Arctur Yaeger Vox
Wybory do parlamentu krajowego, AD. 1973
I
Działo się to w dzień przedwyborczy. Około godziny jedenastej rano Namsos Voss, przymuszony przez pusty żołądek, wypełznął ze swojego pokoju na piętrze rodzinnego domu w Nowym Aarhus, ześliznął się po schodach i przyczaił u niedomkniętych drzwi kuchennych. Wyczekiwał dogodnego momentu, by, nie narażając się na żadną interakcję, przypaść do lodówki, wyrwać coś do zjedzenia, coś do wypicia, co wystarczy mu aż do wieczora i błyskawicznie zaszyć się z powrotem w ciepłej sypialni. Póki co trwał nieruchomo, zaglądając do środka przez szparę.
W jasnej i czyściutkiej kuchni scenka jak z elementarza. Rowena Voss zerknęła na poranną gazetę i wybuchnęła głośnym śmiechem:
– A to dobre! Ha-ha! Spójrz sam, jaka fraszka!
Albatros Voss dolał sobie kawy, po czym wziął od małżonki dziennik. Humor jednak wcale mu się nie poprawił dzięki lekturze fraszki. Mężczyzna wykrzywił tylko wargi w grymasie zniesmaczenia. Uniósł głowę i rzekł w stronę przedpokoju:
– Namso, synku, a co się tam tak kryjesz? Pozwól no tu do mnie.
Ten postanowił udać, że wcale go nie ma i chyłkiem wycofać w bezpieczne miejsce.
– Synu, czy nie słyszysz, jak ojciec cię woła? – zawołała wciąż rozbawiona Rowena.
Drżąc na całym ciele z powodu nagłego zdekonspirowania, Namsos powoli zbliżył się, zajmując stanowisko obok ojcowskiego krzesła.
– Tato?
Albatros uśmiechnął się zimno.
– Zobacz, co matka znalazła zabawnego – i dość zamaszyście podsunął mu pierwszą stronę „Extra Bladet” pod sam nos. Zlękniony Namsos przebiegł ją tylko pobieżnie wzrokiem, ale od razu domyślił się, o co chodzi ojcu. Rzeczony wierszyk widniał na samym dole. Tytuł, wydrukowany krzykliwą czcionką, brzmiał: „Na paleolibertarianina”. Niżej zaś znajdowała się treść:
Na kanapie leży kuc
Co dzień konia lubi tłuc.
Lubić, lubi, cóż ma począć?
Innej szansy nie miał dotąd.
Co dzień konia lubi tłuc.
Lubić, lubi, cóż ma począć?
Innej szansy nie miał dotąd.
Fraszkę ilustrowała karykatura, przedstawiająca rozwalonego na wyścielonej pornografią wersalce chudzielca z tłustymi włosami upiętymi w długi ogon, okularami jak dwa denka od butelek, pryszczatą oraz zarośniętą w okolicach szyi gębą; odzianego niedbale i dzierżącego butelkę piwska. Pokraczny osobnik sękatymi paluchami majstrował w okolicach rozporka. Jego zaplamioną koszulę zdobił nadruk: „Lat 20, Syn Maminy. Wolnościowe wielbię Bździny”.
Albatros chrząknął bardzo znacząco. Nie dało się ukryć – odejmując strój, binokle i napój alkoholowy, postać Namsosa niczym nie różniła się od tej na obrazku. I on sam musiał zrozumieć, że właśnie o to się rozchodzi w całej sprawie, gdyż nerwowo przestępował z nogi na nogę, coraz bardziej spływając potem. Niewiele było trzeba, aby wyprowadzić Namsa z równowagi.
– I co mi powiesz? – spytał wreszcie ojciec. Syn spuścił głowę; nie mówił nic.
– Czekaj, jak powie! – zakpiła Rowena Voss. – Widział kto kiedy, żeby on się z dobrej woli odezwał?
– Jak długo to jeszcze potrwa? – nie ustępował Albatros. – Dokąd zmierzasz, jak się tobie wydaje?
Zatem najgorsze przypuszczenia spełniły się. Namsos wiedział, iż kiedyś do tego dojdzie. Po prostu starał się tej myśli do siebie nie dopuszczać. Na szczęście opracował zawczasu plan awaryjny. Drzwi jego sypialni były dębowe i solidne, a jedyny klucz spoczywał w Namsosa kieszeni. Odczekał chwilę, aż czujność ojca osłabnie i, porwawszy z talerza matki świeżutki tost, sprintem puścił się w kierunku schodów.
– Ajaj! Łap go, zabrał mi śniadanie! – wrzasnęła właścicielka kanapki. Albatros doścignął zbiega dopiero na drugim stopniu. Schwycił długie włosy syna i pociągnął go ku sobie z wielką siłą.
