Po długiej przerwie planuję wrócić do pisania, tu taka mała próbka bym mógł dzięki Wam stwierdzić, jak stoi mój warsztat. Tekst w koncepcji everymana, okrojony do istoty, bo nie jestem zwolennikiem lania wody. Zapraszam do lektury i oddaję się Waszej ocenie

Niebo było błękitne, bez skazy. Słońce wisiało wysoko, oślepiając. Stali pośród zbożowych pól. Po pas w morzu złota, srebra i bursztynu. On spoglądał intensywnie, z uczuciem, jednak splamionym pożądliwością. W jej oczach była troska i wątpliwość. Podmuch ciepłego wiatru zrzucił kilka kosmyków włosów na jej twarz. Ruszył w jej kierunku, chciał z nią być, czuł potrzebę bycia blisko. Nagle potknął się i lekko zatoczył. Gdy podniósł głowę, jej nie było. Poczuł żal. Coś w głębi mówiło mu, że spodziewał się tego. Z góry wiedział, co nastąpi.
Zrobił parę kroków i wyszedł na polną drogę. Nie widział jej wcześniej, uznał, że przesłoniły ją kłosy. W oddali dostrzegł kępę zieleni, zorientował się, że właśnie tam prowadzi ścieżka. Stojąc w obliczu oślepiającego blasku słońca ruszył w jej kierunku, z nadzieją na cień i ochłodę, mimo że tak naprawdę nie cierpiał gorąca. Była to zwykła, zdroworozsądkowa intuicja. Po dotarciu na miejsce, zamiast spodziewanej kępy krzewów ujrzał skupisko niezwykle wysokiej pokrzywy. Dla pewności spojrzał za siebie. Pola zbożowe sięgające po sam, choć niedaleki, horyzont. W głębi poczuł, że musi wejść w pokrzywy. Wyciągnął rękę, lecz zawahał się, zlękniony sparzeniem. Po chwili rozgarnął zielone pasy i zanurzył się w nich. Kroczył ostrożnie, zdziwiony i ośmielony brakiem parzenia.
Znikąd obleciał go rój wielkich bąków. Głośne i napastliwe bzyczenie przy uszach, obsiadywanie na karku, szyi i rękach sprawiły, że zaczął się panicznie i na ślepo otrzepywać. Zaczął biec. Potykał się o badyle, nie kierując się w żadną konkretną stronę. Nie zważał na to, ponieważ bąki nie odpuszczały. Nagle stracił grunt pod nogami i upadł po kostki w gęste błoto. Bąki zniknęły, on natomiast wydawał się znajdować w korycie uschniętej rzeki. Spróbował wyjść, jednak ściany były zbyt błotniste i tylko osuwał się w dół, brudząc. Zniechęcony syzyfowym wysiłkiem przystanął i rozejrzał. Nie dostrzegł pokrzyw ponad sobą, chociaż był pewny, że przedzierał się przez nie do momentu upadku. Nie widział też, dokąd zmierza koryto, ponieważ po obu stronach zakręcało. Stał przez chwilę, zdezorientowany, gdy nagle poczuł, że coś chwyta go za kołnierz i unosi do góry. Gdy dotknął stopami twardej ziemi, obrócił się i ujrzał niedźwiedzia, który spokojnie mu się przyglądał. Zdjęty nagłym strachem zaczął uciekać. Ponownie wpadł między zbożowe kłosy i pędził, nie odwracając się.
Powtórnie stracił grunt pod nogami. Tym razem upadek był bolesny, zamiast gęstego błota kępy trawy i wystające kamienie. Usłyszał wściekłe warczenie. Wstał. Znajdował się w zarośniętym dole, a przed sobą zobaczył zjeżonego wilka, szczerzącego kły i wlepiającego w niego szaleńcze spojrzenie żółtych ślepi. Powoli sięgnął do pasa i odpiął pasek zabezpieczający nóż, po czym ostrożnie go dobył. Gdy wilk zaatakował, dźgnął i cofnął się, zataczając po uderzeniu włochatego cielska. Uniósł wzrok i dostrzegł, że zwierze ma niewielką ranę za uchem, z której rytmicznie skapywały na ziemię krople ciemnej krwi. Pochylił się i przygotował do kolejnego ataku. Widząc ranne zwierzę, wściekłe i szykujące się do kolejnego skoku, odczuł nagle, że w jakiś sposób postąpił niewłaściwie. Opuścił nóż i wyprostował się.
-Dlaczego mnie atakujesz? – spytał.
-Dlaczego wchodzisz do mojego domu, niezaproszony? – chrapliwie wysapał wilk.
-Nie wiedziałem. Wyjdę więc… Przepraszam.
Schował nóż do pochwy, obrócił się i zaczął wspinać. Wychodząc minął niewielki krzaczek. Wśród gałązek dostrzegł wpatrujący się w niego niewielki wilczy pyszczek. Wydało mu się, że szczenię jest przestraszone jednak za drugim spojrzeniem uznał, że jest bardzo spokojne i spogląda za nim wręcz bez wyrazu. Wydostawszy się, spojrzał przez ramię. Po obu wilkach nie było ani śladu.
Ponownie znalazł się na polnej drodze, biegnącej między polami zbóż. Zaczęło wiać, więc odtąd towarzyszył mu nieustanny szelest i widok falujących kłosów. Zza jednym z zakrętów znowu stanął oko w oko z niedźwiedziem. Nie uciekł jednak, tym razem spokojnie stał i próbował zrozumieć zwierzę.
-Kim jesteś? – zapytał, jednak niedźwiedź milczał.
Uprzytomnił sobie nagle, że nie zapiął paska zabezpieczającego na pochwie noża. Zrobił to. Bez pośpiechu, tak, aby zwierzę wyraźnie widziało każdy jego ruch. Niedźwiedź pochylił łeb i zaczął głośno węszyć. On natomiast poklepał rękojeść noża i zboczył w pole. Szedł nie odwracając się. Nagle zatrzymał się, kierowany silnym odczuciem. Pochylił głowę. Wiatr na chwilę ustał, wrócił delikatniejszy. Podniósł wzrok i ją zobaczył.
Stali pośród zbożowych pól. Po pierś w morzu złota, srebra i bursztynu. Kłosy falowały na wietrze, jednak nie szeleściły. Jej ubranie było innego koloru, niż poprzednio. Spoglądał na nią niepewnie, z uczuciem miłości i troski. Coś rwało go ku niej, chciał do niej ruszyć, jednak wiedział, że to niewłaściwa droga. Widział jej powierzchowną urodę i rozważał urodę wewnętrzną. Należała jej się opieka, silne ramię, podpora i zrozumienie. Oraz wolność. Z bólem przyznał to przed samym sobą. Lecz ból szybko przerodził się w spokój ducha. Była piękna i delikatna. Jak szklana perła.
-Jestem tu dla ciebie – powiedział.
Zamknął oczy i westchnął. Otworzył je i zobaczył, że nie znikła. Podmuch ciepłego wiatru zrzucił kilka kosmyków włosów na jej twarz. Odgarnęła je dwoma palcami za ucho. Uśmiechnęła się.</p>