Ofiara

1
Siedziałem pod drzewem i paliłem papierosa. Przypomniały mi się beztroskie wakacje sprzed lat. Zanim wybuchła wojna. Zaraz jednak wróciłem do rzeczywistości, patrząc na zmęczone i brudne twarze przyjaciół i towarzyszy broni. Czasem przed oczami widziałem również tych, których już nie było na tym świecie. A najbardziej bolało mnie to, że te wszystkie poświęcone życia, te lata walki w konspiracji, że to wszystko na nic. Wojna się skończyła, Hitler kaput, jest wolność, a Armia Czerwona pilnuje, by wszyscy byli szczęśliwi.
To już ponad dwa lata. Ponad dwa lata jak wojna się skończyła. Przynajmniej na zachodzie. Tutaj dalej jest okupacja i to za zgodą dawnych sojuszników. W polityce nie ma miejsca na sentymenty. Jednego dnia razem przelewamy krew, drugiego dnia zostajemy sprzedani w niewolę w zamian za fałszywy pokój.
Przez całe życie wierzyłem w sprawiedliwość. Nawet gdy Niemcy i bolszewicy dokonywali okropnych rzeczy, ja wciąż jak Hiob nie zwątpiłem i Boga nie przekląłem. Aż do teraz. Bo gdzie tu sprawiedliwość, kiedy razem walczono o wspólną sprawę, a potem jedni chodzą w defiladach i dostają kwiaty, a drudzy za to samo dostają zimne piwnice Urzędu Bezpieczeństwa i kilka gram ołowiu w tył głowy?
Teraz pragnąłem jedynie ocalić siebie i swoich towarzyszy. Za jakąkolwiek cenę. Wszyscy złożyliśmy już wystarczającą ofiarę na ołtarzu ojczyzny.
- Choćbym miał diabłu sprzedać duszę... - powiedziałem cicho i zacisnąłem pięść.
W tej samej chwili powrócił dowódca oddziału, major Kamieński, pseudonim Kowal.
- Będziemy nocować we wsi. Wchodzimy po zmroku.
Spojrzałem na człowieka, za którym kiedyś wskoczyłbym w ogień. Teraz już nikt nie wierzył w jego słowa, że wybuchnie wojna między Ameryką, a Związkiem Radzieckim. Że wszystko się zmieni. Że znowu będziemy potrzebni. Że... Desperackie nadzieje. Ten człowiek prowadzi nas w stronę zagłady. Rok temu było nas sześćdziesięciu. Teraz zostało szesnastu.
- Ocalę ich. Ocalę ich wszystkich - powtarzałem to jak modlitwę. Zaraz jednak spojrzałem na Kowala. Jasnym było, że póki ten człowiek dowodzi, prędzej lub później zginą wszyscy.
My Polacy, mamy opinie romantyków. Każdemu też się wydaje, że nie ma nic bardziej romantyczniejszego niż walka do ostatniego tchu i naboju, oraz śmierć za ojczyznę. Pokazywaliśmy to od stuleci, w szeregu beznadziejnych powstań. Z motyką na słońce. Taka śmierć jest chwalebna dla tych, którzy nigdy nie walczyli. Tak naprawdę nie ma nic romantycznego ani chwalebnego w umieraniu z kulą w brzuchu, leżąc we własnej krwi, moczu i gównie.
Po zmroku weszliśmy do wsi. U życzliwego nam gospodarza, zjedliśmy porządną kolację, pierwszy raz od wielu dni. Czułem się jakby była Wigilia. Wokoło ludzie, którzy byli dla mnie jak rodzina, stół pełen jedzenia, a wojskowe piosenki robiły za kolędy. Niestety, im bardziej było jak w domu, tym bardziej do tego domu się tęskniło.
Gdy napełniliśmy brzuchy, wszyscy poczuliśmy się śpiący. Dowódca dostał kwaterę w chacie gospodarza, nam zaś została przeznaczona stodoła. Po ciągłym spaniu w lesie, słoma była dla nas jak świeża, pachnąca, biała pościel.
Wyznaczyłem warty i poszedłem do stodoły. Choć czułem się zmęczony, wiedziałem, że sen nie przyjdzie zbyt prędko. Nigdy nie przychodził. Reszta chłopaków paliła papierosy, rozmawiała, żartowała, śmiała się. Byli tacy beztroscy. Oni martwili się tylko o swoje życia albo może i nawet o to nie, będąc gotów poświęcić je dla sprawy. Ja zaś martwiłem się o życia ich wszystkich. Gdy czasem brała ich nostalgia, rozmawiali o starych dobrych czasach. I co też będą robić po tym wszystkim. Ja zaś właśnie o to chciałem zadbać, żeby dożyli tych lepszych czasów.
