Opowiadania beskidzkie - Poeta i upiór (5/5)

1
- Kończ waść, wstydu oszczędź - powiedziała Oleńka do Kmicica

A może było jakoś inaczej... Już nie pamiętam. Wróciłem po dłuższej przerwie i zobaczyłem, że na Forum nie ma zakończenia mojej opowieści. Biorąc pod uwagę oszałamiającą frekwencję i żywe zainteresowanie owym "dziełem" mogę przypuszczać, że świat na tym nie ucierpiał, jednak dla porządku — zamieszczam.

Tradycyjnie podaję link do wersji "na czysto", w której wykorzystałem uwagi Gorgiasza, Leszka Pipki i innych:

http://www.literka.info/viewtopic.php?f=41&t=3781.


Kamertony
(Kilka lat później, w bliżej nieokreślonej przyszłości)


Pomyślał, że dawno go tu nie było. Znowu maszerował po Bieszczadach, chociaż nie planował, a nawet nie przypuszczał, że w najbliższym czasie w Bieszczady przyjedzie. Ale tak to już jest, że człowiek zobaczy "Coś takiego", co spowoduje, że zmieni plany i "żeby nie wiadomo co", przyjedzie.

"Coś takiego" Poeta zobaczył w Internecie, a konkretnie, oglądając jakiś kanał polskiej telewizji po tamtej (gorszej) stronie oceanu. Poeta musiał zmienić miejsce zamieszkania i zarabiać po tamtej stronie oceanu, ponieważ dostał propozycję nie do odrzucenia, a próbując ją odrzucić, przekonał się, że była rzeczywiście nie do odrzucenia. Pojechał wraz z rodziną do Nowego Jorku, który po kilku latach znienawidził jeszcze bardziej niż swoją pracę.

"Żeby nie wiadomo co" oznaczało, że Poeta, jako menadżer do spraw marketingu, był w firmie osobą niezbędną i chociaż nie mógł sobie pozwolić na niespodziewany wyjazd, pozwolił sobie.

Już pierwsze symptomy "Czegoś takiego" zaczął dostrzegać na dworcu w Sanoku. Budynek był pstrokaty, o wiele bardziej pstrokaty niż kiedyś i tętnił życiem, jak nigdy. Ceny biletów, niższe od tych sprzed lat kilku, wyjaśniały, dlaczego ludzie wolą korzystać z busów, autobusów i całej maści innych dziwnych środków transportu niż ze swoich samochodów. Po prostu się opłacało, chociaż... odniósł wrażenie, że samochodów również jeździ więcej.

Tym razem Poeta nie miał swojej "wypasionej bryki". Po górach poruszał się tak, jak przed ćwierćwieczem, w sposób bardzo zróżnicowany. Bardzo zróżnicowany sposób poruszania się miał liczne zalety. Dawał możliwość dokładniejszej obserwacji rzeczywistości i pozwalał dostrzegać rzeczy, które widziane przez szyby samochodu, rozmywały się w szalonym pędzie, umykając oczom i duszy obserwatora. Poeta, pijąc piwo w dworcowej knajpie, dostrzegał kolejne zalety nieposiadania samochodu. Do znaczących plusów dodatnich należało to, że mógł pić piwo. Gdyby poruszał się po świecie własnym pojazdem, nie mógłby wypić piwa i wtedy część plusów zrobiłaby się ujemna. Poeta miał zasadę, że nie prowadzi pod wpływem alkoholu a chociaż zasada wzbudzała wśród bliźnich ambiwalentne uczucia, przestrzegał jej tak samo, jak wszystkich innych zasad. Potem, po przeciwnej stronie ulicy, Poeta dostrzegł szyld "Jan Majchrzak - Galeria" a na wystawie jakieś malowidła, które wydały mu się tyleż kiczowate, co znajome.

"Coś takiego!" pomyślał Poeta.

Dopił piwo i ruszył w stronę galerii. W środku dowiedział się, że artysta prosperuje świetnie, jednak na poważne spotkanie liczyć nie mógł. Jasiu wraz z małżonką przebywali w Wiedniu, gdzie wernisaż Pana Majchrzaka (mógł sobie wyobrazić, jak niemieckojęzyczny naród próbuje wymówić nazwisko Majchrzak) cieszy się ogromnym zainteresowaniem.

W galerii nie znalazł ani "Dryfującego", ani "W stronę światła". Widocznie ktoś słusznie uznał, że niektóre tematy są dla wszystkich, a niektóre jedynie dla wybranych. Z prac, jakie można było zobaczyć wewnątrz, jego uwagę przykuły dwa. Pierwszy przedstawiał starego Markucha, trzymającego w garści siekierkę. Postać, namalowana tyleż wyraziście co sugestywnie, otoczona nieco upiorną, nierzeczywistą poświatą. Poeta pomyślał, że trudno by mu było nazwać nieliczne detale, wyłaniające się, bądź chowające w niebieskiej mgle. "Ordnung Muss Sein" — odczytał tytuł.