– Skończyło się, rozumiesz?! Koniec fanaberii! – wysyczał z furią.
Zaczął wlec Namsa do pokoju. Pchnął go do środka, aż chłopak upadł na zaśmiecony dywan i wszedł za nim, lustrując pomieszczenie z obrzydzeniem. W istocie, wystrój wnętrza nie przedstawiał się zachęcająco.
Nozdrza wchodzącego atakował straszliwy odór zgnilizny, który wydzielały hałdy opakowań po gotowej żywności i baterie niedopitych butli słodzonych napojów wolnorynkowych. Choć panował półmrok, bo zasłony były zaciągnięte, to można było dokładnie obejrzeć, czym wyklejone są ściany – przedziwnym kolażem plakatów obskurnych zespołów muzycznych oraz stronic wyrwanych z różnych podziemnych manifestów i opracowań ekonomicznych – niedbale wyrysowana krzywa Laffera miała za sąsiada parafrazę sentencji Nietzschego z jednej strony, a reklamę barowego koncertu z drugiej.
W kącie, pomiędzy zakurzonymi pudłami w których Namsos przechowywał swoje rzeczy, tkwił na kiju sztandar. Pomimo wyszytego na nim, charakterystycznego biało – niebieskiego krzyża, prawie na pewno nie reprezentował żadnego skandynawskiego państwa. Łóżka Namsosa nie było widać spod grubej warstwy nieświeżych ubrań, podobnież nocnego stolika.
Z całego bałaganu, jakim otoczył się mieszkaniec pokoju, wybijało się tylko jego biurko, lśniące niczym ołtarz świątynny. Na blacie, w równych, geometrycznych stosach, ułożono kolekcjonerskie wydania książek, z tytułami wybitymi w twardych oprawach za pomocą złoconych literek. Woluminy opatrzono kolorowymi zdjęciami autorów. Większość z nich posiadała specyficzny typ urody, charakteryzujący się małymi oczkami, dużym nosem oraz wysokim czołem. Wrażenie odświętności potęgowała oświetlająca księgozbiór, ozdobna lampka olejowa z kolorowym kloszem.
Albatros miotał się, machając rękami; nie wiedział, od czego zacząć. Widok synowskiej nory odebrał mu dech. Namsos tymczasem bliski był ataku nerwowego. Ojciec wysapał:
– To tak się mieszka? Instytut Misesa urządzasz po moim dachem?!
Szarpnął skraj papierowej „tapety”, odrywając spory kawał i odsłaniając białą ścianę pod spodem.
– Darmozjadzie! Czegoś tu naznosił?
Podniósł z biureczka pierwszą lepszą książkę, przewertował – Namsosowi serce stanęło na widok tak wielkiej świętości miętoszonej przez łapy ojca, i przeczytał fragment:
„Albo prywatna własność środków produkcji, albo głód i nędza dla wszystkich”.
– Cóż za ścierwo! – wykrzyknął i cisnął tomiszczem o podłogę. – Mów mi w tej chwili, którego dzisiaj mamy?!
– 29 marca, 1973 roku – odrzekł cicho Namso, nie bez konsultacji z przybitym do drzwi kalendarzem.
– Ach, tak? Bo jak widzę te bzdury, to mi się zdaje, że ciągle jest dziewiętnasty wiek!
Rowena, zaniepokojona awanturą, ostrożnie zerkała do pokoju.
– Co wy wyrabiacie? O, czytelnia! – ucieszyła się. Również wzięła sobie książkę i pogrążyła w lekturze. Po chwili ryczała za śmiechu, jak niedawno przy śniadaniu.
– Co ja czytam! Jakie rzeczy! Że kobieta… zarażona… poglądami… od mężczyzny… jeszcze przez plemnik! Hi-hiii!
Rozochocona, złapała wspomnianą flagę i zaczęła nią wymachiwać, przewracając wszystko dookoła. Albatros, opanowawszy się trochę, zabrał sztandar małżonce i odłożył na miejsce. Podszedł do syna. Teraz skulony Namsos miał nad sobą oboje rodziców.
– I co z nim zrobimy? Za późno, by zapobiegać – czy da się uleczyć? – powiedział grobowym tonem ojciec. Rowena zainteresowała się otwartą konserwą turystyczną, z resztką gnijącej fasoli na dnie.
– Jak długo to zamierza tu leżeć? – jęknęła. Nie bardzo było wiadomo, kogo ma na myśli – puszkę czy syna.