Postanowiłem się przewietrzyć, a kiedy już wyszedłem, nogi poprowadziły mnie do kwatery majora. Wiedziałem, że nie spał. Wiedziałem co teraz robił.
- Wejść! – krzyknął, gdy zapukałem.
Był zalany. Od jakiegoś czasu upijał się, gdy tylko miał okazję. Z oddziału tylko ja o tym wiedziałem. Gdyby sprawa się rozeszła, odebrałoby to ludziom nadzieję. Znaczyłoby to, że Kowal sam tę nadzieję stracił.
- A, to ty Kordian - uśmiechnął się smutno. - Napijesz się?
Pokręciłem głową.
- No? - patrzył na mnie zamglonymi oczami, czekając, by poznać cel mojej wizyty. Tyle, że sam nie wiedziałem, po co tu przyszedłem.
- Co teraz będzie? - spytałem cichym głosem. Major zrobił minę jakby nie zrozumiał pytania.
- A co ma być? Walka! - uderzył dłonią w stolik. - Do samego końca!
- To może od razu w szesnastu pójdziemy na Moskwę? - spytałem tonem, jakim jeszcze nigdy nie odzywałem się do dowódcy.
- Niedługo Angliki i Amerykanie zaatakują Sowietów! Wtedy wszystko się zmieni! To my będziemy ich ścigać po lasach, a nie oni nas. To my...
- Nikt już w to nie wierzy! - krzyknąłem. Nie miałem ochoty po raz setny słuchać tych samych bzdur.
- Kapitanie Kordian! - Teraz on huknął tak, że aż stanąłem na baczność. - Odmaszerować - dodał już ciszej. - A swoje uwagi zachowajcie dla siebie. Bo będzie kula w łeb. Za sianie defetyzmu.
Zasalutowałem i wyszedłem. Czułem w ustach gorzki smak. Przytłaczało mnie uczucie beznadziei. Świeże powietrze wcale nie pomogło, choć w innych okolicznościach byłoby całkiem przyjemne. Szedłem cały czas przed siebie. Sójka, który stał na warcie nie pytał mnie o hasło. Na pewno wszyscy słyszeli moją kłótnię z majorem. Szedłem tak, aż doszedłem do ściany lasu. Cholernego lasu, który stał się moim domem, a w dalszej lub bliższej przyszłości stanie się moim grobem.
Usiadłem na mchu. Chciało mi się płakać. Od dawna zbierał się we mnie płacz, lecz już zapomniałem jak się to robi. Byłem wypalony. Choć ciało miałem całe, wojna rozdarła moją duszę. Każda kula, która dosięgła bliskich mi ludzi, zostawiła w niej dziurę. Ich ofiara, wcześniej miała jakiś sens. Wtedy była nadzieja w zwycięstwo, wierzyliśmy, że robimy to co powinniśmy robić i że jest to słuszne. Teraz jedyna nadzieja jaką mogliśmy mieć to taka, że umrzemy szybko i bezboleśnie. Innej nadziei mieć nie mogliśmy. Tylko dwa wyjścia były przed nami. Zginąć w obławie lub wyjść z lasu i zostać zakatowanym w więzieniu. Niestety wielu dało się zwieść ułudzie powrócenia do domów i do normalnego życia. Gdy w lutym ogłoszono amnestię, Borowy i Siwy postanowili się zdekonspirować. Od ich rodzin wiemy, że kilka dni potem przyszli po nich w nocy. Nam pozostała tylko modlitwa, o jak najkrótsze tortury dla nich i kulę w tył głowy.
- Uważaj na kleszcze.
Zerwałem się szybko i skierowałem lufę pepeszy w czarną postać.
- Kto tam?
- Swój - odpowiedział cień i zniknął.
- Co za diabeł... - powiedziałem do siebie, zastanawiając się, czy przypadkiem nie mam halucynacji.
- No właśnie, diabeł - usłyszałem za plecami. - Ale swój, polski diabeł.
Odwróciłem się szybko. Teraz, gdy stał bliżej, mogłem zobaczyć jego twarz i długie czarne wąsiska.
- No już, nie mierz do mnie z tej pukawki. Nie jesteś chyba komunistą, żeby strzelać do rodaków.
Nawet jakbym chciał opuścić broń, byłem zbyt sparaliżowany, by to uczynić. Patrzyłem tylko szeroko otwartymi oczami, na twarz rzekomego diabła.
- Diabeł Boruta - ukłonił się.
Otworzyłem usta chcąc się odezwać, lecz nie wyleciał żaden dźwięk.
- Kapitan Majewski, pseudonim Kordian. Tak, wiem. Miło mi.
- Cz-cz-czego chcesz? - wydukałem w końcu.
- Pomóc ci. Jako polski szlachcic, mam bardzo na pieńku z czerwonymi. Ale przyznam ci się, że wielu diabłów bardzo dobrze się czuje w mundurach UB lub NKWD. Teraz musisz już iść. Jeszcze porozmawiamy. Masz czas, żeby się zastanowić czy na pewno stać cię, by zapłacić cenę.
