Wszystko dla zuchwałych [powieść obyczajowa, thiller]

1
Mam tylko nadzieję, że dobrze obliczyłam czas kwarantanny.

----

18 sierpnia 2008

Warszawa

Dzień zaczął się fatalnie, ale kotleciki jagnięce z sosem na bazie rukoli były wyśmienite. Zresztą jak wszystko, co tutaj serwowali. Odłożyła widelec, starannie wytarła usta i sięgnęła po zimne, świeże, niemal przezroczyste pinot grigio. Zanim zdążyła pomyśleć o espresso, pojawiła się filiżanka z odrobiną aromatycznej kawy i miniaturowe tiramisu.

Tylko ona mogła w tej włoskiej knajpce liczyć na nierujnującą figury porcję deseru, zwykle serwowanego gościom w sporych, pękatych pucharkach. Za dwa lata skończy czterdziestkę. Nie dla niej obfitość delicji, nawet tych obezwładniających smakiem. Zwłaszcza tych. Zanurzając łyżeczkę w gładkim kremie, oprószonym kakao, przypominała sobie pierwsze wakacje w Paryżu i zdumienie, że creme brule może być serwowany w kokilce wielkości naparstka. No dobrze – naparstka na bardzo duży kciuk, ale jednak naparstka. Uznała wtedy, że to doskonały kompromis między łakomstwem a rozsądkiem.

„Tutaj moda na mikroskopijne porcje raczej się nie przyjmie” - pomyślała. Jedz, pij i popuszczaj pasa – w sprawie obyczajów od czasów saskich zmieniło się bardzo dużo, ale upodobanie do obfitości dań w narodzie pozostało. Jednak posłanka Anita Kaczmarek nie zamierzała iść w ślady nieco tylko starszych koleżanek z sejmowych ław, które w garsonkach jaskrawych lub szaroburych, sapiąc, wdrapywały się na marmurowe schody pod ostrzałem spojrzeń dwudziestoparoletnich dziuń, polujących z mikrofonami na specjalistów od politycznych bon-motów. Pierwsze ślubowanie poselskie uzupełniła o całkiem prywatną przysięgę, że z jej figury i gustu nikt natrząsać się nie będzie. Danego sobie słowa dotrzymywała już drugą kadencję.

Patrzyła na białe ściany, których jedyną ozdobą były finezyjnie podświetlone makrofotografie ziół, skąpanych w kroplach rosy. Goście, niezależnie od pory dnia i roku, chłonęli optymistyczną świeżość zielonych obrazów. Krótka, często urozmaicana karta dań dostarczała kolejnych dowodów, że życie jest, a na pewno może być, piękne. Nieźle zaopatrzona piwniczka, w której znaleźć można było niemal wyłącznie wina z okolic Sieny, przyciągała znawców toskańskich specjałów.

Tu, w „Trattoria di Antonio” dobrze znali jej przyzwyczajenia i słabostki. Żadnego pieczywa przed posiłkiem. Deser tylko wtedy, gdy wcześniej nie poprosiła o limoncello. Nigdy nie piła grappy, nad czym właściciel lokalu chlubiący się trunkiem, sprowadzanym z rodzinnych stron żony, szczerze ubolewał. Od czasu do czasu na zakończenie posiłku zamawiała lampkę czerwonego wina.

Szyld trochę kreował rzeczywistość. Antoni, jasnowłosy trzydziestolatek, niedoszły historyk sztuki a obecnie właściciel lokalu tyle miał wspólnego z Italią, że kilka lat wcześniej, z wakacji spędzanych w willi nieopodal Arezzo, przywiózł do Polski miejscową piękność. Potem był szybki ślub i chrzciny. I trattoria, na którą pieniądze wyłożył ojciec panny młodej, gwarantując sobie wdzięczność jedynego zięcia i całkiem spory rynek zbytu wina, oliwy i innych smakołyków. Już jako wspólnicy otworzyli niewielkie włoskie delikatesy i sklep internetowy.