A Namso Voss, z oczami pełnymi łez i zaciśniętym od szlochu gardłem, miał ochotę odpowiedzieć: „Tak długo, jak wasz faszyzm panować będzie na świecie. Tak długo, aż uczciwy zarobek nie zacznie spływać do uczciwych rąk, a pasożytów, kanalie nie spotka to samo społeczne wygnanie, które ja cierpię. Tak długo, aż ostatni urzędnik nie skona na zgliszczach ostatniej instytucji państwowej. Tak długo, aż wskutek interwencji dobrych ludzi, za oknem nie rozkwitnie szczęśliwy i wolny świat, w którym znajdę ujście dla wszystkich stłamszonych potencjałów; w którym dobrze płatna praca, uścisk kobiecych ramiom, przyjaciele i jasny salon zamiast ciasnej nory… Tak długo!”
Ale nie pisnął ani słówkiem. Mimo to Albatros (być może z oczu syna) wyczytał, że coś podobnego chodzi mu po głowie, bowiem ciężko westchnął:
– W tym stanie nie możemy przecież puścić go na jutrzejsze wybory. Jak on będzie głosował? Przyniesie hańbę domu Vossów oraz Państwu.
– Lecz nie wolno mu też zakazać, bo złamalibyśmy Prawo – Rowena zmarszczyła brwi. – To impas!
– Nie do końca. Sądzę, że istnieje sposób na takich, jak on. Dowiedziałem się o nim z broszury naukowej Towarzystwa Socjologicznego, którą prenumeruję. Podobno działa w każdym przypadku i przez jeden wieczór robi z ciemnoty postępowca. Nazywa się go – „terapią empatyczną”.
Zwrócił się teraz do syna:
– Posłuchaj, Namsosie! Daję ci wybór: albo pozwolisz sobie pomóc przed głosowaniem, a wtedy w twym życiu niewiele się zmieni, obiecuję ci solennie. Będzie tak, jak sobie wymyśliłeś, jakkolwiek odrażające by nie było to twoje urządzenie. Nie naruszymy więcej, tfu!, suwerenności tego pokoju. Albo postanowisz trwać w obłędzie, lecz wówczas możesz nie pokazywać mi się więcej na oczy. Nie będę dłużej łożył na utrzymanie wstecznika.
– Ani pracy, ani studiów, kto widział takiego chłopa?! – zaczęła biadolić matka.
– Dajemy ci osiem godzin na podjęcie decyzji. Przez ten czas nie będziesz niepokojony. Pamiętaj – wybierz mądrze!
I wspólnie z Roweną opuścił pokój, zatrzaskując dębowe drzwi.
II
Nad Nowym Aarhus zapadł mrok. Zapaliły się piękne, żelazne latarnie. Opustoszałą z powodu siąpiącego deszczu Hansensgatą przesuwały tylko dwie figurki. Jedna, wysoka i barczysta, w płaszczu obszytym grubym futrem, stąpając bardzo pewnie ciągnęła za ramię drugą – mizerną, nikczemną, co krok ślizgającą się na mokrym bruku. Przed nimi leżał budynek świetlicy środowiskowej.
Wysokie okna były jasno rozświetlone. Z wnętrza dobiegały jakieś odgłosy. Drzwi do westybulu stały otworem, więc Albatros i Namsos weszli do środka, chroniąc się przed niepogodą. Sporą część pomieszczenia zajmowała utrzymana w psychodelicznej stylistyce tablica, która informowała, że szkolenie empatyczne rozpocznie się punktualnie o godzinie ósmej wieczorem w głównej auli na parterze i poprowadzi je niejaka E. Apage.
Albatros spojrzał na swój ciężki, wodoodporny zegarek.
– Już zaczęli. Dalej, Namso, właź śmiało. Tam poznasz pewnikiem takich, jak ty. Ale nawet nie myśl o wymknięciu się chyłkiem! Wiedz, że będę tu stał na straży nawet całą noc, jeśli zajdzie potrzeba.
I wepchnął syna w głąb świetlicy, zatrzaskując dwuskrzydłowe drzwi. Rad nierad, Namsos musiał podporządkować się ojcu.
Wola utrzymania wieloletniego status quo przeważyła nad wszystkimi innymi odczuciami. Nie to, że lubił go choć trochę. Po prostu przewegetował już w oklejonej, ciemnej klitce tak wiele czasu, iż sama myśl o jakiejkolwiek zmianie wywoływała atak paraliżującego strachu.
Pomalutku posuwał się przed siebie, rozglądając uważnie. W auli zapalono tylko połowę świateł. Większość krzeseł została złożona i odsunięta w kąt. U szczytu sali znajdowała się scena z masywną mównicą. Kręciła się po scenie ruda dziewczyna w skórzanym stroju i pokrzykiwała do mikrofonu. Obok posępny technik puszczał żwawą muzykę z adaptera. Dreszcz niechęci przeszedł Namsosa, gdy w kakofonii rozpoznał melodię „Międzynarodówki”, poddaną jednak jakiejś obróbce elektronicznej.