Zniknął. W tym samym czasie usłyszałem z głębi lasu czyjeś kroki, trzaskające gałęzie i szelest. Dużo kroków. Zbliżających się. Pędziłem jak opętany, biegnąc ile sił w nogach. Dzięki temu będziemy mieli dłuższą chwilę na ucieczkę.
- Obława! - powiedziałem głośno, do wartownika.. - Biegnij po chłopaków, a ja lecę po majora! - Tylko po cichu!
Major spał głębokim pijackim snem. Nawet się nie obudził, gdy wbiegłem. Już miałem go budzić, kiedy... zrozumiałem co muszę zrobić. Małe zło, dla większego dobra. Poświęcić jednego, by ocalić wielu. Wyszedłem i zamknąłem drzwi na klucz. Potem jednak mnie tknęło, że major zasłużył na spokojną śmierć we śnie, a nie zakatowany w ubeckiej piwnicy. Wróciłem więc i udusiłem go poduszką.
Chłopcy czekali na podwórku w pozycjach bojowych. Skrzyknąłem ich i ruszyliśmy w mrok nocy. Choć na ich twarzach było widać zdziwienie z powodu braku Kowala, nie pytali o nic, nie kwestionowali moich rozkazów.
Było mi źle z tym co zrobiłem. Ale nie zrobiłem tego dla siebie. Major był jak ofiara złożona pogańskim bogom, w intencji ocalenia.
Gdy wrogie oddziały przybyły do gospodarstwa, nas już nie było od paru minut. Biegliśmy przez całą noc, myliliśmy tropy, zmienialiśmy kierunki. Bardzo szybko przestaliśmy słyszeć szczekanie psów za nami. O świcie stwierdziłem, że jesteśmy bezpieczni i czas na odpoczynek. I tak wszyscy byli już zmęczeni.
- Panie kapitanie. Gdzie jest major? - W końcu usłyszałem to pytanie.
- Nie było go w swojej kwaterze. Gospodarza też nie widziałem. - To drugie akurat powiedziałem zgodnie z prawdą. - Możemy się tylko domyślać, co z nim zrobił. Bo to, że człowiek dający nam schronienie sprwadził na nas oddziały UB, wydaje mi się jasne jak słońce.
- Zdrajca.
- Powinniśmy wrócić i go załatwić!
Posypały się gniewne wyzwiska. Za zdradę, wiadomo – kula w łeb. Ale ciekawiło mnie dlaczego ten człowiek to zrobił. Na wojnie nic nie jest czarne albo białe. Może zrobił to żeby się przypodobać władzy i dostać zapłatę. A może zrobił to, ponieważ ktoś z jego rodziny jest w więzieniu i miał nadzieję, że władza odpuści tej osobie w zamian za jego uczynek. Był kiedyś u nas młody chłopak, o pseudonimie Witek. Współpracował z UB ponieważ mieli jego siostrę. Naprawdę, potrafiłem to zrozumieć. Nawet mimo tego, że wskutek jego działań zginęło kilku dobrych ludzi. Gdy się wydało, kara mogła być tylko jedna. A ja wykonałem wyrok.
Kazałem ludziom odpocząć, a sam poszedłem w las. I czekałem. Czekałem na naszą ostatnią nadzieję.
- Niech to, że zmyliłem psy, będzie dowodem moich dobrych intencji. - Choć na niego czekałem, Diabeł Boruta i tak mnie zaskoczył. - Gdyby nie ja, goniliby was, aż stracilibyście siły na dalszą ucieczkę. W końcu, śmiertelnie zmęczeni, podjęlibyście ostatnią walkę. I zginęlibyście.
Teraz, w świetle słonecznym, mogłem obejrzeć go dokładnie. Był to wysoki szlachcic, ubrany w bogaty kontusz. Na głowie miał kołpak, a przy pasie szablę. Jego oczy były tak samo czarne, jak długie wąsy.
- Co więc proponujesz? - spytałem.
- To, czego właśnie chcesz. Dla siebie i dla twoich ludzi. Będziecie mogli wrócić do domu. Bez żadnych konsekwencji. Nikt nie będzie was niepokoił, dostaniecie pracę bez problemu. Możecie nawet wyjechać na zachód.
- A w zamian chcesz moją duszę?
- Nie. Chcę dusze was wszystkich.
- Oni się nie zgodzą.
- Teraz ty jesteś ich dowódcą. Ich życia są w twoich rękach. Masz. - Podał mi mały notesik. - Niech każdy napisze tutaj swoje imię i nazwisko.
- Notes? Zamiast cyrografu napisanego krwią? - zdziwiłem się.
- Trzeba iść z duchem czasu.
- Obiecujesz, że kiedy to podpiszemy, dostaniemy to o czym mówiłeś?
- Daję na to nobile verbum.