Anita rewanżowała się za nienaganną, dyskretną obsługę i specjalne względy proponując niewielki, klimatyczny lokal rozmówcom, z którymi wypadało się spotkać w mniej oficjalnych okolicznościach. Zwykle – mężczyznom. Ona doradzała wybór dań i win, oni – na ogół – upierali się, że zapłacą. A potem wielokrotnie wracali ze swoimi kontrahentami, klientami, żonami, kochankami, zamawiając jej ulubione brunello, jakby sami odkryli jego głęboki, mieniący się granatami kolor i cudownie otulającą podniebienie intensywność aromatu pieprzu i tytoniu. Pławili się w glorii koneserów włoskiej kuchni w jej najlepszym, prostym wydaniu.

I tym razem tiramisu skończyło się zbyt szybko. Gardłowym, zmysłowym głosem Norah Jones przekonywała, że nie jest za późno na miłość.
„'cause my heart is full of no blood
My cup is full of no love
Couldn't take another sip even if I wanted”.

„A moje serce jest pełne krwi” - pomyślała znużona.

Sięgnęła do torebki. Rzut oka, z błyskiem nadziei, na ekran komórki. Nic z tego, cisza i spokój. Żadnych nieodebranych połączeń, żadnych nieprzeczytanych wiadomości. Nikt jej nie szukał. Westchnęła.

Kilkadziesiąt sekund obracała w rękach elegancką wizytówkę.

***

A przecież to sierpniowe popołudnie zapowiadało się tak spokojnie. Planowała wypad na fitness albo basen, leniwą godzinę a najpewniej dwie z książką. Większość nowości, które namiętnie kupowała w księgarni „Czytelnika” obok Sejmu, już dawno pokryła się kurzem. Wieczorem miała być romantyczna kolacja, nareszcie. Powinna się przyzwyczaić do rozłąk, ale każda jej się dłużyła. Wakacje nieubłaganie zbliżały się do końca, za pięć dni pierwsze posiedzenia komisji w Sejmie. Ale jeśli Marek nie będzie musiał stawić się od razu na bloku, może udałoby się wyrwać jeszcze choćby na weekend? Może do Pragi albo Wilna? Trochę spacerów po starówce, może jakaś wystawa czy koncert, wieczorem piwo lub dwa – litewskie browary w niczym nie ustępują czeskim, zawsze to powtarzała. I przypieczony ciemny, litewski chleb z czosnkiem, najlepsza przekąska pod Švyturys. Tego lata nie wyjechali nigdzie razem. Poprzedniego zresztą też nie.

Była wściekła, gdy Grażyna – jej niezawodna do tej pory asystentka – zadzwoniła rano, szlochając coś o chorej ciotce spod Tczewa. Matce chrzestnej chyba. Zgodziła się wpaść do biura i odebrać teczkę ze sprawami do załatwienia na już. Pożałowała szybko, gdy tylko zobaczyła stos papierów, którymi musiała się zająć. - I jeszcze to – Grażyna z zakłopotaniem pokazała na zadrukowany prostokątny kartonik, wystający z przedartej koperty. Anita ze zdziwieniem spostrzegła dopisek „prywatne”. Takiej korespondencji, która zresztą przychodziła na adres jej biura poselskiego sporadycznie, asystenci nie otwierali. – Machinalnie rozdarłam kopertę – dziewczyna była nie na żarty przestraszona widząc, jak twarz szefowej blednie a potem gwałtownie czerwienieje.

Nie było sensu mówić, że nic się nie stało. Przyjęła do wiadomości, że zobaczą się najdalej za tydzień. Życzyła ciotce zdrowia, Grażynie dobrej podróży, zabrała teczkę i na ulicy złapała taksówkę. Gdy zatrzymali się przed ukrytą za wysokim żywopłotem willą na Żoliborzu, zmieniła zdanie. – Na Poznańską – poprosiła i zamknęła oczy. Chciała znaleźć się w miejscu, w którym ktoś się o nią zatroszczy.

***

Teraz nie mogła wymyślić już nic, co mogłoby odwlec konfrontację o kolejne godziny. Niepewnie wyciągnęła rękę po telefon. Jeszcze raz sprawdziła numer na wizytówce i nagłym, niespodziewanym dla niej samej ruchem przedarła prostokątny kawałek papieru. A potem jeszcze raz, i jeszcze trzy. Drobne strzępy rozsypały się po kamiennej posadzce.
Kobieta przy sąsiednim stoliku , delektująca się popołudniowym cappuccino, patrzyła zaciekawiona. – Niechciany adorator, niesłowny wspólnik czy może natarczywy interesant? – pytały fiołkowe, nietuzinkowe oczy.