Z przedniej ścianki mównicy wychodziła gruba rura, która opadając, zmieniała się w wielokrotnie zakręcającą rynnę. Wzdłuż tej konstrukcji, w równych odstępach, siedzieli uczestnicy spotkania. Nie było tam zbyt wiele młodych twarzy – raczej oblicza znudzone, sprane i zmęczone, przyciągnięte nadzieją na odegnanie zblazowania. Zapowiadała się niewątpliwie pyszna zabawa. Namso zachodził w głowę, jakim to niby sposobem dziwaczny duet nauczy kogokolwiek odruchu bezwarunkowej empatii w ciągu paru godzin. Z miną cynicznego sceptyka zasiadł pomiędzy dwoma grubawymi mężczyznami.
– Widzę, że ostatnie marudy dotarły! Czy mam przed sobą wszystkich samolubów w Nowym Aarhus?! – wydarła się prowadząca Apage. – Jesteście gotowi zostawić za sobą życie egoisty?! Chcecie znaleźć wreszcie szczęście i spokój?! Niech krzyknie, kto chce dziś skąpać się cały w empatii!
Zgromadzeni wydali z siebie niejednolity, smętny pomruk.
– Co?! Nie słyszę!
Pomruk został powtórzony, tym razem nieco głośniej.
– Kto chce być wolny?! Kto chce być empatyczny?! – wrzeszczała Apage, a Namsos stwierdził, że choć sama sobie zaprzecza, to ma ona nawet interesujące piersi. Jednocześnie coś nie dawało mu spokoju – dziwny dźwięk, jakby regularny zaśpiew, słyszalny przez cały otaczający hałas i niosący ze sobą subtelną, upajającą wibrację, dobiegał z ciemnego przejścia w rogu auli. Czy i on stanowił część warsztatów?
– Złapcie się mocno za ręce i powtarzajcie za mną! – padło polecenie. Zniesmaczony Namsos delikatnie ujął spocone dłonie sąsiadów. Słuchał przerażony, jak sala zaczyna skandować idiotyczną strofę:
„Myślę o bliźnim przez dzień cały!
Nie szukam korzyści ani pochwały!
Altruizm nic przecież mnie nie kosztuje,
Na egoistę napluję, napluję!”
Nie szukam korzyści ani pochwały!
Altruizm nic przecież mnie nie kosztuje,
Na egoistę napluję, napluję!”
Tajemnicze wibracje przybrały na sile, zdawały się przywoływać do siebie Namsa. Apage wpadła w amok, snuła się nieprzytomna. Technik włączył nową płytę, pełną odrealniających nut. Uczestnicy seminarium zaczęli się kiwać na boki.
– Gotowi przyjąć świętą empatię?! A więc do dzieła!
Wydobyła z kieszeni plastykowy słoik – Namsos dostrzegł na nim etykietę z wielkim napisem „MEFEDRON”– i opróżniła jego zawartość do rury. Małe, białe tabletki spłynęły rynną, radośnie klekocząc. Odpowiednia ich ilość zatrzymała się w specjalnym wyżłobieniu przed każdym z uczestników.
– Bierzemy na raz, dwa, trzy, bez popitki! – instruowała ruda prowadząca, samemu racząc się końską dawką. Spanikowany Namsos przesunął swoją porcję w bok; w ten sposób sąsiedni grubas otrzymał podwójny przydział. Nawet nie zwrócił na to uwagi; połknął wszystko mechanicznie.
– Empaaaaa-tia! – pisnęła Apage.
Namso Voss nabrał pewności, że jeśli natychmiast nie pójdzie za wibrującym zaśpiewem, to niechybnie zwariuje. Wstał z krzesła i zaczął się oddalać, zgięty wpół. I tak nikt nie zwracał na niego uwagi – zebrani byli już zanadto otumanieni rozdanym środkiem, a ruda z zaciśniętymi powiekami bredziła coś o sile tysiąca słońc i że zaraz zniszczy Wielki Radar Własności.
Namsos z ulgą uciekł od zgiełku absurdalnego widowiska. Okazało się, iż przejście prowadzi do stromej klatki schodowej. Zaciekawiony, ruszył w dół. Z każdym kolejnym stopniem zaśpiew stawał się coraz wyraźniejszy. Wibracja przechodziła całe ciało młodzieńca, rozkosznie pieszcząc i łaskocząc go aż do szpiku kości. Namsos poczuł absolutne odprężenie. W miarę schodzenia zauważył, że zwyczajne, otynkowane ściany ustępują miejsca omszałym, pożłobionym kamieniom. Na niektórych z nich wyryto ciekawe symbole. Minął załom korytarza i osłupiał.