Boruta szedł korytarzem. Tym razem ubrany był w garnitur, płaszcz i kapelusz.
- Przepustka - rzekł znudzonym tonem wyrostek w mundurze.
- Nie potrzebuję przepustki. - Boruta spojrzał na niego swoimi czarnymi oczami, tak jakby zaglądał w głąb jego duszy.
- Nie potrzebuje pan przepustki - powtórzył tępym tonem, a Boruta szedł dalej. Pokonywał kolejne korytarze i schody, nie zatrzymywany przez nikogo, aż w końcu stanął przed drzwiami Stanisława Radkiewicza, ministra Bezpieczeństwa Publicznego. Wszedł bez pukania.
Pomieszczenie było zadymione. Był to dym tytoniowy, ale równie dobrze mogłyby być to opary piekielne.
- Uhuhuhu. Prawie jak w domu. Witaj Azazelu - powiedział Boruta.
- Co masz dla mnie? - spytał siedzący na fotelu Radkiewicz
- Kilka nowych list. - Diabeł położył notes na biurku przełożonego.
- Świetnie. Dobre i to, choć my tutaj działamy bardziej hurtowo. Wielu przesłuchiwanych oddało swoje dusze w zamian za obietnice zwolnienia. Zaś moi kaci w przyszłości mogą zrobić konkurencję diabłom w Piekle. Napijesz się?
- Zawsze.
Radkiewicz vel Azazel rozlał spirytus do szklanek. Do pełna. Wypili jednym haustem.
- Ale ciągle nie mogę zrozumieć, czemu tak bardzo chcesz dawać tym ludziom to, co żeś przyrzekł - podjął temat Azazel. - Kiedy któryś z aresztowanych oddaje nam swoją duszę, to albo dalej gnije w więzieniu, albo dostaje kulę w tył głowy, by przyspieszyć sprawę.
- Bo oprócz bycia diabłem, jestem także polskim szlachcicem. I dałem im nobile verbum. A szlacheckie słowo nie dym. - Boruta spojrzał groźnie.
- Spokojnie. Pytałem z ciekawości. Twoim duszyczkom się nic nie stanie, są wolni. Dopóki nie umrą. Wtedy zasilą nasze szeregi. Wojna na Ziemi się skończyła. Teraz czas na wojnę w Niebie. A waleczniejszych skurwysynów od Polaków nigdzie nie znajdziesz.
Ostatnio zmieniony śr 06 kwie 2016, 08:39 przez E.Horsztyński, łącznie zmieniany 1 raz.
Nie wierzę i nigdy nie uwierzę w żadne utopie, ale za to wierzę we wszelkie możliwe antyutopie.