- Duch. Zły duch – odpowiedziała Anita głośno. Udała że nie zauważa, jak tamta różowieje i z dezaprobatą podnosi brwi. Nikt nie lubi być przyłapywany na wtykaniu nosa w nieswoje sprawy.

Zostawiła na stoliku należność z odpowiednim napiwkiem. Wyszła na ulicę, rozgrzaną popołudniowym słońcem, odprowadzana życzliwymi uśmiechami obsługi. Myślała tylko, by jak najszybciej znaleźć się w domu, wyszorować ręce ryżową szczotką. Cuchnęły paniką, bólem, upokorzeniem. Tak samo jak ona, wtedy. Przyspieszyła. – Prysznic, muszę się wykąpać – mamrotała, wchodząc na pasy. Poczuła szarpnięcie. Niemal spod kół srebrnego audi wyciągnęła ją amatorka cappuccino o fiołkowych oczach. Pani Wścibska.

– Idiotko, cipo głupia! – barczysty pięćdziesięciolatek wyskoczył z samochodu i runął w kierunku niedoszłej ofiary. „Rozjuszony buhaj” – pomyślała, opierając rękę o kamienny kosz. Przed sekundą zrozumiała, że i tak w końcu będzie musiała zadzwonić. Choćby po to, żeby nie czekać w niepewności. Nie miała wątpliwości, że już ustalił jej numer. Nie było to w końcu takie trudne. – Skurwysyn! – jęknęła. Tłumek gapiów zafalował. Kierowca przerwał litanię inwektyw.
– Ja skurwysyn? – stukał się miarowo palcem w pierś. Jego kark nabierał coraz bardziej wyrazistego koloru buraka. – Ja?!
- Bardzo przepraszam, oczywiście nie pan skurwysyn… To znaczy skurwysyn nie pan. Nie pana miałam na myśli – plątała się.
- Pani Anito, może pomóc? Może lekarza trzeba? – za murem gapiów mignęła znajoma twarz. Szlag by trafił, koalicjant, z którym przed wakacjami pracowała w podkomisji. Plotkarz - jakich wielu na Wiejskiej.

W ciekawską z trattorii jakby piorun strzelił.
– Anita Kaczmarek? – upewniła się, nagle spłoszona.

Przytaknęła. – Bardzo dziękuję za pomoc – szukała w torebce wizytówki, gdy zadzwonił telefon. Nie odebrała. Nigdy nie odbierała połączeń z zastrzeżonego numeru, teraz tym bardziej nie chciała. Podniosła wzrok i wyciągnęła dłoń z wizytówką, ale tylko zobaczyła plecy wybawicielki.

Aparat w torebce zabrzęczał ponownie. Marek. Dziś jednak nie wróci. Utknął w Paryżu. Formalności konferencyjne. Przyleci rano i z lotniska pojedzie do szpitala. Pada z nóg ale tak, musi. Wieczorem, oczywiście, tak. Przeprasza, całuje i do zobaczenia, pa. Pa.
Jeszcze raz przeprosiła faceta, któremu omal nie wpadła na maskę. Odzyskał normalne barwy i nawet próbował być miły. – Może odwieźć panią gdzieś? – zapytał. Podziękowała za propozycję i odmówiła. Z tylnego siedzenia audi zerkała znudzona nastolatka.

Znów ktoś jej szuka? Maria, Ukrainka, która trzy razy w tygodniu przychodziła do nich sprzątać, prasować – słowem robić to wszystko, czego Anita nie lubiła i nie potrafiła, nie miała dla niej dobrych wiadomości. – Rury pękli. Do jutra wody nie będzie, tak ja i pójdę już, poprasowała wszystko, a sprzątać nie da się – zaciągała śpiewnie.