Znalazł się pod pięknie rzeźbionym portalem, za którym leżała długa izba. Mrok katakumb rozświetlały wbite w podłoże pochodnie o błękitnych płomieniach. Odnalazł źródło zaśpiewu. Wydawały go z siebie gardła kilkudziesięciu zakapturzonych postaci, które przygarbione zasiadały w surowych, drewnianych ławach.
Z potęgą największego i najgodniejszego chóru na świecie ciągnęły swą pieśń, wydłużając każdą partię do granic możliwości. Podniosła ta i cudowna muzyka balansowała na granicy rzeczywistości, trącając, zdałoby się – samą osnowę stworzenia. Namsos Voss nie mógł nawet zebrać myśli, nim chórzyści nie umilkli. Wtedy w przejściu między ławkami powietrze poruszyło się na kształt zasłony i znikąd wyrosły tam dwie osoby. Mężczyzna podobny tak strojem, jak fizjonomią do mnicha oraz zupełnie zwyczajnie ubrana, młoda kobieta o dobrotliwym spojrzeniu. Jej buzia miała jednak pewną niepokojącą i szpetną skazę – cały czas wykrzywiona była w prześmiewczym, ironicznym wyrazie.
– Zbliż się, Namsosie. Jesteś bezpieczny – rzekła łagodnie.
"Skąd zna moje imię?” – przeraził się Namso.
– Święta Helena Nova ma niezwykłe oko, chłopcze – zabrał głos mnichopodobny człowiek. – Jak twój wzrok czyta litery, tak jej potrafi przeczytać spis rzeczy zawarty w ludzkiej duszy. Możesz się uspokoić, nie mamy nic wspólnego z tymi psychopatami u góry. Ich prawa oraz machinacje na nas nie wpływają. Oni tylko mamią potrzebujących, my umiemy im pomóc.
– Namso Vossie! – zawołała znienacka Helena. – Jesteś tutaj, bo nie nadajesz się do normalnej egzystencji. Wie o tym twoja rodzina, wiesz i ty. Od małego coś było z tobą nie tak, czymś odstawałeś. Grupa rówieśnicza zepchnęła cię na margines i okrutnie dręczyła. Nie było dnia w szkole, byś nie doznał jakiegoś upokorzenia. Drżałeś na samą myśl o gehennie, jaką mogą zgotować ci jutro. Pedagodzy byli bezradni, Rowena załamywała ręce. Albatros wstydził się takiego syna. Nigdy nie zaznałeś miłości innej, niż matczyna, a i ta szybko przygasła. Ciągły gwałt zadawany na twej psychice odcisnął w niej piętno objawiające się całkowitą biernością życiową. Zaniechałeś swej edukacji, uważając się za zbyt bezwartościowego. Z czasem zacząłeś szukać ludzi za to odpowiedzialnych.
To obecny porządek obarczyłeś winą za swój los – i nie byłeś bez racji. Ale odskocznię znalazłeś w zagranicznych książkach postulujących powstanie nowego świata, całkiem wolnego gospodarczo i społecznie. Nagromadziłeś ich nieprzebrane ilości. Znałeś ich treść niemal na pamięć, sądziłeś, że są panaceum na twoje problemy. Że jeśli poprzesz tych, którzy w parlamencie będą je cytować i zmieniać według nich kraj, nadejdzie dla ciebie wyzwolenie. Czyż nie dlatego tak przeraziłeś się dzisiaj, gdy w przeddzień głosowania ojciec postanowił odciąć ci drogę ucieczki z otchłani?
Lecz nie jesteś głupi, Namsosie; po tak długim oczekiwaniu potrzeba czegoś więcej, niż panny Eulalii Apage i jej pigułek, aby złamać twą wolę. Będziesz działał na przekór wszystkiemu, prawda? A ja nie jestem tutaj, żeby cię powstrzymywać. Nie chcę, byś wyrobił sobie o mnie złe zdanie. Nie przeciągnę cię już ani na cal – wystarczy ci tego. Owszem, dziś wieczór poddany zostaniesz ostatniej i najważniejszej próbie, przed jaką stawałeś w życiu. Zadecyduje ona, czy dostąpisz zaszczytu przystąpienia do naszego wyższego grona, czy też będziesz… unicestwiony.
Ale nie bój nic! Niezależnie od wyniku, nagrodzę cię za wszystko, co do tej pory przeszedłeś, i to w sposób, który prześcignie twe najśmielsze oczekiwania. Zresztą – przekonaj się sam. Mój towarzysz, Czerwony Eklezjarcha, przeprowadzi zabieg…
Człowiek w szkarłatnej, mnisiej szacie stanął przed Namsem. Nim chłopak zdołał zareagować, położył mu dwa palce lewej ręki na skroni. Z gardeł chórzystów wydarł się potężny ton.