http://edwardhorsztynski.blog.pl/

https://www.facebook.com/pages/Edward-H ... 81?fref=ts

2
Podobało mi się, mimo złych cech polubiłam Kordiana :) Większość tekstu jest smutna, ale pod koniec się uSmiechnęłam.
2+2=17

4
Takie ku pokrzepieniu serc? :D
Niestety mam takie skrzywienie z dziecinstwa po przeczytaniu Klechd Domowych, ze jak widze Borute to zawsze mi sie on idiota wydaje. Moze Drda tez w tym maczal palce.
cyk... cyk... cyk...

5
O! Było warto poświęcić czas (no dobra, kilka minut...) na przeczytanie tego tekstu! Zaczyna się od papieroska co powiało mi z lekka sztampą ale myślę, że było to jednak moje osobiste odczucie i niezasłużone. W sumie to, że na poczatku opowiadania można odnieść wrażenie "to już było" działa na korzyść dziełka (albo "tworu", bo skoro pan_ruina lubi jak używam tego terminu... ^^ ) bo przynajmniej mnie zaskoczyło pojawienie się Boruty. W sumie okoliczności aż proszące sie o pojawienie demona, ale to już plus dla Autora, że przy wykorzystaniu kilku literackich toposów sklecił ciekawy kawałek lektury. Życzę dalszej weny. :)
Das Ewig-Weibliche zieht uns hinan.

Re: Ofiara

6
No dobrze... tekst czytało mi się gładko i bez przestojów. Styl i język mógłbym ogólnie określić jako lekki i potoczysty, choć poprzetykany tu i ówdzie niepotrzebnym patosem, który nie pasuje do reszty. Niemniej, po zakończeniu lektury nie mogę się oprzeć chęci zadania pytania... Co to, do diabła (nomen omen), miało być?

