandydatem na agenta i że mam świetny zmysł obserwacji i postrzegania. W rzeczywistości dopiero po dwóch minutach zorientowałem się, że stoi przede mną w kolejce mój wykładowca; doktor Sucharek.
Chciałem grzecznie go przywitać, ale pierwsza odezwała się towarzysząca mu kobieta:
- Swojej żonie też kupujesz smalec na kolację?
- Nie, jej kupuję mortadelę... - burknął doktor Sucharek.
Zastanawiałem się, czym powinienem się speszyć najbardziej: tym, że spotykam wykładowcę w obrzyganym ubraniu – nikt nie napisał na nim, że to rzygi małolata, wykładowca mógł pomyśleć, że to moje własne, tym, że spotykam wykładowcę z kochanką, czy też tym, że nakryłem go na braku klasy. Kochanka zdecydowanie zasługiwała na szynkę.
Doktor Sucharek także nie grzeszył spostrzegawczością, gdyż dopiero teraz mnie dostrzegł.
- Pani zapłaci za zakupy... - rzucił do kochanki i śmiesznym truchtem wybiegł z supermarketu.
- Chyba go rzucę – westchnęła kochanka do kasjerki. - To miała być romantyczna kolacja we dwoje, a on kupuje smalec wyborowy, kaszankę i piwo marki „supermarket”...
- Należy się dwadzieścia złotych i dziewięćdziesiąt dziewięć groszy... - burknęła tylko kasjerka.
- Tak dużo?
- Jak kochanieńką nie stać, to nici z romantycznej kolacji – z satysfakcją parsknęła kasjerka.
Kochanka doktora wygrzebała portmonetkę z torebki i podała kasjerce banknot pięćdziesięciozłotowy, w geście ręki do pocałowania.
Rozbawiony, czekałem na ruch kasjerki, Nie zawiodła mnie. Wyjęła jakiś mazak i sprawdziła, czy banknot nie jest podrobiony. Bez słowa wydała resztę, ignorując wyciągniętą rękę kobiety i wysypując pieniądze na tackę.
Nie czekając, aż kochanka doktora pozbiera pieniądze, przeskanowała moje czekoladki.
- Lepiej by było może wydać te pieniądze na pralnię – burknęła, nie odwzajemniając mojego uśmiechu.
Postanowiłem nie mówić nikomu o romansie doktora Sucharka. Zachowując tajemnicę, czułem się jak stuprocentowy dżentelmen. Niestety, doktor Sucharek o tym nie wiedział. Zapewne przypuszczał, że o jego kochance nadawano nawet w studenckim radio. Swój pierwszy wykład po niefortunnym spotkaniu poświęcił tematowi zdrady. Przez półtorej godziny opisywał społeczne i kulturowe inklinacje zdrady w różnych krajach i wśród różnorodnych grup etnicznych. Przytaczał zabawne anegdoty, przysłowia oraz liczne cytaty. Studenci śmiali się i komentowali między sobą szeptem treść wykładu.
- „Wierność to silne swędzenie z zakazem podrapania się”- dr Sucharek zakończył swój wykład, cytując Juliana Tuwima. Szybko zebrał swoje rzeczy i nie czekając na pytania studentów opuścił aulę.
W czasie wykładu miałem wrażenie, że doktor Sucharek bacznie mnie obserwuje. Nie czułem się z tym komfortowo. Z obawą czekałem na końcowy egzamin ustny. Jak się okazało, mój lęk był uzasadniony.
Oczywiście, w dniu egzaminu pech mnie nie opuszczał. Współlokator na kacu po świętowaniu pomyślnego zaliczenia przedmiotu wylał na mój przygotowany garnitur garnek fasolki po bretońsku. Ocalały jedynie spodnie, marynarka nadawała się do trzykrotnego prania chemicznego. Skruszony współlokator wyciągnął z szafy swój niebieski sweter w różowe romby w rozmiarze XXL. Nolens volens założyłem potworka i pognałem na egzamin.
Byłem trzeci w kolejce do sprawdzenia wiedzy. Doktor Sucharek zignorował moje powitanie, kazał usiąść i wystrzelił z pierwszym pytaniem:
- Proszę mi opowiedzieć, w oparciu o wiedzę z przedmiotu, o kulturowych uwarunkowaniach plotki.