– Tylko nie pozwól się złapać złym wirom! – poradziła Święta Helena Nova, permanentnie ironicznie uśmiechnięta.
I zatrwożony Namsos Voss uczuł, jak jego dzielna dusza opuszcza wycieńczone, wymizerowane ciało.
III
Powrócił do swej fizycznej powłoki zresztą bardzo szybko, jednak przez ten krótki czas musiała ona odbyć przechadzkę w czasie i przestrzeni, bowiem gdy znów spojrzał na świat własnymi oczami, ujrzał blask przedpołudniowego słońca, łukowato wygiętą drogę, biegnący wzdłuż niej wał kolejowy, czerwony słup zwieńczony blaszaną tarczą oraz przeróżne inne elementy miejskiego krajobrazu.
Gwałtowne przeniesienie tak zaskoczyło Namsa, że aż się zachwiał. Zaraz odzyskał równowagę, zauważając ze zdumieniem, że jego ciało przestało reagować w sposób, do jakiego był przez całe życie przyzwyczajony. Znikła chwiejność nóg; kroki stawiał długie i pewne. Plecy, wiecznie przygarbione, wyprostowały się. Barki zrobiły szersze i tęższe. Ręce chwytały z wielką siłą. Zaciekawiony Namsos uderzył się lekko w żebra. Aż jęknął z bólu. Nigdy nie miał takiej krzepy! Zdziwiony, podwinął rękaw i ujrzał, że chuda witka ramienia przedzierzgnęła się w doskonale umięśnioną, opaloną męską łapę. To samo stało się z biodrami. Nawet poplamione ubranie zastąpił nowy, szykowny strój, a niechlujne kudły skróciły się znacznie i nabrały połysku.
Wszystkie minione wydarzenia (było ich tak wiele!) przypominał sobie mgliście. Bardzo mało go obchodziły. Co stało się ze Świętą Heleną Novą i jej kompanią? Czy wściekły ojciec prowadzi poszukiwania? Czy jest już dzień wyborów? Poprzedni Namso oszalałby od wszystkich tych zmartwień, temu bieżącemu wydawały się mniej więcej obojętne. Przeszukując kieszenie perfekcyjnie skrojonych spodni, odnalazł kartonowy bilet autobusowy. W tym momencie rzeczony środek transportu nadjechał, zatrzymując się obok czerwonego znaku. Namsos wskoczył do środka, bo dlaczegóż właściwie by nie? Odbił kartonik w kasowniku.
Autobus ruszył wygiętą drogą, lekko kołysząc. Bardzo przyjemnie było tak jechać przed siebie, bez konkretnego celu. Pojazd wyposażono w klimatyzację oraz cyfrowy panel zawieszony pod sufitem, wyświetlający trasę, najbliższy przystanek i, dzięki systemowi RDS, co jest aktualnie grane w radiu. Namsos nigdy nie widział takiego urządzenia.
Według tablicy z głośników leciała jakaś autorska interpretacja przeboju Kim Wilde, kuriozalnie zatytułowana „Penners in America”. Namso wsłuchał się w charakterystyczną melodię refrenu:
„Na na na nana Na TEJ!
Naa na na na Na TEJ!”
Na przystanku do pustego autobusu wsiadła dziewczyna. Namsos przyjrzał jej się dobrze. Spod kusej sukienki wyzierały pięknie opalone nogi. Talię miała zgrabną, uda smukłe, aksamitne, długie włosy. Tylko z buzi patrzyło jej jakoś nieprzyjemnie, ironicznie…Naa na na na Na TEJ!”
– Święta Heleno? – wykrzyknął Namso Voss. – To ty?
W tym stroju i w dziennym świetle wyglądała naprawdę ślicznie.
– Nie wiem za kogo mnie bierzesz – powiedziała przyjaźnie, unosząc brwi. – Nie jestem żadną świętą. Na imię mi Limboeria, ale niech cię to nie przestraszy. Nazywaj mnie, jak wszyscy przyjaciele – Limbo.
– Uważasz mnie za przyjaciela? Ledwie się spotkaliśmy.
– Nie widzę żadnego powodu, dla którego nie miałbyś się nim stać – wyznała.
Namsos odchrząknął. Czuł w sobie takie coś, czego jeszcze nigdy nie poznał i nie mógł nazwać. Objawiało się to między innymi wielką ochotą mówienia rzeczy, o których w innych okolicznościach nawet by nie pomyślał.
– A więc… Limbo – rzekł powoli, niskim głosem. – Czy w takim razie zechciałabyś spędzić ze mną trochę czasu?