Po kolei. Może najpierw wyciągnę z tekstu parę kwestii, które mi się nie spodobały. A potem przejdę do tego, co ogólnie w tym wszystkim zgrzyta.
E.Horsztyński pisze: My Polacy, mamy opinie romantyków.
Raczej opinię. Jedną.
E.Horsztyński pisze: Każdemu też się wydaje, że nie ma nic bardziej romantyczniejszego
Nie ma nic bardziej niegramatyczniejszego, niż podwójne użycie stopniowania.
Powinno być po prostu "bardziej romantycznego".
E.Horsztyński pisze: Byli tacy beztroscy. Oni martwili się tylko o swoje życia albo może i nawet o to nie, będąc gotów poświęcić je dla sprawy. Ja zaś martwiłem się o życia ich wszystkich.
Jak by to powiedzieć... ta ich wesołość i beztroska jakoś tak kontrastuje - by nie rzec: kłóci się - z ich beznadziejną sytuacją i ogólnie ponurym nastrojem, jaki dotychczas zarysowywałeś przez cały tekst. Poza tym mylisz się, sądząc, że żołnierz martwi się tylko o własne życie - nie trzeba być oficerem, aby się przejmować, że towarzysz broni w następnej bitwie może dostać kulkę.
I jeszcze to sformułowanie, "albo może i nawet o to nie"... Dopiero za trzecim razem zrozumiałem, o co tu chodzi.
E.Horsztyński pisze: Był zalany. Od jakiegoś czasu upijał się, gdy tylko miał okazję. Z oddziału tylko ja o tym wiedziałem.
Coś mi się wierzyć w to nie chce. W takiej małej, zamkniętej grupie partyzantów, którzy wszędzie chodzą razem i wszystko robią razem, trudno byłoby ukryć coś tak widocznego, jak bycie na przysłowiowej bani.
E.Horsztyński pisze: Choć ciało miałem całe, wojna rozdarła moją duszę. Każda kula, która dosięgła bliskich mi ludzi, zostawiła w niej dziurę.
Give me a break... To jest już takie patetyczne, że aż się skrzywiłem przy lekturze tego kawałka. Pisz od serca, nie górnolotnie. Na ogół ci to wychodzi, ale od czasu do czasu silisz się niepotrzebnie na poezję.
E.Horsztyński pisze: Tylko dwa wyjścia były przed nami.
Za to prawidłowy szyk w zdaniu może być tylko jeden.
Powinno być: "przed nami były tylko dwa wyjścia".
E.Horsztyński pisze: Otworzyłem usta chcąc się odezwać, lecz nie wyleciał żaden dźwięk.
"Nie wydobył się" oraz "z nich", no bo ja wiem...
E.Horsztyński pisze: Zniknął. W tym samym czasie usłyszałem z głębi lasu czyjeś kroki, trzaskające gałęzie i szelest. Dużo kroków. Zbliżających się. Pędziłem jak opętany, biegnąc ile sił w nogach. Dzięki temu będziemy mieli dłuższą chwilę na ucieczkę.
- Obława! - powiedziałem głośno, do wartownika.. - Biegnij po chłopaków, a ja lecę po majora! - Tylko po cichu!
He, he... dobre. Najpierw sam drze się jak opętany - jak gdyby chciał, żeby tamci go usłyszeli - ale po chwili każe temu drugiemu być cicho.
E.Horsztyński pisze: Major spał głębokim pijackim snem. Nawet się nie obudził, gdy wbiegłem. Już miałem go budzić, kiedy... zrozumiałem co muszę zrobić. Małe zło, dla większego dobra. Poświęcić jednego, by ocalić wielu. Wyszedłem i zamknąłem drzwi na klucz. Potem jednak mnie tknęło, że major zasłużył na spokojną śmierć we śnie, a nie zakatowany w ubeckiej piwnicy. Wróciłem więc i udusiłem go poduszką.
Nie, nie, nie, nie... Tak się nie opisuje rozterek bohatera. Nie zawiera się ich wewnętrznych przemyśleń oraz podjętych decyzji w pojedynczych, banalnych zdaniach. Jeszcze do tego wrócę.
E.Horsztyński pisze: Chłopcy czekali na podwórku w pozycjach bojowych.
Czyli w jakich? Klęczeli, składając się do strzału? Czy może leżeli albo stali? Sterczeli pośrodku tego podwórka, wystawiając się na strzał, czy może jednak za czymś się chronili? Same "pozycje bojowe" nic nie mówią. Poza tym, na co oni liczyli, przyjmując te "pozycje bojowe"? Że staną dumnie do walki z nadchodzącym pościgiem i dadzą się wystrzelać?
E.Horsztyński pisze: - Nie było go w swojej kwaterze.
Stosujesz w zdaniu formę bezosobową, ale piszesz "swojej". Mogło go nie być w "jego" kwaterze, albo po prostu on sam mógł nie być w "swojej" kwaterze. Ale nie w taki sposób, w jaki ty to napisałeś.
E.Horsztyński pisze: - Niech to, że zmyliłem psy, będzie dowodem moich dobrych intencji.
Wat? Z wcześniejszego opisu wynikało, że pościg był długi i uporczywy, a partyzanci umknęli mu dzięki własnemu sprytowi, kluczeniu oraz zacieraniu śladów. Nigdzie nie pojawiła się oznaka, że ich wrogowie postępowali w sposób nieudolny. Z jakiej pietruchy mamy zatem wierzyć Borucie na słowo, że niby zmylił pościg? Wygląda mi to raczej na czczą przechwałkę, a nie dowód dobrych intencji.
E.Horsztyński pisze: - To, czego właśnie chcesz. Dla siebie i dla twoich ludzi. Będziecie mogli wrócić do domu. Bez żadnych konsekwencji. Nikt nie będzie was niepokoił, dostaniecie pracę bez problemu. Możecie nawet wyjechać na zachód.
Dość... osobliwa to marchewka, co to by nią zamachać przed nosem oddziałowi oddanych sprawie partyzantów. Żeby chociaż obiecał im realizację jakiegoś celu, do którego dążą, śmierć jakichś znienawidzonych notabli partyjnych, większej wolności dla Polski i Polaków, albo w ogóle wolności, czegokolwiek w ten deseń... Zamiast tego, diabeł obiecuje im powrót do normalnego (czyli dość nędznego, po prawdzie) życia i machnięcie na wszystko ręką, a Kordian odpowiada "OK, idę na to!" i jeszcze jest gotów poświęcić za to duszę? Na co mu to, skoro niczego cennego tak naprawdę nie dostanie, a w zamian czeka go wieczne potępienie? Że już nie wspomnę o tym, iż pozostałym członkom jego oddziału może się to nie spodobać - ale ta kwestia zostaje zbyta słowami diabła "jesteś ich dowódcą", a my jako czytelnicy mamy to zaakceptować jako wystarczające wyjaśnienie.
E.Horsztyński pisze: Wojna na Ziemi się skończyła.
Naprawdę? Kiedy? Jak? I co to ma wspólnego... no, z czymkolwiek?