Anita podjęła decyzję. Nie wróci do domu. W torebce miała wszystko, co niezbędne. Dyżurna szczoteczka, maleńka tubka pasty, miniaturka ulubionej wody Chanel i niewyszukane, beżowe figi ratowały dobre samopoczucie, gdy obrady Sejmu ciągnęły się długo w noc. Przy innych okazjach zresztą też. Hotel poselski? Bez problemu dostałaby pokój. Co prawda w czasie wakacji zawsze trwały prace konserwatorskie, większość budynku była niedostępna, ale Kancelaria Sejmu dbała, by w razie potrzeby nieliczni odwiedzający stolicę parlamentarzyści mogli skorzystać z noclegu. Ale Anita nie lubiła tego miejsca. Zbyt wiele o nim słyszała, zbyt wiele widziała – na długo przed tym, jak sama została posłem. Zarzygane korytarze, chóralne śpiewy, panie lekkich obyczajów, czy to profesjonalistki, czy amatorki – bez znaczenia. Co prawda to wszystko przeminęło wraz z rosnącą potęgą tabloidów, a rozrywkowy tryb życia parlamentarzystów ostatecznie dobiła pewność, że każde szaleństwo zostanie nagrane, uwiecznione i nagłośnione. Ona jednak mijając hotel dla parlamentarzystów kątem oka wypatrywała, czy z okna któregoś z pokoi nie wypada kobieta. Zdarzyło się raz, mogło i kolejny.

Na tę noc weźmie pokój w Rialto. Od butikowego hotelu, który odwiedziła kilka razy jako przy okazji konferencji i bankietów, dzieliło ją kilkadziesiąt metrów. Nie będzie przecież obdzwaniać znajomych i wpraszać się na noc tylko dlatego, że obok jej domu pękła rura. Zresztą ostatnią rzeczą, której by sobie dziś życzyła, było towarzystwo ludzi. Nawet tych lubianych. Długi, gorący prysznic, biały, mięsisty ręcznik i szeleszcząca świeżością pościel. Może jeszcze butelka wina – tego jej było trzeba. Będzie mogła spokojnie pomyśleć, jak bez strat wygrzebać się z bagna, w które wpadła.

Uśmiechnięty szwajcar zapraszającym gestem otworzył przed nią przeszklone drzwi. Powściągliwa elegancja hotelowego lobby była jak obietnica: dwie minuty formalności i kilkanaście następnych godzin spędzi na pięciogwiazdkowych wagarach.

Prysznic był taki, jak sobie wymarzyła - długi, pachnący ekskluzywnym żelem Bulgary. Puszczała na przemian wodę letnią i ciepłą, niemal gorącą. Otulała się pianą orzeźwiającego zapachu białej herbaty niczym zbroją. Długo suszyła kasztanowe włosy. Gdy wyszła z łazienki, wiaderko z lodem i zanurzoną w nim butelką stało na stole obok niewielkiej deski serów. Oderwała kulkę z kiści ciemnych winogron. Doskonale złagodziła słodyczą kremową ostrość sera, pokrytego pomarańczową skórką. Zasłoniła okna – na zewnątrz wciąż był letni dzień, od którego tak chciała uciec. Wino było wyraziste i konkretne.

Leżała w łóżku, gdy Marek zadzwonił ponownie. Chciał wiedzieć, czy wszystko w porządku i czy nie jest zła. Nie była, ale wspomniała, że zakup w strefie wolnocłowej zawsze jest mile widziany i łagodzi wszelkiego rodzaju napięcia damsko-męskie. Roześmiał się zapewniając, że jak zwykle nie zawiódł. No i że ma pomysł na krótki, jesienny wypad. – Nigdy razem nie byliśmy w Paryżu! Przyznała, że byłoby cudownie. Nie chciała psuć nastroju przypomnieniem, że we wrześniu ruszą prace nad budżetem i jako wiceszefowa Komisji Finansów Publicznych nie będzie miała czasu, żeby podrapać się w ucho. Jeszcze jakieś dwa tygodnie i kilka dni wolnego będzie mrzonką, przynajmniej do grudnia.

Odkładając telefon, poczuła ulgę. Była politykiem, ale kłamstwa ją męczyły. A przecież nie mogła powiedzieć nikomu, zwłaszcza mężowi, że bydlak, którego najchętniej widziałaby za kratkami, właśnie zaprosił ją na lunch. W interesach, jak to określił. Bo skoro już po tylu latach do niego zadzwoniła – w jego głosie pobrzmiewało nieukrywane rozbawienie – szkoda byłoby znów stracić kontakt. – Byłaby to niepowetowana strata – zakończył.
„Kiedyś nie wyrażał się w tak wyszukany sposób” - pomyślała tuż przed zaśnięciem.