– Z miłą chęcią – odparła. Już, stało się! Limbo zerknęła na wyświetlacz. – Dobrze się składa, bo akurat stajemy pod dworcem autobusowym, gdzie mieszkam.
– Mieszkasz na dworcu? – Ależ nie! – żachnęła się odrobinę. – Tylko wynajmuję mieszkanie nad budynkiem dworca. Zapraszam cię do niego.
– Zaproszenie przyjęte – odpowiedział z uśmiechem. Wysiedli więc na następnym przystanku. Śladem Limbo Namso przeszedł przez dworcowy parter, mijając okienka dla klientów i pierwsze piętro, gdzie mieściły się biura zakładu transportowego. Oszklonym przejściem, otwieranym specjalnym kluczem dla mieszkańców, Limboeria wprowadziła go na klatkę schodową. Jej lokum znajdowało się pod numerem trzecim. Wewnątrz Namsos, który ostatnie trzy lata przewegetował w zakluczonej, niedoświetlonej i zatęchłej klitce, poczuł się zawstydzony – tak czyste i dobrze przewietrzone były pokoje.
Z pewnością trafił do prawdziwego kobiecego gniazdka.
Limbo posadziła go przy dębowym, okrągłym stole. Spytała, czy nie jest głodny. Ostatni raz jadł przed wieloma godzinami, więc skrzętnie przytaknął. Gospodyni kazała mu zaczekać i wyskoczyła do przyległego pomieszczenia. Po chwili przed chłopakiem wyrosły trzy półmiski: z parującymi ziemniaczkami, mięsną potrawką oraz orzeźwiającą mizerią. Limboeria podała mu również srebrzyste sztućce i postawiła szklankę jasnego piwa. Wyborny posiłek zniknął błyskawicznie. Limbo siedziała z naprzeciwka, zadowolona obserwując, jak pałaszuje przysmaki. Wysuszone gardło Namsos zwilżył pienistym napojem. Było mu dobrze, tak jak jeszcze nigdy. Od niepamiętnych czasów nie spożywał niczego, co przyrządzono z uczuciem i staraniem, specjalnie dla niego.
Głośno pochwalił kulinarne zdolności dziewczyny. Nie posiadała się z radości.
– Wiesz, mógłbyś pomóc mi z tym wszystkim… – zauważyła mimochodem, wskazując na brudne naczynia. – Po przyjacielsku.
Cieniutki głosik w głębinach namsosowej duszy ostro zaprotestował:
– Dlaczego kobieta ma zlecać ci obowiązki?
Ale szybko został zdławiony.
Voss zebrał statki, ruszając do kuchni. Wyszorował je dokładnie w tytanowym zlewie, pod strumieniem gorącej wody. Gdy były już czyste, wytarł ścierką i pochował w szafkach.
– Mam nadzieję, że jesteś zadowolona. Wiesz, jak z przyjaciela – powiedział, odwracając się do Limbo. Oparta o parapet, stała z obnażonym biustem. Wpadające przez okno promienie słońca tworzyły wokół jej sylwetki świetlistą obwódkę. Zesztywniał.
– Jak z kochanka – wycedziła namiętnie. Poruszyła wszystkimi krągłościami w zachęcającym geście. Namsosa nie trzeba było dwa razy prosić. Z początku nieśmiało, trochę niepewien, czy to wszystko tak naprawdę, podszedł do swej pierwszej pary piersi w życiu (Rowena karmiła maleńkiego syna syntetycznym surogatem mleka). Ale gdy tylko koniuszkiem palca musnął różowiutki sutek, a ten zadrżał i stwardniał, młodzieńcowi puściły wszystkie hamulce.
Wbił się w soczystą pierś, bez opamiętanie ssąc, całując i miętosząc. Rękoma ocierał całe jej ciało. Nie wytrzymał, zdarł z niej sukienkę oraz bieliznę. Naga Limbo jęczała uniesiona. Z coraz rosnącym apetytem, Namso przypuścił potężny szturm na ciaśniutkie łono. Naparł siłą tarana i puścił w ruch prężne biodra. Gromadzące się w tym jego nowym ciele siły witalne nareszcie znalazły ujście!
Odczuł, że niebawem eksploduje. Przymknął oczy. Takiej rozkoszy nie czuł dotąd. Świat wokół pociemniał; zdołał dostrzec jeszcze, jak wijąca się pod nim Limboeria krzyczy tryumfalnie i strzela palcami nad głową. Zapadła cisza. Ciepło sprężystej kobiety znikło, pojawił się za to chłód omszałego kamienia, oświetlonego błękitnym ogniem.