To ostatnie pytanie mogłoby w sumie posłużyć jako paradygmat moich zastrzeżeń wobec tego tekstu. Wydaje mi się on napisany na fali popularności historii żołnierzy wyklętych (stymulowanej zresztą uparcie przez obecny rząd), przy czym wątek fantastyczny został tu wprowadzony w sposób... no, wymuszony? Jaki sens i cel ma powiązywanie historii antykomunistycznej partyzantki z motywem zawierania paktu z diabłem? I to jeszcze w takiej postaci? Nagle - zupełnie znikąd - pojawia się tutaj ta historia, że niby Piekło szykuje się do wojny z Niebem, że werbuje zawodowych żołnierzy, a ci właśnie żołnierze zawierają z owymi diabłami pakty z naprawdę kuriozalnych pobudek. Żeby chociaż zaoferowano im zburzenie komuny, wolność czy cokolwiek z tych rzeczy - a oni zamiast tego idą na obietnice pójścia do cywila czy chwilowego wyzwolenia od tortur, jakimi są poddawani w związku ze śledztwem. Na co im to, skoro później spędzą wieczność, doznając jeszcze gorszych tortur? Nie tak powinien wyglądać motyw zawierania paktu z diabłem - delikwent, który się na coś takiego decyduje, powinien dążyć do osiągnięcia czegoś bardziej trwałego i bardziej wzniosłego, niż chwilowa wygoda.