Drugi obraz był dla odmiany realistyczny do bólu. Tak realistyczny, że, znając twórcę, wręcz nierealny. Przedstawiał peron kolejowy i faceta w białym, sportowym garniturze jak również w panamie, niedbale opartego o słup. W tle, z delikatnej mgiełki, wynurzała się panorama gór. Umiarkowanie sympatyczna gęba człowieka na obrazie doskonale harmonizowała z niedbałą pozą, wyraźnie kontrastując z ulotnym, poetyckim wręcz nastrojem poranka. Właśnie ten kontrast stanowił przyczynę, dla której dzieło przyciągało uwagę.

— Ten obraz został już zakupiony — panienka obsługująca Galerię wymieniła nazwisko znanego kolekcjonera dzieł sztuki.

Poeta nie mógł zrozumieć, dlaczego dziewczyna z takim zainteresowaniem spogląda to na malowidło, to na niego. Popatrzył dokładniej. Panienka niebrzydka była, a obraz... jak obraz, choć musiał przyznać, że niezły. Twarz sportretowanego wydała mu się znajoma, ale Jasio często umieszczał na swoich obrazach podobizny zaprzyjaźnionych meneli.

Pomimo, że jego bogata wyobraźnia pracowała na pełnych obrotach, nie potrafił sobie wyobrazić młodszego Majchrzaka w małżeńskim stadle. Pocieszył się, że nie jest to jedyna rzecz, której nie potrafi sobie wyobrazić, a która wydarzyła się, bądź też się wydarzy w najbliższym czasie. Opuszczając galerię, doszedł do wniosku, że do poważnego spotkania dojdzie zapewne nieprędko.

— Diabli wzięli — mruknął do siebie pod nosem, jednak nie potrafił odpędzić wrażenia, że jest w błędzie, że wcale nie diabli...

W Lesku wpadł na Szreniaka. Ten mu powiedział, że jego stara-nowa szkoła działa w najlepsze, tym razem jako filia prywatnej szkoły w Lesku. Facet wyglądał na lekko nabuzowanego, ale bardzo zadowolonego z życia. Lekkie nabuzowanie było spowodowane tym, że przyjechał odebrać z komisariatu dwóch pupilków, którzy nadinterpretowali niepisane prawo: "szkoła nie knajpa, nie musisz być codziennie". Zadowoleniu z życia Poeta się nie dziwił. Prawdziwy belfer musi albo uczyć, albo umrzeć. Najwyraźniej Walery miał możliwość skorzystania z tego pierwszego wariantu.

— Coś takiego! — ponownie pomyślał Poeta i wsiadł do autobusu, odjeżdżającego do Teleśnicy. Zamierzał przespacerować się wschodnim brzegiem Jeziora Solińskiego a potem wyjaśnić w szczegółach to, co zobaczył w kanale polskiej telewizji oglądanym po gorszej stronie oceanu.

***

Syn Stefana Goszczyka okazał się być głąbem. Głąbem! Co z tego, że nie wstąpił do wojska? Co z tego, że skończył studia? I tak był głąbem. To fakt, skończył studia, pomimo, że miał słabą głowę do wódki. Stefan Goszczyk też skończył studia i to nie byle gdzie, bo na Akademii Rolniczej w Lublinie, ale Stefan Goszczyk miał mocny łeb. Porządny inżynier musi mieć mocny łeb. Młody, choć łeb miał słaby, skończył studia z wyróżnieniem i zamierzał powrócić na ojcowiznę. To akurat było bardzo dobre, cieszyło Stefana Goszczyka i za to szanował swojego syna... ale mimo wszystko uważał go za głąba.

Chociaż ziemi uprawiali mniej, tylko tyle, aby starczało na własne potrzeby, interes kwitnął. Oprócz pokoi gościnnych mieli dziesięć eleganckich domków z widokiem na jezioro Myczkowskie, a w nowym pawilonie szły już ostatnie prace wykończeniowe. Grafik z rezerwacjami wypełniony był do września. Właściciela pensjonatu nikt nie ścigał, nie dyktował, co mu wolno, a czego nie wolno, nie wyciągał łapy po pieniądze, a najważniejsze było to, że nikt mu nie mówił, co jest dla niego dobre, a co złe. Urząd istniał obok, jakby w innym wymiarze, a przewodniczący Markuch rządził swoją "siekierką", nie wtrącając się w to, co kto robi i jak robi... no niezupełnie. Kiedy Hryńczyki wreszcie pobudowały wyciąg i nie zapewniły drogi pożarowej, to łomot usłyszano w całym województwie. Droga pożarowa tydzień później była i nikt więcej nie próbował z drogą kombinować. Stary Markuch (świeć Panie nad jego grzeszną duszą) byłby dumny z syna.

Tak, przewodniczący Markuch to chłop co się zowie. Domu, to po prawdzie, nie pobudował, ale za jego rządów pobudowano tyle innych przybytków, że dom nie był konieczny. Drzewo posadził, babę miał, a baba z wielkim brzuchem chodziła. Tylko patrzeć, jak następne pokolenie Markuchów zacznie siekierką wymachiwać.

A jego własny syn był głąbem i koniec. Stefan Goszczyk popatrzył ponurym wzrokiem na latorośl, która siedziała na ławce pod domem i wzrokiem równie ponurym gapiła się w ziemię.

Ech, te baby.

