Początek czegoś zaplanowanego na powieść fantasy (pod roboczym tytułem "Ostrze Erhatar"). Pisany w pierwszej osobie - kolejne rozdziały będą pisane w trzeciej osobie (w swoim czasie wstawię fragment pierwszego rozdziału). Jest to mój pierwszy tekst wstawiany na forum i wszelkie komentarze będą jak najbardziej pożądane.
Prolog
Leżę na podłodze.
Ciemność.
Skąd się tu wziąłem?
Wygląda na jaskinię, choć to nieprawdopodobne. Dłoń sunie po kamiennej - może marmurowej – posadzce, gładkiej niczym tafla lodu. Wśród otaczającej pustki wstaję bezbronny. Wokół nie ma żywej duszy. Gdy wzrok przyzwyczaja się do ciemności, dostrzegam, że pobliskie kształty są regularne i niezwykłe - rozpoznaję w nich skały, posągi. W oddali tli się blado łuna niezidentyfikowanego światła.
Czuję ból w głowie.
Kim jestem?
Nie pamiętam.
Być może upiłem się i mam majaki. Niewykluczone, że upadłem na głowę. Czuję zagubienie, w którym nie odnajduję lęku. Odrętwienie.
Gdzieś we mnie znajduje się także ciekawość. Co to za miejsce? Przypomina budowlę... Świątynię? Wśród nikłego blasku z oddali nie dostrzegam zarysów ścian.
Ta ciekawość, a może instynkt, popychają mnie w stronę światła – obietnicy olśnienia. Rozpoczyna się niezdarny marsz. Mijam kolejne skały, porozrzucane bez wyraźnego celu niczym boskie zabawki. Mimo wysiłku, cel się nie przybliża.
Jak to możliwe?
Wędruję godzinami, może dniami, nie odczuwając głodu ani pragnienia. Najbardziej dręczy uciążliwy niedomiar ciepła. Pragnienie skąpania w blasku ognia czy letniego słońca.
Czy tak wyglądają zaświaty? Intrygująca myśl, której jednak nie daję wiary.
Powłóczę nogami jak w malignie. Bose stopy z braku sił suną po idealnie gładkiej tafli, nie skażonej odłamkami kamieni, zniekształceniami czy chociażby kurzem. Nic co mogłoby mnie uszkodzić.
Pocieszające...
***
Gdy już straciłem nadzieję, nagle oślepia mnie swym blaskiem. Zupełnie tak, jakbym stracił świadomość, zasnął i w niewytłumaczalny sposób przybliżył się do celu. Ze smutkiem stwierdzam, że przywykłem już do tej bezcelowej wędrówki.
Przede mną ukazuje się fontanna z mlecznobiałego kamienia, z którego tryska fosforyzująca, świetlista ciecz. Cała okolica wydaje się teraz jedynie nieprzeniknioną ciemnością. W obliczu dostojności znaleziska wszystko inne straciło sens.
Opieram się o jej krawędź.
Jak cudownie byłoby napić się, wlać w siebie odrobinę ciepła i światła!
Nabieram płynu w dłonie i jakby samą myślą podnoszę do ust…
- Stój! - rozlega się głos.
Nieco zrezygnowany pozwalam, by ciecz przepłynęła przez palce. Słyszę jak cicho syczy w zetknięciu z marmurem posadzki. Szybko odwracam głowę.
Pustka.
Ponownie wzrok mój pada na fontannę i ledwo powstrzymuję okrzyk.
Twarz! Niemal stykam się nosem!
- Nie bój się! Nie zrobię krzywdy, Ata’lan! – wykrzykuje łysy karzeł. Nazywa mnie imieniem zupełnie nieznanym, choć w dziwnie sposób bliskim, przyjemnym dla ucha.
Muszę odstąpić od niego, by dostrzec jego siwą, potarganą brodę. Stoi na krawędzi fontanny i bacznie się przygląda nieco obłąkanym wzrokiem. Budzi we mnie odrobinę litości i odrazy, które to wrażenie potęguje obdarta szata, wisząca na nim jak worek. Mimo całej pokraczności, nie wzbudza we mnie negatywnych uczuć i uznaję go za nieszkodliwego. „Twarz” porusza niemo ustami, przypominając przy tym pasąca się krowę.
- Co to za miejsce? – pytam, gdy otrząsnąłem się z oszołomienia. – Kim jesteś?
- W końcu dotarłeś, Ata’lan! – wykrzykuje uradowany karzeł. – W samą porę!
- Nie odpowiedziałeś na moje pytanie! Oczekiwaliście mnie?
Próżno czekam na reakcję. Nie odrywa ode mnie wzroku, pełen nieukrywanego zachwytu. Po przedłużającej się chwili, zeskakuje z niesamowitą lekkością na posadzkę i bezceremonialnie chwyta mnie za rękę.
- Za mną! Dość już czekaliśmy, Ata’lan!
Mówi bardzo szybko. Dalej trzyma mnie za dłoń, czemu się nie sprzeciwiam się. W końcu to sen.
