Powoli otwierałem oczy, kiedy proporcjonalne do godziny 5:00 nad ranem promienie słońca zaczęły lekko łaskotać moje powieki. Spoglądałem już w sufit, kiedy zacząłem sobie zdawać sprawę z tego, kim jestem, gdzie się znajduję i co robię w tym miejscu i w tym czasie. Nie, żebym wywnioskował coś optymistycznego - wyszło na to, że właśnie nastał sławienny "dzień, jak co dzień", a konkretnie wtorek - najgorsze 24 godziny w tygodniu. Nie wszyscy zdają sobie z tego sprawę, ale poniedziałek wcale nie jest najgorszym dniem. Najbardziej działającym w negatywnym stopniu na psychikę momentem, jest każdy moment, który można nazwać choćby "częścią wtorku". Wtorek jest najczęściej dniem wyjętym z życiorysu. Wtorek jest podwojeniem poniedziałkowej presji, wtedy właśnie dochodzi się do wniosku, że "wczoraj było tak źle, dzisiaj pewnie będzie jeszcze gorzej, a od czasu, kiedy było tak źle do czasu, kiedy JEST jeszcze gorzej, minęło zaledwie dwadzieścia-kilka godzin, co znaczy, że negatywny stan rzeczy wzmaga się praktycznie z minuty na minutę". Do takich bolących wniosków nie dochodzi się już np. w środę, bo środa to dzień, który aż błaga na kolanach, żeby zmienić nastawienie na bardziej optymistyczne (środa - środek tygodnia - połowa pracy wiatrem w plecy). W ogóle natomiast nie ma co wspominać przy takiej okazji o czwartku, kiedy to czuje się już zapach weekendu. Poza tym, wieczorem na publicznej są "Prawdziwe historie". żyć, nie umierać. No, a piątek, jak to piątek - zawsze zostanie najlepszym kumplem.
Wtorkowe promienie słońca są bardzo przyjemne o 5:00 nad ranem. Jestem natomiast pewien, że za dwie godziny podczas pierwszego wtorkowego kursu, wysiądzie moja wtorkowa klimatyzacja w mojej wyjątkowo wtorkowej Astrze i przez cały wtorek, wzmożone przez szyby samochodu, wtorkowe promienie słońca nagrzewające wtorkowe powietrze do 34*C będą mnie zamęczały do wyczerpania przez całe wtorkowe 8 godzin wtorkowej pracy. Paranoja. Moje wtorkowe wywody uspokoiły się nieco, kiedy mimo woli sturlałem się z łóżka i uderzyłem o podłogę. Nie zrobiło to na mnie jakiegoś specjalnego wrażenia - w końcu często uderzam barkiem o glebę. Zacząłem czołgać się w kierunku drzwi. Jakże wielkie było moje zdziwienie, kiedy doszedłem do wniosku, że z tej pozycji nie mogę nacisnąć klamki. Myślałem nad tym jeszcze kilka sekund, aż w końcu dojrzałem do tego, by się podnieść. Spojrzałem na zegarek i zauważyłem kolejny dylemat. Była 5:02. Nie mogłem oznajmiać wszystkiem, że "jestem od 5:02 na nogach", bo wyjdzie na to, że się nad sobą użalam i, że pamiętam dokładnie tę pogańską godzinę, o której musiałem wstać, a co za tym idzie - nie mam praktycznie żadnych innych problemów, bo nic nie wypycha tej "niepotrzebnej" informacji z mojej głowy. Oczywiście, że tak jest ale to inna sprawa. Powstaje pytanie: użalać się, że "jestem na nogach" od 5:10, czy od 5:00? Jeżeli będę mówił, że od 5:10, to będę czuł, że nie do końca wykorzystuję niewiele wartą prawdę, przemawiającą na moją korzyść tylko i wyłącznie pod tym względem, że każdy, kto zostanie o tym poinformowany, zastanowi się dokładnie, o której godzinie musiał wstać i dojdzie do wniosku, że ja wstałem wcześniej. Natomiast, jeśli będę męczył ludzi opowieściami o tym, że "jestem na nogach od 5:00", może mnie gryźć to, że nie mówię do końca prawdy. Chociaż... Czy mówienie niecałej prawdy nie jest jedną z moich cech?