Młody z babami nie radził sobie i martwiło to Starego ogromnie. To znaczy Młody z babami dobrze sobie radził, ale z Jagusią sobie nie poradził. Stefana Goszczyka bardzo martwiło to, że z Jagusią sobie nie poradził. Już myślał, że jego syn się ustatkuje. Kandydatka na synową była jak malowanie... ech, nie potrafił i tyle. Tłumaczył małemu od zawsze, że z babą trzeba twardo, że baby tak lubią, no ale jak ktoś jest głąbem... Jagna z płaczem wyjechała, co wprawiło Stefana Goszczyka w bardzo niedobry nastrój. Doszedł do wniosku, że powinien z synem porozmawiać. Jak chłop z chłopem.

Nie zamierzał mu tłumaczyć, co trzeba robić, a czego nie trzeba. Bolesny proces, który Poeta nazywał wymianą pokoleń, ostatecznie przekonał Goszczyka, że prawda jest jak dupa, każdy ma swoją, nawet młodzi... zwłaszcza młodzi. Wraz z upływem lat prawda robiła się stabilna, natomiast w wieku, w którym był jego syn i jego (Stefan Goszczyk ciągle miał nadzieję) przyszła synowa, prawda szczególnie przypominała dupę.

Prawda przypominała dupę, ponieważ zależała przede wszystkim od poziomu hormonów.

Na początku rozmowa się nie kleiła, jednak odrobina wody rozmownej i nastrój późnego popołudnia sprzyjały zacieśnianiu więzi międzyludzkich. Następna odrobina wody rozmownej przełamała kolejne bariery, a jeszcze następna pozwoliła spojrzeć na świat okiem świeżym, bez złości i uprzedzeń. Kolejna odrobina wody rozmownej (z drugiej już flaszki) i nastrój ciepłej czerwcowej nocy sprawiły, że obaj panowie nadawali na wspólnej częstotliwości. Nadawali nieco głośniej niż przed dwiema godzinami, jednak żona starszego, i zarazem matka młodszego, nie próbowała uciszać. Zdawała sobie sprawę, że wszystko zmierza w dobrym kierunku i że uciszać nie należy. Kolejna odrobina poprawiła percepcję młodego Goszczyka w takim stopniu, że otworzył się wreszcie na mądrość, której nie zapisano w księgach, na mądrość, którą werbalnie przekazywano z pokolenia na pokolenie.

— Czy kobieta może coś stworzyć? — Stefan Goszczyk starał się dostosować sposób wysławiania do tego, jaki używała jego latorośl. — Przenigdy! — Aż się zdziwił, że dostosowanie sposobu wysławiania tak łatwo mu przyszło. — Kobieta nie może tworzyć, jednak umie pomnożyć to wszystko, co od chłopa dostanie. Plemnik zamienia w dziecko, bezduszne mieszkanie w domowe ognisko, upolowanego zwierza w posiłek.

— Pragnienie w rozkosz bez granic. — Młody uzupełnił wypowiedź o istotny punkt, który ojciec przez niedopatrzenie pominął. — No więc, o co... o co w tym wszystkim chodzi?

Stefan Goszczyk przystąpił do rzeczy.

— Jeżeli potraktujesz ją jak kupę gnoju, dostaniesz wielkie gówno.

***

Szedł wschodnim brzegiem Zalewu Solińskiego i cieszył się, że wszystko jest po staremu. Przyroda, nie wspomagana zbyt gorliwie przez człowieka, radziła sobie świetnie. Było w miarę pusto. Po drodze zauważył kilka osób. Sam również został zauważony, co wprawiło go w lekkie zdumienie. Zdążył już przywyknąć, że ludzie nie zauważają poetów, a tutaj raz za razem okazywało się, że jest inaczej. Ciągle wyczuwał czarcią obecność, jednak nie wywoływało to poczucia zagrożenia. Wręcz przeciwnie, biesy były złe, przygnębione i bardzo sfrustrowane. Miał wrażenie, że diable plemię trawi gorycz jakiejś dotkliwej porażki.

Kiedy zaszedł do Polany, zauważył, że wiocha jest w znacznie lepszym stanie niż kilka lat temu. Zadbane chałupy, każda inna, jedna bardziej kolorowa od drugiej, nie pozwalały zatrzymać wzroku w miejscu. Chodniki przy szosie były równo ułożone, a naprzeciw kościoła — karczma. Prawdziwa karczma. Nie jakiś wymuskany pseudo-regionalny przybytek, tylko ciemna, trochę okopcona knajpa, w której i zjeść i wypić dobrze można. Atmosfera wewnątrz, nasuwała Poecie skojarzenia z nieodżałowanej pamięci Karczmą w Jaworkach.

— Panie, Markuch tera własne porządki na urzędzie zaprowadza — kobieta za barem, zapytana o Młodego, nie była w stanie określić, kiedy człowiek z siekierką raczy odwiedzić swój dom. — Odkąd szkoły pokończył i do Ustrzyk poszedł, na niedziele ino powraca.

— Szkoły pokończył? — Poeta, choć zdawał sobie sprawę, że coś takiego wcześniej czy później usłyszy, nie mógł się powstrzymać.

— Ano jak ta mała, córka starego Markucha, co to nikomu o niej nie powiedział, na dobre się sprowadziła, to i Młody w końcu zbastował. — Baba aż się uśmiechnęła do swoich myśli. — Kłóciły się ogromnie, siekierką jej groził, przygrzmocił parę razy... na nic wszystko było. Kazała iść do szkoły i poszedł.