- A więc plotki spajają grupy społeczne – zacząłem lawirować w gąszczu informacji wyniesionych z wykładu i przeczytanych publikacji naukowych. - Mogą stanowić o pomyślnej komunikacji międzyludzkiej. Czasami nawet potrafią zamienić się w anegdoty i na przykład miejskie legendy...
- Źle – przerwał mi wykładowca. - Cały czas mówi pan o skutkach i roli plotek, a ja pytałem o kulturowe uwarunkowania ich powstania. Przejdźmy do następnego pytania. Proszę opowiedzieć o zdradzie w plemionach afrykańskich, widziałem pana...
- Ja tylko kupowałem czekoladki... - przerwałem.
- Nic nie wiem o czekoladkach – odpowiedział doktor. - Widziałem pana, był pan na tym wykładzie, więc pytanie powinno być banalnie proste...
Z informacji o plemionach afrykańskich zapamiętałem tylko tę o steatopygii u Hotentotów, dlatego milczałem przerażony, nawet nie próbując improwizować.
- Ostatnie pytanie – doktor Sucharek przerwał uciążliwe milczenie. - Proszę mi podać definicję socjalizacji na przykładzie Tatarów polskich.
- Zanim odpowiem na pytanie opowiem anegdotkę o powstaniu potrawy o nazwie tatar – zacząłem opisywać perypetie surowego kotleta pod siodłem tatarskim, gdy doktor przerwał mi.
- Bredzi pan. Mam nadzieję, że na egzamin poprawkowy przyjdzie pan lepiej przygotowany.
Wyszedłem z sali załamany. Liczyłem na stypendium naukowe, gdyż miałem wysoką średnią z poprzednich egzaminów, ale najwyraźniej mój pech poszedł tylko na kilkumiesięczny urlop i teraz działał ze zdwojoną energią.
- Głupi kutas – złorzeczyłem pod adresem doktora. Miałem ochotę opowiedzieć wszystkim o jego romansie, ale po oblaniu egzaminu byłem mało wiarygodny. Żałowałem swojej dżentelmeńskiej dyskrecji.
- Jak ci poszło – zagadnęła Alicja.
Nie miałem ochoty z nią rozmawiać. Spodobała mi się na pierwszych zajęciach, gdy obserwowałem jej atletycznie zbudowane ciało, ale urok trwał tylko do momentu gdy odwróciła się i zobaczyłem jej twarz. Była brzydka. Bure, małe oczy, dziobaty nos i szeroka twarz zniechęciły mnie skutecznie. Niestety, ta animozja nie działała w drugą stronę. Alicja najwyraźniej zakochała się we mnie. Przynosiła mi drugie śniadanie, pożyczała notatki z wykładów i zawsze starała się siedzieć przy mnie na zajęciach.
Była inteligentna i miała szeroką wiedzę. Rozmowy z nią poprawiały mi humor. Ale przeszkadzało mi jej uczucie. Gdybyż tylko chciała zrozumieć, że możemy być jedynie kumplami... Jej zaloty przeszkadzały mi w zaprzyjaźnieniu się z Moniką. Mimo kruczoczarnych włosów, Monika zachowywała się jak tępa blondynka z dowcipów, ale jej uroda tak oczarowała wszystkich studentów, że pobłażano jej umysłowym niedostatkom.
- No więc jak ci poszło? - Alicja powtórzyła pytanie.
- Oblałem – chciałem nadać swojej wypowiedzi nonszalancki ton, ale mój głos mnie zawiódł i z gardła wydobył mi się tylko cieniutki pisk.
- To pewnie przez ten masoński sweter – usłyszałem najsłodszy głos na roku. To Monika wtrąciła się do naszej rozmowy.
Momentalnie wrócił mi animusz. „Jaka ona dowcipna, może tylko udaje głupiutką..” - pomyślałem.
- No tak, jak przejdę kolejny etap w loży to na pewno pozaliczam wszystkie przedmioty, nawet nie chodząc na wykłady – z uśmiechem kontynuowałem jej tok wypowiedzi.
- Do tego czasu wypełnisz sobą ten za duży sweter, a on zniszczy się od codziennego chodzenia w nim – uśmiechnęła się słodko Monika.
Stojący w pobliżu studenci zaczęli się śmiać. Nie przyszła mi do głowy żadna riposta, dlatego też zacząłem się śmiać, momentalnie czując za to pogardę do siebie.