Była 5:11. kiedy ostatecznie wyszedłem z pokoju. Gdy załatwiłem wszystkie swoje sprawy w łazience, przebrałem się i zjadłem śniadanie, była 6:01. Wyszedłem z domu pełen wtorkowej energii, naładowany sarkastycznym poczuciem rzeczywistości bardziej, niż jakiegokolwiek innego dnia, by powitać wtorkowe powietrze. Był oczywiście piekielny zaduch. Przez chwilę zastanawiałem się, czy z okazji wtorku zrezygnowano z zawartości tlenu w powietrzu. Szybkim krokiem udałem sie do samochodu. Pociągnąłem za klamkę, ale drzwi były zamknięte. Zacząłem szukać kluczyków po kieszeniach. Zdaje się, że myślałem, iż w samochodzie znostanie dla mnie trochę tlenu. Nie mogłem znaleźć kluczyków. Szukałem coraz bardziej nerwowo, aż w końcu zorientowałem się, że najprawdopodobniej zostały w domu. Pobiegłem ku wejściu i zacząłem szukać kluczy do drzwi. Nie znalazłem ich, znalazłem za to klucze do samochodu. W międzyczasie mój organizm przyzwyczaił się do znikomej zawartości tlenu w powietrzu i zacząłem jako tako oddychać. Ciężkiemu oddechowi wtórował jednak piekielny ból głowy i jeszcze gorsze samopoczucie. Wsiadłem do samochodu, gdzie w pierwszej chwili okazało się, że nie działa klimatyzacja. Pozostały nawiewy i wszelkie możliwe okna pootwierane najszerzej, jak się dało. Odpaliłem silnik, o dziwo, bez większych problemów i ruszyłem w kierunku miejsca mojego postoju. W międzyczasie włączyłem radio. Swoją drogą, radio odbierające tylko jedną stację. Gdyby tego było mało, lokalną stację jakiegoś mikroskopijnego miasteczka z obrzeży kraju z licencją na jakieś 4 piosenki od święta puszczane nie alfabetycznie. Między piosenkami natomiast można posłuchać rozmowy spikera z jakimś gościem, który się nigdy nie przedstawia. Ich konwersacja polega na tym, że jeden opowiada z nikąd wyciągniętą historię o piosenkarzu uzależnionym od alkoholu, konkretnie o tym, że ów piosenkarz najpierw odnosił wielkie sukcesy, potem się rozpił przez prywatne problemy, a kiedy już udało mu się skończyć z nałogiem, oddał się znowu pasji i zaczęło mu to wychodzić całkiem nieźle. Cała historia jest opowiadana z udawaną intrygą w głosie spikera, a gdy ten kończy, drugi ze słyszalnym uśmiechem mówi, że "chyba chodzi mu o Krzysztofa Krawczyka", po czym obydwoje, nie wiedzieć czemu, zaczynają się śmiać, a spiker po chwili puszcza jakąś piosenkę. Tak jest absolutnie zawsze. W dodatku, nie na zasadzie, że kiedyś-tam taką rozmowę nagrali i teraz ją wciąż puszczają, oni po prostu po kilka razy dziennie od co najmniej kilkunastu miesięcy, taką rozmowę przeprowadzają i ona zawsze wygląda tak samo. ZAWSZE! Chętnie wymieniłbym radio w samochodzie, ale jeśli już mam pieniądze, to nie chce mi się szukać odpowiedniego modelu w sklepach, a jeśli już mam w sobie takie pokłady energii, że chce mi się się nawet jeździć po tych debilnych supermarketach, to znaczy, że jest włąsnie koniec miesiąca i zarówno lodówka, jak i portfel świecą pustkami. A nowe radio... cóż, przydałoby się. Jako taksiarz, spędzam większość swojego nudnego, szarego, niewiele znaczącego dnia w samochodzie, gdzie mimo wszystko jest stosunkowo nudno. Chyba, że wsiądzie człowiek mający do powiedzenia więcej, niż "na święty Marcin", albo "w kierunku King Crossa", ale to się rzadko zdarza. Dotarłem już na postój taksówek, zgasiłem silnik i otworzyłem gazetę, którą kartkuję codziennie od dwóch lat. Po siedmiu minutach do taksówki wsiadła jakaś kobieta. "Na święty Marcin" - wydusiła z siebie, po czym zanurzyła się w pracy na laptopie. Stukała, klikała, marszczyła czoło i obniżała brwi, kiedy coś jej nie szło tak, jak powinno. Przy tym wszystkim rozmawiała przez telefon przez jakieś 3/4 drogi. Nie zwracałem uwagi na to, o czym rozmawiała, ale cały czas obserwowałem ją w lusterku. Wydawała mi się dziwnie znajoma. Pisanie na klawiaturze sprawiało jej spory problem przez długie, wymalowane w co najmniej dziwne wzory, paznokcie które zdawały się żyć własnym życiem. Odłożyła słuchawkę i wyczułem okazję, by spytać:
- przepraszam, ale odnoszę wrażenie, że się znamy, gdzie pani pracuje?