— Na niedzielę ino powraca? — Poeta się upewnił.

— A i to nie zawsze. — Kobieta postawiła na ladzie pachnący talerz i kufel piwa. — Mówią, że lada dzień, dzieciak mu się urodzi, to i w mieście więcej tera siedzi.

Poeta był głodny. Najpierw zajadał jakieś mięsiwo z ziołami i popijał piwem. Smakowało. Potem zajadał jakieś mięsiwo z ziołami, popijał piwem i wyobrażał sobie Neandertalczyka, dzielnie walczącego z systemem edukacyjnym Trzeciej RP. Smakowało jeszcze bardziej.

Zjadł i wyruszył w dalszą drogę. Świat był ciekawy. Na świecie było wiele osobliwości, które należało własnymi oczyma obejrzeć. Tym razem przyjechał z bardzo daleka, aby zobaczyć młodego Markucha pod krawatem i w garniturze.

***

Młodego złapać nie było łatwo, ale Gośka urzędowała na ojcowiźnie w Skorodnem. Stara chałupa już nie sprawiała wrażenia, że zaraz się zawali. W środku było o wiele czyściej i znacznie nowocześniej, jednak panował twórczy bałagan, taki sam jak przed laty. Z jednej strony twórczy bałagan jest niezbędny do życia. Z drugiej, zawód nauczycielski wymaga od człowieka porządku i systematyczności. Gośka w swojej pracy była porządna i systematyczna. Twórczy bałagan w miejscu zamieszkania sprawiał, że pomimo rozlicznych rozterek czuła zadowolenie z życia.

Skontaktowanie Poety i Młodego okazało się bardzo proste. Wystarczyło zadzwonić. Markuch zamierzał wpaść na stare śmiecie wieczorową porą. Mieli jeszcze trzy godziny czasu.

— Chcesz bimbru z żołędziem? — zaproponowała, krzątając się przy kuchni.

— Pytanie.

Nalała do jednej szklanki. Do drugiej nalała soku. Poeta odniósł wrażenie, że przejście nad abstynencją Gośki do porządku dziennego, wywołało u niej śladowe ilości niezadowolenia.

Łyknął nieco i doszedł do wniosku, że Stary musiał jednak przekazać tajemnicę sporządzania specjału Młodemu. Przez tyle lat zapas, niezależnie od tego, jak wielki, musiałby się skończyć. Ostatecznie polska wieś wesoła miała swoją specyfikę.

— Byłem przekonany — powiedział unosząc szklankę i patrząc pod światło na czysty jak woda źródlana napitek — że tajemnicę bimbru z żołędziem twój ojciec zabrał do grobu.

— W odpowiedniej chwili zdążył przekazać komu trzeba — Gośka dumnie wypięła pierś.

— Eeeee... — Poetę trochę zatkało. — Chcesz powiedzieć, że sama to robiłaś.

— Sama. Na pohybel wszystkim mendom tego świata — dziewczyna podniosła szklankę z sokiem w geście, który wszystkie mendy tego świata powinien wprawić w popłoch.

— Na pohybel!

Ekspres wydał charakterystyczny dźwięk, który pośród tych, co oczekują na kawę, nieodmiennie wywołuje miły nastrój. Jajecznica na boczku dochodziła. Gospodyni, choć w kwestii abstynencji nieugięta niczym Markus Porcjusz Katon w kwestii miłości do Kartagińczyków, zrezygnowała z wegetarianizmu na rzecz bardziej drapieżnych form pozostania przy życiu.

— Długo się zastanawiałam, dlaczego mi wtedy nie powiedziałeś — odezwała się do Poety, kiedy usiedli za stołem.

— Dzisiaj twierdzę, że zrobiłem tak jak trzeba.

— Wiem, wiem. — Machnęła ręką. — Słowa z głębi duszy mają prawdziwą wartość. Słowa siłą z gardła wydarte są po prostu niedobre. Niedobre dla tego, który mówi i dla tego, który słucha.

— Mówisz tak, jakbyś nie była do końca przekonana.

— Bo nie jestem. Mówisz o słowach, wszyscy mówią o słowach i tracą z oczu to, co jest naprawdę ważne. Czasem odnoszę wrażenia, że ja też straciłam z oczu coś ważnego.

— Masz na myśli to, że mieszkasz sama?

Skinęła głową. — Widzisz, ja nie wymagam od facetów wiele, ale w pewnym momencie zawsze dochodzę do wniosku, że po prostu nie chcę, że jednak... nie ten. Od czego to zależy? Ja nie potrafię nazwać. — rozłożyła ręce — Powtarzam sobie, że jeszcze mam czas, ale takie powtarzanie mi samej zaczyna już działać na nerwy.

— To sobie przestań powtarzać, że masz czas. Znalezienie kogoś, przy kim zapragniesz się zestarzeć, nie jest kwestią konieczności, nie jest kwestią upływającego czasu i nie zdefiniujesz tego słowem.

— Dobrze ci mówić. Nie masz takiego problemu. Ja najpierw dochodzę do wniosku, że zwyczajnie coś jest nie do zaakceptowania, że zwyczajnie nie chcę, a potem zastanawiam się, czy potrafiłam właściwie rozpoznać...