Wszystkie cechy fizyczne Namsosa Vossa wróciły do normy; przetłuszczone włosy sypały mu się do oczu. Rozciągnięty na posadzce, popatrzył dookoła siebie. Z wyrazem niekłamanego podziwu na twarzy przycupnęła nad nim Święta Helena Nova. Również Czerwony Eklezjarcha wyglądał na zaskoczonego. Chórzyści, zrzuciwszy kaptury, rozdziawiali gęby w cielęcym zachwycie.
– Namso, mój chłopcze! Nie pomyliłam się co do ciebie – zawołała święta. – Wiedziałam, że za tą odrażającą maską aspołecznego liberała kryje się prawdziwy mąż! Zdałeś mój egzamin na piątkę. Doskonale jesteś przysposobiony do anarchosocjalistycznego urządzenia!
– Anarcho… socjalistycznego? – wydukał Namso.
– Tak! Jesteśmy anarchosocjalistami! Szerzymy wielką rewolucję społeczną poza granicami Andalumii. A teraz możesz dołączyć do nas. Pomyśl tylko, co to będzie za rozkoszne życie. W dzień toczymy walkę – póki co bezkrwawą, ideologiczną – na ulicach, w nocy odśpiewujemy tutaj wszystkie psalmy Chaosu, aby umacniać nasze dusze. Chcemy, żeby pewnego dnia każdy mógł odnaleźć swoją Limboerię. Czy to nie wizja, której warto się poświęcić?
– Tfu! Lewactwo! – splunął Namsos.
Zgromadzenie osłupiało.
– Gardzę anarchosocjalistycznymi bredniami! – wrzasnął. – Tyś mi, Heleno, pokazała, co mieć mogę, a teraz chcesz mnie zamknąć pod ziemią?! Ja jestem Namsos zwycięski! Ja wiem, że niejedno zwojuję! I pędem wypadł z katakumb.
Po jego nagłym zniknięciu zapadło długie milczenie. Wreszcie odezwał się Eklezjarcha:
– Cóż to za głupi człowiek. A jednak, niepowetowana strata.
– Nie osądzaj pochopnie – odpowiedziała Helena ze swym zwykłym uśmieszkiem – Być może lepiej wyjdziemy na tej ucieczce, niż gdyby pozostał z nami.
IV
Namso wielkimi susami przemierzał aulę świetlicy środowiskowej. Roiło się w niej od zempatyzowanych obywateli. Grubas, któremu podczas warsztatów podsunął podwójną dawkę, chciał złapać go w objęcia. Drobna kobieta darła się, że mają zabrać jej wszystkie pieniądze, bo rząd nałożył zbyt niskie podatki. Posępny technik za nogę ściągał śniętą Apage ze sceny.
Namsos wychodził już, lecz nagle odwrócił się na pięcie i tonem mesjasza krzyknął:
– Powiadam: wasz świat jest chory. Uleczy go kapitalizm, którego nie ma, ale będzie!
Kwadrans później, w lokalu wyborczym, do wtóru "Tańca węgierskiego" Brahmsa postawił krzyżyk przy jedynce na liście Sojuszu Konserwatywno – Liberalnego. Akurat w porę śniadaniową przyczłapał z powrotem do domu rodzinnego. Przed drzwiami wejściowymi czekali na niego Albatros i Rowena. Nie wyglądali na zagniewanych, raczej smutnych.
– Bardzo nas rozczarowałeś, Namsosie – powitał go ojciec. – Nie tak wychowaliśmy cię z matką. Twoje życie miało zupełnie inaczej wyglądać. Umowa jest umową, musisz odejść. Nie tylko z domu, ale też z kraju. Jako ciężko pracujący obywatele współfinansujemy przecież wszelką państwową pomoc dobroczynną, od której niechybnie byłbyś uzależniony. Nie życzymy sobie, by te pieniądze trafiały do ciebie – wielkiego, patologicznego wrzodu.
W Nowym Aarhus dokuje dziś słynna Arka Czerwona. Po południu odpłynie, zawożąc wszystkich tutejszych anarchosocjalistów – i innych chętnych – do Andalumii. Wypełniliśmy za ciebie potrzebne dokumenty. Twoja kajuta ma numer 304. Niech ktoś inny odtąd się tobą troska.
Wyciągnął do Namsa dłoń z banknotem.
– Oto pięćset koron, byś nie wspominał potem, że wypędziliśmy cię bez grosza przy duszy. – oznajmił patetycznie. – Żegnaj, synu!
Matka nie mówiła nic.
Dopiero stojąc na portowym nabrzeżu, z poręczną walizeczką w ręku i otępiałą twarzą smaganą przez słoną bryzę, Namsos Voss pojął, ile są w stanie zmienić jedne wybory parlamentarne.
KONIEC