Wróciłbym może jednak do meritum, bo widzę, że za bardzo się zapędziłem w kierunku tych paktów. Ponowię pytanie - co, w imię Bogów Górnej Strefy, mają ze sobą wspólnego żołnierze wyklęci oraz diabły zawierające z ludźmi pakty... i ten kuriozalny pomysł z niemal dosłownym poborem rekrutów do wojny z Niebem? Wydaje mi się to w najlepszym razie abstrakcyjne. Fantastyka fantastyką, ale jednak powinien być wyczuwalny związek jednego motywu z drugim. Tutaj wygląda to, że tak powiem, losowo. Nie wypływa z tego żaden głębszy, pokręcony sens - po prostu miałeś ochotę napisać właśnie o pakcie z diabłem, no to napisałeś. Przy czym nawet ten motyw - co omówiłem w powyższym akapicie - jest bardzo słabo przemyślany. A to z tym końcem wojny na Ziemi i wojnie z Niebem bierze się już kompletnie znikąd.

Poświęciłbym też wreszcie odrobinę więcej uwagi kwestii, o której powyżej jedynie napomknąłem - gwoli ścisłości tej, że wewnętrzne przemyślenia głównego bohatera w kulminacyjnym momencie są opisane w sposób płytki, lakoniczny i nieprzekonujący. Kordian podejmuje decyzję o pozbyciu się majora... chociaż z tekstu wcale nie wynika, czemu miałoby to niby służyć i dlaczego jest konieczne. Przy pierwszym spotkaniu diabeł wykłada swoją ofertę w sposób mglisty i niejasny, toteż wcale nie wiadomo, czy jej natura w jakikolwiek sposób wiąże się z osobą majora. Ale my mamy przyjąć - pomimo braku dostatecznych danych - iż poczynania głównego bohatera są słuszne, że mają jakiś cel i że poświęcenie Kowala faktycznie przyniesie wymierną korzyść. Sam bohater podejmuje decyzję w ułamku sekundy, a narracja wcale nie tłumaczy, co składa się na jego motywację w tej konkretnej chwili. Potem, co gorsza, Kordian postanawia jeszcze zamordować swojego przywódcę - i tę decyzję też podejmuje bez większego wahania, a narracja nie sugeruje, by stała za tym jakaś głębsza motywacja czy rozterki. Ludzie tak nie funkcjonują w rzeczywistym świecie - zabicie innego człowieka, na dokładkę kogoś bliskiego czy dobrze znanego, to ogromny wstrząs emocjonalny. W opisanej sytuacji, Kordianem na pewno targałyby silne uczucia, rozterki - tymczasem ty zawierasz wszystko w pojedynczym zdaniu, jak gdyby główny bohater był automatem, a nie żyjącą i czującą istotą.

Czyli jeśli miałbym ten tekst jakoś podsumować, rzekłbym... po co to? Zapowiada się obiecująco - motyw żołnierzy wyklętych, wojowników przegranej sprawy, toczących beznadziejną walkę, oficera pozbawionego złudzeń... ale ty, zamiast brnąć w ten temat, sprawę zbywasz naprawdę płytkimi i chciejskimi rozwiązaniami. Ot, pojawił się diabeł, no to dzielni partyzanci nagle całkowicie machną ręką na sprawę, w imię której walczyli i ginęli i oddadzą duszę za coś w gruncie rzeczy przyziemnego. Główny bohater zdradza i morduje swojego przywódcę, niespecjalnie się z tym krygując. A finał wywołuje już totalną konfuzję.

Ogólnie rzecz biorąc, tekst nie jest zły, tyle że... wciąż nie potrafię się w nim doszukać głębszego sensu.

Zatwierdzona weryfikacja - Gorgiasz
Ostatnio zmieniony śr 06 kwie 2016, 08:39 przez Der_SpeeDer, łącznie zmieniany 1 raz.
ODPOWIEDZ

Wróć do „Opowiadania i fragmenty powieści”