— Rozpoznać jest łatwo.

— Ciekawe po czym?

— Po tym, że zwyczajnie zaakceptujesz i będzie ci się zwyczajnie chcieć.

***

Markuch usiadł przed kominkiem. Kraciastą marynarkę rzucił na ławę, krawat powiesił starannie na kołku. Z mądrą miną otworzył skórzaną teczkę.

Mądra mina Młodego robiła na Poecie wrażenie.

— Gmina Cisna. Plan zagospodarowania przestrzennego. —Popatrzył na dokument takim wzrokiem, jakby naprawdę wiedział o co chodzi. — Jakiś tłuk ustalił nachylenie więźby na czterdzieści pięć stopni, a drugi baran zadecydował, że chałupy mają być żółte. — Przekartkował powoli a następnie rzucił w ogień. — I po kłopocie — uśmiechnął się do Poety i popatrzył swoim zdrowym, góralskim spojrzeniem, w którym nie było miejsca dla wyimaginowanych problemów. Wrzucone do kominka szpargały nie chciały się za bardzo palić. Coś skwierczało, coś się topiło, a na koniec buchnął paskudny czarny dym.

— No i co z ciebie za urzędas? — zakpił Poeta. — Urzędowe papiery trzeba dokładniej przeglądać. Zanim wrzucisz do ognia, należy wydobyć to, co naprawdę wartościowe: spinacze, teczki, koszulki.

— Jeden czort. Po prostu kiepsko przygotowane i tyla. Ci w Lutowiskach, to dopiero zrobili porządnie.

— Nie mów. — W poplątanym życiorysie Poety był już etap budowania domu. Właściciel niewielkiego szeregowca zdawał sobie sprawę, że dokument o wewnętrznie sprzecznej nazwie "plan zagospodarowania przestrzennego" może być dobry tylko wtedy, kiedy go nie ma. — Ktoś naprawdę zrobił porządnie? — zapytał z niedowierzaniem.

— Mh — Markuch mruknął patrząc w kłęby dymu. — To, co miesiąc temu przysłali z Lutowisk, dużo lepiej się paliło.



Epilog
(kilka lat wcześniej, końcówka lipca)


Obudził się i zdziwił, że głowa go nie boli. Dziwne, że nie boli, kiedy boleć powinna. Postanowił się nie przejmować.

Potem otrząsnął myśli z resztek snu i poczuł ogromną ulgę. Wreszcie do niego dotarło, że jednak nie mieszka na stałe w Ameryce. Ta część jego wizji wydała mu się prawdziwym koszmarem. Co do reszty, było nieźle, a może nawet jeszcze nieźlej... uznał, że sprawę należy gruntownie przemyśleć.

Ojciec Michał, z częściowo opróżnionym kubkiem w ręku, siedział na pieńku i podziwiał krajobraz. Potok, pogrążony w cieniu, gadał cicho swoje słowa niezrozumiałe. Powietrze było cokolwiek ciężkie, góry niezbyt wyraźne, a słońce zachodziło czerwono. Liście na drzewach po przeciwnej stronie strumyka, zabarwione wszystkimi kolorami zachodu, jak gdyby zaczęły się już sposobić na przyjście jesieni. Wiele wskazywało, że na okres względnie dobrej pogody nadchodzi kres. Wszystko, co dobre, kiedyś się kończy. Jakby się nie kończyło, człowiek przestałby dobre doceniać i nie byłoby już na świecie niczego dobrego.

— Ale miałem fajny sen — westchnął Poeta.

— Fajne sny są po to, aby lepiej wiedzieć, w którą stronę możemy pójść, kiedy zrozumiemy, że to był tylko sen. — Zakonnik patrzył w dal tak, jakby zdawał sobie sprawę, co przyśniło się Poecie. — We wszystkich fajnych snach — kontynuował — jesteśmy tacy, jacy jesteśmy naprawdę.

— A ci inni? Ci, którzy pojawili się we śnie? Oni też są tacy jak w rzeczywistości, czy może raczej tacy, jakimi chcielibyśmy, aby się stali?

— Nie, nie są do końca tacy, jakimi chcielibyśmy. Są trochę bardziej prawdziwi. Są tacy, jakimi ich dostrzegamy oczyma duszy. Dusza nie kłamie. Nigdy. Cała trudność polega na tym, że nie każdy potrafi mieć fajne sny. Najczęściej poeci... Poeci, kobiety upadłe i złodzieje.

Zakonnik sprawiał wrażenie jakby mówił serio.

Poeta popatrzył na ojca Michała i zrozumiał, że on wie. Ojciec Michał widział więcej, ale ojciec Michał nie dosyć, że widział więcej, to jeszcze widział inaczej. Poeta doszedł do wniosku, że jest to kolejna rzecz, której nie należy starać się zrozumieć, ale do której warto się przyzwyczaić.

Zakonnik popatrzył na Poetę i zrozumiał, że Poeta wie, że on wie. Poeta widział więcej, ale Poeta nie dosyć, że widział więcej, to jeszcze widział inaczej. Ojciec Michał doszedł do wniosku, że jest to kolejna rzecz, której nie należy starać się zrozumieć, ale do której warto się przyzwyczaić.