- jestem prawnikiem
- hmm, rozumiem, musiałem się pomylić, przepraszam
- nic nie szkodzi - odpowiedziała, po czym zadzwonił telefon, który odebrała. Po tej sztucznej dumie w głosie poznałem, że to moja znajoma z podstawówki. Co ciekawe, już wtedy miała plany, by zostać prawnikiem. Ale nic dziwnego, że mnie nie pamięta...
Dojechaliśmy na miejsce, ona zapłaciła i rozstaliśmy się pokoju. Podjechałem kilkadziesiąt metrów do postoju taksówek i znów otworzyłem przeglądaną przeze mnie bez przerwy, wyeksploatowaną do granic wytrzymałości, gazetę. Było to kolorowe pisemko traktujące o fotografii. Na tej dziedzinie nigdy się tak naprawdę nie znałem, ale zawsze udawałem, że mam w tej materii sporo do powiedzenia. Od początku isntnienia świata jestem przez ludzi mnie otaczających kojarzony z lokalnym "fotografem", osobą, która zrobi ci zdjęcia na twoim ślubie, jeśli ją o to poprosisz. To wszystko tylko i wyłącznie przez to, że umiem dużo gadać. To niewątpliwa zaleta, która jednak przemawia tylko i wyłącznie na moją korzyść. Inni jednak o tym nie wiedzą, więc nic ze sobą nie koliduje. Przeglądałem właśnie kolejny raz artykuł "Którą lustrzankę wybrać?", którego nigdy tak naprawdę nie rozumiałem i najprawdopodobniej nie zrozumiem, kiedy do taksówki wsiadła "młoda para", żywcem wyciągnięta z roli seryjnych morderców w W11. Dziewczyna była ubrana tak skąpo, że kojarzyło mi się z nią tylko określenie "ekshibicjonistka". Miała pół kilo bransoletek na rękach, a paznokcie jej dłoni wieńczyły wystające 5cm za palce, tipsy. Była wytapetowana wszędzie tam, gdzie wytapetowanym można być. Włosy miała farbowane na bardzo, bardzo ale to bardzo jasny blond. Z uszu zwisały jej bujne, wyglądające nad wyraz idiotycznie, kolczyki. Jej wybitnie tępy wyraz twarzy zwaliłby mnie z nóg, gdybym nie siedział w fotelu. żuła gumę i otwierała przy tym usta tak szeroko, że gdybym chciał, mógłbym w lusterku sprawdzić, czy miała usuwany trzeci migdał. Jej wielkie, głupkowate, zielone oczy zmierzyły wnętrze samochodu. Już na pierwszy rzut oka widać było, że ta dziewczyna jest zbyt głupia na to, żeby umieć gotować, więc nie podlegało wątpliwości, że służyła karkowi tylko do jednego celu. Kark natomiast, zaraz po tym, jak wsiadł, objął swoją dziewczynę i głosem człowieka, który wyraźnie woli działać, niż mówić, rzekł "pan nas zawiezie w okolice King Crossa". ów mężczyzna miał na sobie biały bezrękawnik, czarne, dresowe spodenki i buty z serii "ni pies, ni wydra". Był dumnym posiadaczem przesadnej opalenizny, głowy ogolonej "na zero" i przeciwsłonecznych okularów podniesionych do góry. Obejmował swoją panienkę, która idealnie pasowałaby do jego srebrnej beemki, gdyby ją miał. Jedna wielka tragedia, która przyjechała do nas prosto z techno party na plaży. Ruszyłem w drogę, na szczęście nie miałem daleko do mojego miejsca przeznaczenia.