Ciemność zniknęła.
Wiem też, że nie stało się przez to jaśniej.
***
Znajduję się w pomieszczeniu obitym drewnem. Jest tu nieswojo, trochę duszno. W centrum dostrzegam złoty ołtarz, wysadzany różnokolorowymi klejnotami. Brak drzwi czy okien odnotowałem bez zdziwienia.
Przez mgnienie oka ukazuje się paw.
Nie wierzę własnym oczom.
Gdy mocniej skupiam wzrok dostrzegam piękną kobietę, skąpaną w bieli. Z trudem koncentruję się, by podtrzymać jej obraz. Przejasne włosy lekko spływają po ładnie zarysowanej sylwetce. Lustruje mnie i wyraźnie nie zamierza przerywać narastającej ciszy.
- Pani. – Pochylam głowę w geście powitania. – Co to za miejsce?
- Czy ma to znaczenie? – Do mych uszu dobiega słodki głos. Złote oczy rozmówczyni przenikają na wskroś moją duszę. Czuję, że nic nie ukryje się przed tym spojrzeniem. – Długo ci zajęło dotarcie tutaj. Traciliśmy nadzieję, lecz wiedzieliśmy, że przyjdziesz. Zawsze przychodzisz. – Kobieta smutno uśmiecha się, a w moim sercu narasta stopniowo ból. – Jeszcze możemy uratować sytuację. Potrzebujesz odzyskać Dar. Nie bój się, odzyskasz go, Ata’lan.
- Wybacz, pani, lecz nie wiem, co to za „dar”? – Z każdym wypowiedzianym słowem coraz bardziej odczuwam pustkę w sobie. Ze zdziwieniem odkrywam, że po policzkach spływają mi łzy.
- Dar, który ci odebrano. Dar, który dano nielicznym. Jesteś wyjątkowy, Ata’lan, choć wyjątkowo ślepy – mówi z uśmiechem na pięknej twarzy. Zaczynam odczuwać ukojenie, niczym balsam na udręczoną duszę. – Możesz ich pokonać. Zniszczyć, póki nie wszystko stracone.
- Pokonam, kogo zechcesz! – Rozpiera mnie duma i przez wnętrze przepływa fala ekstazy, iście seksualne podniecenie. Nie potrafię odwrócić się od złotego spojrzenia. Oczy pieką, a łzy obficie płyną po twarzy. – Jak mogę pomóc, łaskawa pani?
- Wspaniale, wspaniale! Robimy postępy! – słyszę piskliwy krzyk „Twarzy”, siedzącej na ołtarzu. Pojawia się znikąd, co odrywa mnie na chwilę od damy w bieli. Cholerny karzeł! Jak śmie przebywać w blasku niebiańskiej istoty?
- Zacznij od siebie – oznajmia Biały Paw. Z niedowierzaniem szukam pięknej pani, lecz nie ma wątpliwości, że zmysły płatają mi figle. Rozłożysty ogon tworzy pióropusz tęczy, oszałamia swoją różnobarwnością. Wyobrażam sobie, jak z łatwością jej złocisty dziób wbija się w moje ciało. Jak mogłem się tak pomylić? Całym sobą powstrzymuję śmiech. – Zmieniłeś się. Zawsze się zmieniasz – kontynuuje Paw słodkim głosem. Złote oczy przewiercają czaszkę. – Tym razem jesteś bliski porażki. Nie zawiedź nas. Dalsza zwłoka wiąże się z ryzykiem, a wojna w niczym nam nie przysłuży. Znajdź go, Ata'lan. Znajdź go i wykorzystaj swój dar. Niech ofiara się dokona!
- Moglibyście wyjaśnić, o co chodzi? – pytam, bez nadziei na odpowiedź. – Nie mam pojęcia, o czym mówicie!
Kątem oka rejestruję, że karzeł podnosi leżący na ołtarzu sztylet, którego wcześniej nie dostrzegłem - czarnego, matowego, z przedziwnego materiału. Rękojeść zdobi skomplikowany wzór, przypominający skrzydła w locie.
Okazał się szybki. Krucze ostrze wchodzi po rękojeść w ciało na wysokości trzewi.
Nie czuję bólu, tylko żal, tęsknotę. Mimo że z rany nie uchodzi krew, czuję się coraz słabszy - jak gdyby wyciekało samo istnienie. Powieki robią się coraz cięższe. Upadam.
Tracę poczucie władzy nad sobą. Odrywam się od tego miejsca, słysząc przeciągły szum wiatru. Przez ciało przechodzą niekontrolowane skurcze, gdy z oddali dochodzi głos kobiety:
- Płyń, Ata’lan...
Robi się zimno. Woda zalewa płuca i tracę dech w piersiach.
- Płyń.
Tonę.
Ostrze Erhatar - Prolog
1
Ostatnio zmieniony pt 29 sie 2014, 16:13 przez krlux, łącznie zmieniany 2 razy.