— Fajny sen jest jak flaszka czegoś dobrego. — Poeta postanowił powiedzieć coś, co brzmiałoby mądrze. — Zawsze kończy się szybciej, niż chcielibyśmy.

— Flaszka czegoś dobrego? To bardzo daleka analogia.

— To bardzo daleka analogia. On chyba ma rację — odezwało się echo. — Spójrz tylko przed siebie.

Poeta popatrzył przed siebie. Gdzieś na horyzoncie dostrzegł analogię. Rzeczywiście, była bardzo daleka.

— Myśli ojciec, że świat można aż tak zmienić? — Zdolność do abstrakcyjnego rozumowania powracała. — Że wystarczy siekierką przegonić złego i ludzie staną się aniołom podobni? — Jako pierwszy zaakceptował inność swego rozmówcy.

— Przeceniasz markuchową siekierkę. — Zakonnik był prawie dwadzieścia lat starszy, dlatego też akceptował o dwadzieścia sekund dłużej. — To wcale nie siła zmieniła świat, który ci się przyśnił. Chłopak, dzisiaj, tu i teraz jest sobą, a w twoim wyśnionym świecie tak samo był sobą. Jasio Majchrzak był sobą, Gośka... Nawet ten nauczyciel i właściciel pensjonatu... Oni też nie pozwolili, aby coś złego zamieszkało w ich duszach. To wcale nie jeden człowiek dokonał owych zmian. W każdym jest jakaś potrzeba zwyczajności, normalności. Każdy ma potrzebę chleba powszedniego i u każdego owa potrzeba może dojść do głosu. Faceci w szarych garniturach najbardziej boją się tych, którzy pozostali sobą, którzy nie dali sobie narzucić cudzych pragnień, którzy nie dali sobie narzucić tego czegoś...

— Czego?

— Tego, czego nie widać i czego nie czuć. Tego, co na pierwszy rzut oka wydaje się mało istotne, chociaż istotne jest bardzo.

— To znaczy czego?

— Przekonania o nieuchronności tego, co rzekomo nadchodzi, przekonania o nieuchronności zmian, których koryfeuszami mianowali się ludzie w szarych garniturach, przekonania o tym, że słowo postęp wszyscy muszą rozumieć tak samo.

***

Poeta wracał. Wracał do żony, wracał do dzieci. Płaski jak decha krajobraz przesuwał się za szybą. Z każdą chwilą był bliżej nie tylko do rodzinnego domu, ale również miejsca, z którego będzie musiał namawiać ludzi, aby kupowali jakieś tam sracze, a jakichś innych sraczy, żeby nie kupowali. Jednak Poeta o tym nie myślał. Myślał o tych, których spotkał na swej drodze. Nie potrafił powiedzieć, kto z nich stanie się przelotnym ptakiem, wspomnieniem powoli zanikającym w pamięci, a kto zagości w jego życiu na dłużej. Nie miał pojęcia, co się stanie za rok, za dwa. Owa nieświadomość nadawała życiu swoistego smaku. Tam, dokąd wracał, bardzo mała liczba osób odbierała ów smak jako przyjemny.

Widział, że wkrótce znowu zatęskni za górami. Jego tęsknota była dobra, ponieważ mógł w góry pojechać, a kiedy był w górach, wiedział, że jest ktoś, do kogo może wracać. Poeta miał swoje miejsce na ziemi.

Kilka dni temu, wychodząc z gabinetu pani mecenas, był pewien, że rozwiązał sprawę, że rozwiązał sprawę tak jak trzeba, i że duch starego Markucha nie będzie już więcej niepokoił tych, którzy jeszcze trwają na najpiękniejszym ze światów. Nie miał wątpliwości, co do tego, że o swoim ojcu Gośka dowiedziała się wszystkiego, czego powinna się dowiedzieć.

Czy dziewczyna odnajdzie to prawdziwe miejsce na ziemi?

Trochę żałował, że nie może pogadać z echem. Echo słyszał wyłącznie w górach i choć odzywało się jedynie wtedy, kiedy uznało za stosowne, było wielce przydatne w rozważaniach, które prowadził. A Poeta ciągle się zastanawiał, czy Markuchowi chodziło tylko o to, aby córka poznała prawdę. Zastanawiał się, czy wszystko, co z takim ryzykiem dla siebie i innych robił, balansując na granicy dwóch światów, koniec końców nie stanie się ostatnim wielkim numerem, jaki Stary wyciął ludowej władzy.


Koniec
Lublin 2014
Ostatnio zmieniony pn 08 wrz 2014, 09:31 przez szczepantrzeszc, łącznie zmieniany 1 raz.