Odstawiłem, pożal się Boże, narzeczeństwo przed centrum handlowym, a sam zdecydowałem, ze zorganizuję sobie przejażdżkę polegającą na bezsensownym kluczeniu po mieście przez następną godzinę. Doszedłem do wniosku, że głupota, którą przez wizyty ostatnich klientów zaczynam się już dusić, musi wywietrzeć z samochodu. Jak zawsze w takich chwilach, doszedłem do pewnego ciekawego wniosku. Jeżdżąc po mieście zauważyłem gigantyczne perpetum mobile, które od zawsze stało obok mnie, ale nigdy nie mogłem go dojrzeć. Otóż wszędzie, gdzie nie spojrzeć, przewijali się ludzie z wielkimi "adidasami" na bluzach, fajeczkami "nike" z tyłu koszulki, "NY" na czapkach itd. Przecież my jesteśmy żywymi reklamami tych firm. To jest lepsze od sprzedawania piasku na pustynii. Kto by pomyślał, że można komuś płacić za to, że będzie się go reklamować? świat marketingu jest niebywale ciekawy, ale też zrozumiały tylko dla wybranych. Odkąd pamiętam, nigdy nie byłem do niczego wybierany... Raz w liceum wybrali mnie, jako kapitana drużyny siatkarskiej. Byłem nim przez 3 dni, co nie zmienia jednak faktu, że zagrałem jeden mecz. Do tej pory mam uraz do publicznych wucetów, po tym, jak po meczu koledzy z drużyny podtapiali mnie w kiblu. Moje życie jest pasmem porażek, ale z tego, co widzę wokół siebie, wnioskuję, że często bywa gorzej... ale ci ludzie o tym nie wiedzą.
Do wieczora podwiozłem jeszcze kilku nudnych klientów. Mówię "nudnych", bo nie mieli oczywiście do powiedzenia nic, poza "na Sobieskiego" i "na Bułgarską". ściemniło się, z 5:02 zrobiła się 22:21. Zaczęło mocno padać. Widząc przechodniów uciekających przed deszczem, pierwszy raz na dobre doceniłem ocieplaną karoserię mojego samochodu. Kierowałem się już w stronę domu, kiedy zauważyłem drobną kobietę machającą do mnie. W tym deszczu, wyglądało to, jakby śmierć właśnie po mnie przyszła i jeszcze bezczelnie do mnie machała, żebym do niej przyjechał, bo jej się nie chce mnie gonić. Pomyślałem, że nie ma tak łatwo i minąłem ją, celowo patrząc w inną stronę. Dopiero po przejechaniu 100 metrów walnąłem się w łeb i zawróciłem. Przecież to klient, moja głupia wyobraźnia dała sobie spory upust po tym niebywale nudnym dniu. Podjechałem do niej i poczekałem, aż wsiądzie. Rzecz jasna, usiadła z tyłu. Ludzie się mnie boją...
- Więc jak, na św. Marcin, w okolice King Crossa, na Sobieskiego, czy na Bułgarską? - spytałem z przekąsem w głosie.
- Na Smochowice - odpowiedziała z uśmiechem i niejaką niepewnością, zdejmując kaptur nieprzemakalnej kurtki. Była osobą drobnej postury o naprawdę ładnej twarzy... którą gdzieś już kiedyś, kurde, widziałem. Zapatrzyłem się w lusterko, a ona chyba oczekiwała mojej reakcji, wprawdzie zazwyczaj, gdy klient mówi taksówkarzowi, gdzie ma jechać, ten od razu rusza. Dopiero po chwili doszły do mnie jej słowa "na Smochowice". Chryste, wychowałem się na tym zawszonym osiedlu. Nie byłem tam całe lata, nic mnie tam nie trzymało. Miło będzie odwiedzić stare śmieci (wbrew pozorom, mówiąc "stare śmieci" nie używam w tym wypadku metafory).
- Halo...? - odezwała się zdziwiona tym, że się zawiesiłem patrząc w lusterko, kobieta.
- Yy... Smochowice, tak, już, przepraszam, zamyśliłem się.