- Do tego chyba nie dojdzie – wypaliłem. - Przytyję tak, że sweter stanie się za ciasny i będę chodzić w innym.
Alicja złapała mnie za luźno zwisający rękaw i odciągnęła na bok.
- Mógłbyś mieć trochę więcej godności – zaczęła mnie strofować. - Zrobiła z ciebie pośmiewisko...
- Na pewno żartowała – zacząłem się bronić. - poza tym trzeba mieć dystans do samego siebie...
-Wybaczyłbyś jej nawet gdyby wylała na ciebie wiadro z zawartością szamba...
- Skąd wiesz?
- Masakra... - westchnęła tylko Alicja i zaciągnęła mnie na kawę do pobliskiej kawiarenki.
W przypadku oblania pierwszego egzaminu była jeszcze możliwość zdawania dwóch egzaminów poprawkowych. Przez całe wakacje siedziałem nad notatkami, czytałem lektury akademickie, aby na egzaminie poprawkowym nie dać satysfakcji doktorowi Sucharkowi. W przeddzień pierwszego terminu egzaminu zjawiłem się w akademiku. Wolałem zapłacić za nocleg i mieć pewność, że będę na czas. Czytałem notatki do trzeciej nad ranem. W końcu, zmęczony, nastawiłem budzik i poszedłem spać. Mój współlokator z pokoju nadal się uczył na poprawkowy egzamin z chemii organicznej. Następnego dnia obudziłem się z dziwnym poczuciem klęski. Coś było nie tak. Za oknem trwał piękny, wrześniowy dzień i wyglądało na to, że jest już południe, a nie ranek. Zerwałem się przerażony. Obok mojego budzika leżały wyjęte z niego baterie i kartka od współlokatora.
„Przepraszam ale budzik za głośno tyka i nie mogę się skupić na nauce” z trudnością odczytałem bazgroły przyszłego chemika. Mój budzik w telefonie komórkowym także nie zadzwonił.
Pośpiesznie ubrałem się i pobiegłem na uczelnię. Doktora Sucharka już nie było. Odczekałem dwie godziny w kolejce do sekretariatu i kiedy wreszcie przyszła moja kolej, jąkając się, wyjaśniłem sytuację. Sekretarka kazała mi napisać podanie o następny termin egzaminu. Napisanie podania zajęło mi kilka minut, ale kolejny raz musiałem czekać w kolejce.
- Pan wie, że pierwszy termin egzaminu już przepadł? - odezwała się sekretarka, po przeczytaniu podania.
- To przez tego studenta chemii... - zacząłem się bronić.
- Proszę się przygotować na to, że jako humanista, będzie pan całe życie przegrywać z umysłami ścisłymi – burknęła sekretarka i głośnym „dziękuję, to wszystko” dała mi znać, że audiencja w sekretariacie już się skończyła.
Po tygodniu przyszło do mnie pismo z nowym terminem egzaminu. Jednak pech nie odpuszczał. Zmarł mój ojciec chrzestny i w dniu egzaminu udałem się na pogrzeb. Poprosiłem rodzinę chrzestnego o kopię zgonu, aby przedstawić dokument na uczelni i wyjaśnić, dlaczego nie przyszedłem kolejny raz na egzamin. Jednak żona chrzestnego na moją prośbę burknęła tylko pod nosem coś o pożądliwości spadku i na tym się skończyło. Wkrótce przyszło pismo o skreśleniu z listy studentów.
Rodzice nic nie wiedzieli o moich problemach i chciałem, aby tak pozostało. Nie byli bogaci i wiem, że moje studia odbiły się poważnie na budżecie domowym.
Postanowiłem napisać list do rektora uczelni. Opisałem spotkanie z doktorem Sucharkiem i jego kochanką, tylko nie zapamiętałem co kupowali i w liście napisałem o salcesonie. Odpowiedź przyszłą szybko. Rektor w obcesowych słowach poinformował mnie, że zna osobiście doktora Sucharka, który jest uczulony na salceson, a poza tym jest przykładnym mężem i ojcem. Napisał, że skieruje sprawę do sądu o rzekome pomówienie. Na koniec dodał, że mam dożywotni zakaz studiowania na jego uczelni.
Zdążyć przed czarnym kotem
1
Ostatnio zmieniony ndz 07 cze 2015, 21:31 przez katamorion, łącznie zmieniany 1 raz.