2
"Coś takiego" Poeta zobaczył w Internecie, a konkretnie, oglądając jakiś kanał polskiej telewizji po tamtej (gorszej) stronie oceanu.
Może dobrze byłoby powiedzieć co – konkretnie - zobaczył, nie tylko gdzie.
Poeta miał zasadę, że nie prowadzi pod wpływem alkoholu a chociaż zasada wzbudzała
Poeta dostrzegł szyld "Jan Majchrzak - Galeria" a na wystawie jakieś malowidła,
Przecinki przed „a” mogłyby być.
Z prac, jakie można było zobaczyć wewnątrz, jego uwagę przykuły dwa.
„dwie” - odnosi się do „praca”, rodzaj żeński.
Zamierzał przespacerować się wschodnim brzegiem Jeziora Solińskiego a potem wyjaśnić w szczegółach to,
Przecinek przed „a”.
— Jeżeli potraktujesz ją jak kupę gnoju, dostaniesz wielkie gówno.
Tutaj coś mi się zgadza. Bo „wielkie gówno” nie jest odpowiednikiem dziecka, domowego ogniska, posiłku czy rozkoszy bez granic. Miała być chyba paralela, a nie jest.
Młodego złapać nie było łatwo, ale Gośka urzędowała na ojcowiźnie w Skorodnem. Stara chałupa już nie sprawiała wrażenia, że zaraz się zawali.
W Skorodnem nie było starych chałup. Bo jeszcze w połowie lat siedemdziesiątych, nie było tam żadnych chałup. A może i trochę później. A wtedy "chałup" już się raczej nie budowało.
— rozłożyła ręce — Powtarzam sobie,
Kropka, duża litera... - sam wiesz. Omskło się.
Plan zagospodarowania przestrzennego. —Popatrzył na dokument takim wzrokiem, jakby naprawdę wiedział o co chodzi. — Jakiś tłuk ustalił nachylenie więźby na czterdzieści pięć stopni, a drugi baran zadecydował, że chałupy mają być żółte.
Plan zagospodarowania przestrzennego to urbanistyka. Nie obejmuje takich detali budowlanych, o których wspominasz. Chyba, że to jakieś regionalne „zboczenie”.

No cóż szkoda, że ta historia się kończy. Tak, tak, wiem, wszystko co dobre kiedyś się kończy, ale...
Muszę przyznać - przepraszam za szczerość - że ta część i ujęcie zakończenia najmniej mi się podobają ze wszystkich. Przenosisz akcję w nowe czasy, w pewnym sensie w nową epokę, ale nie wydobywasz kontrastu, nie ma silnego przeciwstawienia pomiędzy przeszłością wcześniej opisywaną, a dniem dzisiejszym. Jest właściwe tylko pstrokaty budynek dworca w Sanoku i niższe ceny biletów. A co dalej? Niewiele. Galeria, jakieś migawki, ale jest to rejestrowane beznamiętnie, bez głębszych pokładów spostrzeżeń, myśli, które mimowolnie i tak się nasuwają, a które były wcześniej wszechobecne. Dalej są wprawdzie pewne fakty (ośrodek z widokiem na jezioro, droga pożarowa), ale ich przedstawienie nie dorównuje opisom z poprzednich części. Wyrywkowe jakieś, niedopowiedziane, banalne, niewiele z nich wynika w porównaniu... Opisany obraz z facetem w białym garniturze, zawiera właśnie taką istotną refleksję, których jednak – jak sądzę - powinno być więcej i silniej wyeksponowanych.

Zbyt mało jest tych refleksji i odczuć Poety wobec nowego świata, który jest zbyt słabo zarysowany. Może opis spaceru na Soliną dałby możliwość ku temu? I o tych biesach można by więcej. I spotkać gdzieś którego; warto posłuchać, co dziś miałby do powiedzenia (dobrze, że chociaż echo się odezwało, niestety tylko raz). Ten motyw nie został rozwinięty, wykorzystany - dobrze się zaczęło, ale ucichło, schowało się wstydliwie jakoś - mam wrażenie, że inne również. Na przykład naszkicowana następna scena w knajpie – ileż tu by można powiedzieć! A on nic, sztywny taki, mruknął dwa zdania, zjadł, wypił piwo i poszedł. Tak trochę pobieżnie potraktowałeś wiele wątków, jakbyś się spieszył, jakbyś chciał to już zakończyć. Brakuje podsumowania, końcowych refleksji, zamknięcia – odzwierciedlającego zarówno formę jak i nastrój poprzednich pięknych fragmentów. Nie ma atmosfery magii i niepowtarzalnej aury, w której były one zanurzone. I można odnieść wrażenie, że nie usunąłeś ich nawet świadomie, lecz po prostu zapomniałeś, tak jakoś przestały się liczyć, nie starczyło im sił, aby objąć jeszcze ostatnią część, a autor im w tym nie pomógł.
Pozostał pewien niedosyt, że to jakoś powinno zakończyć się inaczej.

3
Dzięki za komentarz i za — jak zwykle — wiele wnoszące uwagi.
Przecinki przed „a” mogłyby być.

Masz rację, mogłyby być. Wygodną i prostą zasadę: "tam gdzie a funkcjonuje zamiast spójnika i, przecinka być nie musi" stosować można, ale jeszcze pozostaje kwestia intonacji. Rzeczywiście, warto postawić.
Tutaj coś mi się zgadza. Bo „wielkie gówno” nie jest odpowiednikiem dziecka, domowego ogniska, posiłku czy rozkoszy bez granic. Miała być chyba paralela, a nie jest.
Oczywiście, że nie jest. Wielkie g. jest odpowiednikiem niczego, a raczej tego wszystkiego co można by było mieć, a się nie ma. Paralela? Zdecydowanie nie. Raczej kundlowata krzyżówka metafory, alegorii i kolokwializmu.