- Nie szkodzi - uśmiechnęła się, a ja ruszyłem w drogę. Cały czas miotały mną myśli. Zastanawiałem się, kto do cholery siedzi w mojej taksówce? Spojrzałem na licznik przebiegu. Od ostatniego postoju przejechałem 511 metrów. Wtem olśnienie! Jakby Bóg w nieskazitelnie białym garniturze stanął mi na drodze, spojrzał głęboko w oczy i z pretensją w głosie spytał: "Co, ty do cholery, nie pamiętasz?!" Zahamowałem nagle, bez żadnego ostrzeżenia, mężczyzna, który jechał za mną, ledwo zdołał się zatrzymać tak, by we mnie nie uderzyć. Błyskawicznie odwróciłem się do kobiety siedzącej na tylnym siedzeniu i krzyknąłem "Zuza?!". Kiedy zobaczyłem jej zdziwienie, a za nią samochody trąbiące na mnie, zrozumiałem, że trochę mnie poniosło. Sparaliżowałem ruch w środku miasta, jest co dopisać do Księgi Klęsk.
- Tak... Zuza... Skąd pan mnie zna? - dopytywała z coraz większym zdziwieniem - kim pan jest?
- Jakie "pan"? - krzyknąłem uśmiechając się, jednocześnie zapalając światło w samochodzie - nie poznajesz mnie? - zauważyłem na jej twarzy totalną dezorientację - chcesz kupić samogłoskę? - wciąż nie wiedziała, co powiedzieć - "A".
- No co ty gadasz?! Jesteś taksówkarzem? Co u ciebie? Opowiadaj! - włączyła się od razu, kiedy mnie skojarzyła.
- No wiesz, powolutku... życie się toczy... jako taksiarz nie mam pewnie zbyt dużo do opowiadania, ale sądzę, że skoro nie widzieliśmy się już kilka ładnych lat, byłoby o czym rozmawiać. Ale nie mogę w to uwierzyć - zacząłem mówić, jakby do siebie - spotkałem cię, a przecież dzisiaj jest wtorek.
- No i co z tego? - spytała uśmiechając się.
- A nie, wiesz... to się tyczy takich moich osobistych przemyśleń.
- Rozumiem. Więc jak, kawa jutro o 8:00? Czy pracujesz?
- Nie no, dla takiej okazji mogę sobie odpuścić. Ale powiedz mi, co ty robisz?
- A, jestem sobie lekarzem - mówiła wciąż z niezmywalnym uśmiechem - anestezjologiem.
- No to podziwiam. W takim razie, dokąd na tą kawę?
- Na Roosevelta jest świetna cafeteria. Zawsze tam chodzę po pracy.
- Czekaj... to naprzeciwko prywatnej kliniki...
- Mhm - uśmiechnęła się. Rozejrzałem się po swojej taksówce.
- A, słuchaj, moglibyśmy się tam spotkać o w pół do dziewiątej? Mam parę rzeczy do załatwienia.
- Ok, nie ma sprawy, tylko... może zjedź już ze skrzyżowania?
NASTęPNEGO DNIA
Brakowało minuty do 8:00. Wyjeżdżałem już spod domu. Moją ważną sprawą była potrzeba wyspania się. Jadąc na miejsce, włączyłem radio i zacząłem nucić jedną z tych czterech durnych piosenek. Jechałem prawie pół godziny, ale o dziwo, ani razu nie zakląłem na żadnego debila, który dostał prawo jazdy robiąc w Auchan zakupy powyżej 30zł. O umówionej godzinie byłem już na miejscu. Gdy parkowałem przed cafeterią, dojrzałem młodą kobietę drobnej postury, z włosami o ciemnym odcieniu blondu, siedzącą przy oknie. Wysiadałem z samochodu i wszedłem do lokalu. Zauważyła mnie, uśmiechnęliśmy się do siebie, a ja dosiałem się do jej stolika.
- Dzień dobry, to jaką kawę pijemy? - spytała, oczywiście z niezmywalnym uśmiechem.
- Dzień dobry, odpowiedziałem pozytywnym "skrzywieniem" twarzy, po czym przez moment udając zamyślonego, zajrzałem do menu. Nie pijam kawy, toteż kompletnie nie wiedziałem, która jest jaka, a już na pewno nie mogłem niczego wywnioskować po włoskich nazwach. W chwili, gdy próbowałem rozczytać pewien dwudziestopięcio literowy wyraz, stanęła nad nami kelnerka i zapytała, co podać.
- Dla mnie siódemka - rzuciłem na chybił-trafił.
- A dla mnie szesnastka - zwróciła się do kelnerki Zuza, po czym ekspedientka udała się za bar. W chwili, gdy dziewczyna przeglądała jeszcze menu, zwróciłem uwagę na jej drobne dłonie nie wieńczone żadnymi fajerwerkami.
- No więc, co u ciebie? - zapytałem.
- Hmm, no wiesz, po studiach pracowałam parę lat w szpitalu, a niedawno otworzyłam tę klinikę. Jestem raczej zadowolona z życia - powiedziała poszerzając uśmiech. - A jak u ciebie? Masz kogoś?
- Mam kota
- Rozumiem
- A ty na jakim etapie jesteś?
- Jestem na etapie cieszenia się życiem. Możnaby powiedzieć, że już od kilkudziesięciu lat, nie wiedziałeś? - roześmiała się.
- No fakt - odpowiedziałem nieśmiałym uśmiechem - u mnie wygląda to nieco inaczej, ale narzekanie stało się jakby sensem życia. Warto mieć jakieś zajęcie, bo człowiek bez pasji tetryczeje...
- ...I bez przerwy narzeka
- Właśnie. Widzę, że sporo musiałaś pracować przez ten czas.
- No cóż, nie próżnowałam, fakt.
- Masz jakiś kontakt z resztą?
- Nie bardzo. Wszyscy się bardzo zmienili od tamtego czasu. Sama nie wiem...
- Ja też nie. Tylko kogo to tak naprawdę obchodzi? - roześmiałem się
- Musiałbyś w takim razie znaleźć kogoś, kogo by to obchodziło
Wiesz... jestem pewien, że jakkolwiek długo bym nie szukał, i tak nikogo by to nie obeszło. Jestem królikiem doświadczalnym dla praw Murphy'ego
- Nie zmieniłeś podejścia od tamtego czasu - odpowiedziała, jak zwykle z uśmiechem.
- Nie, ludzie tak naprawdę się nie zmieniają, wiesz? - odpowiedziałem tym samym.
- Hmm - zaczęła się zastanawiać - może wpadniesz w sobotę, urządzamy taką małą imprezę, będzie parę osób z dawnych lat, co ty na to?
- Jasne, nie widzę problemu
- Zadzwoń jeszcze do mnie, to dogadamy resztę - powiedziała, dając mi swoją wizytówkę.
- Ok, dzięki. Wiesz, co? Wpadnę pewnie porobić jakieś zdjęcia, od jakiegoś czasu interesuję się trochę fotografią
- Naprawdę?
Zakończenie przygotowane dla celów komercyjnych:
25 minut po ósmej. Ciemnożółty Opel Astra z numerem rejestracyjnym PO-241V, podjeżdża pod cafeterię przy ulicy Roosevelta. Wysiada z niego mężczyzna, ok 34 lat. Zwraca uwagę na kobietę siedzącą przy oknie. Wyraźnie widać, że zmierza w jej stronę. Patrząc w kierunku kobiety, nie zwraca uwagi na otoczenie. Wtedy podbiega do niego mężczyzna, najprawdopodobniej w tym samym wieku. Wyciąga z kieszeni kurtki pistolet i strzela wchodzącej do cafeterii ofierze w tył głowy. Następnie zmierza do okna, oddaje 7strzałów w kierunku kobiety. Zabójca został zidentyfikowany, jako Marcin Dorosz. Osoby, które być może przebywają w jego otoczeniu...
Przyciemnienie, słychać odgłosy syren policyjnych.
ADMIN EDIT_ Lan temat zablokowany, do chwili gdy przedstawisz się w odpowiednim dziale. I dobra rada na przyszłość - czytaj regulaminy!!
Z pamiętnika fotografa
1Dlaczego walę się w głowę młotkiem?
Bo jest tak przyjemnie, kiedy przestaję.
Bo jest tak przyjemnie, kiedy przestaję.