Kwestię Skorodnego poruszasz już po raz wrtóry. Ja w latach siedemdziesiątych jeszcze nie brykałem po górach. Natomiast w latach osiemdziesiątych chałupy w Skorodnem były tyle, że nie przy samej szosie, ale po lewej (podążając w stronę Lutowisk), na zboczach Ostrego. Zawsze myślałem, że to ten wojskowy PGR, czy jakiś inny czort. Gdzieś niedawno wyczytałem, że urzędował tam Igloopol. Może i urzędował — nie wiem. Według tekstów źródłowych w latach siedemdziesiątych rzeczywiście nie było nic, oprócz niezamieszkałych resztek i jakiejś filii zakładu karnego (!). Nie przeszkadzało to oczywiście autorom map bieszczadzkich przedstawiać Skorodnego jako wypasionej wiochy z licznymi zabudowaniami po obu stronach drogi Polana-Lutowiska. Rezydencję, która stała sie pierwowzorem markuchowej zagrody, można było zobaczyć może kilometr, może dwa, od drogi, w masywie Otrytu, diabli wiedzą gdzie... Kwarśluh zapewne pamięta :) Ja nie potrafiłbym trafić tam po raz drugi. Korciło mnie aby wprowadzić do opowiadania trochę geografii i zrezygnowałem z umieszczania chałupy Starego w bliżej nieokreślonej leśnej głuszy. Poza tym chutor Skorodne, ten z lat osiemdziesiątych, oddziaływał na zmysł wzroku i powonienia tak sugestywnie, że nie mogłem się powstrzymać.
...rejestrowane beznamiętnie, bez głębszych pokładów spostrzeżeń, myśli, które mimowolnie i tak się nasuwają...
No i to mnie cieszy ogromnie... że jednak się nasuwają. W rzeczy samej, z tą refleksją zrobiłem się pod koniec ostrożny. Z mojego punktu widzenia najważniejsze było to, co pod koniec mówił ojciec Michał: "Gdyby nie było facetów w szarych garniturach, ludzie by sobie ich wymyślili." albo "To wcale nie siła zmieniła świat..." czy "W każdym jest jakaś potrzeba zwyczajności, normalności." Może lepiej zostawić refleksję innym?
Zbyt mało jest tych refleksji i odczuć Poety wobec nowego świata

Jak się trochę zastanowić to masz rację. Zwłaszcza odczuć negatywnych — przydałyby się — to świat przecież uległ zmianie, ludzie pozostali tacy sami. Jak przeczytałem ponownie, po pewnym czasie, ów koniec wydał mi się przesłodzony.
I o tych biesach można by więcej. I spotkać gdzieś którego; warto posłuchać, co dziś miałby do powiedzenia
Cały dowcip polegał na tym, że w nowej rzeczywistości biesy nie miały nic do powiedzenia. Wszystkie trawiły porażkę, a Tworylny nie zajmował się bzdetami. Ale w szerszej perspektywie — nic straconego. Wcześniej czy później napiszę drugie opowiadanie o Poecie, potem może następne. Nie lubię się rozstawać z tymi, pośród których jest mi dobrze ;)
naszkicowana następna scena w knajpie – ileż tu by można powiedzieć...
A ja durny postanowiłem nie katować czytelnika długością tekstu. Miód lejesz na moje serce. Chyba jeszcze wrócę do tematu. Dwadzieścia stron nie wyjęte.
Pozostał pewien niedosyt, że to jakoś powinno zakończyć się inaczej.
Włożyłem sporo wysiłku, aby pozostawić sprawy otwarte. Trudne to było. Zakończenie, czy raczej zamknięcie wątków, samo się zwykło narzucać i tutaj też się narzucało. Zapewne jest to właśnie owa trudność, której nie podołałem i wyszło jak wyszło.

Na koniec muszę Cię zmartwić. Gminny plan zagospodarowania przestrzennego, to niestety jest dokładnie to, co Młody wrzucił do ognia. To nie był ani dowcip ani przerysowanie. Głupie aż sine, w praktyce bardzo złe, ale tak niestety bywa. Myślę, że częściej podobne nonsensy występują w pobliżu dużych aglomeracji (więcej facetów w szarych garniturach), na prowincji sporadycznie (a może wcale), jednak do problemu, który wziąłem na warsztat, ów przykład, wzięty z życia, dobrze pasował.

Jeszcze raz dzięki.

4
jak by to powiedzieć delikatnie? cóż, najlepszą rzeczą w Twoim pisaniu jest czcionka; pomysł, by prezentować tekst powiększonego rozmiaru bardzo mi się spodobał- czyta się dużo wygodniej, mniej oczy się męczą i w ogóle. no i w zasadzie tyle powinno wystarczyć za komentarz, ale muszę dodać jeszcze, że wszystko, co napisałem powyżej, jest żartem, słowem: kitowałem :D
podoba mi się, choć nie jestem fanem innych form niż realizm, ale tu jest w porządku bardzo. nie przesadzaj jednak z powtórzeniami, bo to potężny środek, więc i delikatnie trzeba
ODPOWIEDZ

Wróć do „Opowiadania i fragmenty powieści”

cron