Zurich

„Gdy kobiecie w średnim wieku wydaje się, że trzyma cię za jaja, najlepiej zrobisz udając, że ma to dla ciebie znaczenie” – skwitował w myślach swoje położenie ułożoną ad hoc maksymą i posłusznie sięgnął po stos zdjęć, które podsunęła wąska, zadbana dłoń. Dyskretnie błysnął niebanalny pierścionek z białego złota. „Czarny diament” - zauważył z uznaniem. Anita byłaby zachwycona. Może na rocznicę ślubu? Jak każdy facet nie miał głowy do dat, ale o rocznicy trudno było zapomnieć, ślub wzięli w Boże Narodzenie. Cztery lata temu, chyba.

Zdjęcia, w przeciwieństwie do biżuterii rozmówczyni, były banalne do bólu: tropikalna plaża, on i ona. A konkretnie – on i atrakcyjna dwudziestolatka z Martyniki, kilka miesięcy temu. W rajskim otoczeniu spędził tam tydzień. Oficjalnie – na światowej konferencji neurologicznej.

- Gość w dom, Bóg w dom – mruknął, mimo narastającego wkurwienia odrobinę rozbawiony wielkimi nadziejami, jakie dyrektor regionalna na Europę Środkowo-Wschodnią i Rosję Wiodącego Koncernu Farmaceutycznego najwyraźniej wiązała z tymi zdjęciami. Koncern tak naprawdę udziały w światowym rynku miał raczej skromne, ale akurat w krajach na wschód od Odry radził sobie wyśmienicie.
- Pardon? – nie zrozumiała.
- Zastanawiam się, czy właśnie w tym celu mnie tam zaprosiliście – gładko przeszedł na francuski.

Skłamał. Wcale się nie zastanawiał. Wiedział, że tak. Już wtedy powinno mu się wydać podejrzane, że on, co prawda obiecujący, ale jednak tylko doktor nauk medycznych, nie tylko otrzymał imienne zaproszenie na tak atrakcyjny wyjazd, ale nawet zaproponowano mu udział w dyskusji panelowej. Do tego stopnia, jak się przekonał, nieistotnej, że na sali oprócz dyskutantów był tylko specjalista od nagłośnienia i – zapewne dla zachowania pozorów – przewodniczący sesji popołudniowej. Nikłe audytorium nie miało jednak wpływu na wysokość wynagrodzenia, bo odebrał od organizatorów czek na dwa tysiące dolarów. Czek, podróż pierwszą klasą za ocean, świetny hotel, no i pewnie ta dziewczyna - naprawdę się wykosztowali.
- Nasz koncern inwestuje w najlepiej rokujących lekarzy – odpowiedziała lakonicznie.

Gdyby kłamstwo mogło ściągać pioruny, hotel, w którym się spotkali, stanąłby w ogniu jak drewniana stodoła. Może i był dobrze rokującym lekarzem, może nawet rokował najlepiej. Ale nie miał wątpliwości, że dla kobiety, która siedziała przy stole, liczyło się zupełnie co innego.
- Co będzie z tymi zdjęciami? – zapytał.
„Jak grać, to do końca.”
- A co ma być? – odpowiedziała pytaniem. – Proszę je zabrać. Nie chcemy przecież, by dostały się w niepowołane ręce. Agencja obsługująca konferencję zwolniła autora. Fotografowanie gości w prywatnych sytuacjach nie było naszą intencją.
„Ależ wykułaś formułkę, wiedźmo.”
- Oczywiście kopie cyfrowe też zostały zniszczone?
„Ona musi uwierzyć, że doktor nauk medycznych może być debilem”. Na razie radził sobie z tym całkiem nieźle.
- Z tego co wiem, tak. Mam nadzieję, że nie sprawiłam kłopotu zatrzymując pana jeszcze na jeden dzień. Takich zdjęć lepiej nie wysyłać pocztą. Proszę przeprosić żonę.
„A więc jednak znalazłaś sposób, żeby o niej wspomnieć. Brawo.”
- To ja dziękuję, że się pani fatygowała. A jeśli chodzi o zdjęcia, cóż… Na pewno nie umieszczę ich na wallu. - Uznał, że taki żart przyszedłby do głowy komuś, za kogo ona go uważa.

Warszawa

Trzydzieści lat, złamany obcas i prawdopodobnie zapalenie spojówek. Marta Woś surowo podsumowała swój stan posiadania. Ach, tak - od kilku miesięcy ma jeszcze dwupokojowe mieszkanie i kredyt we frankach szwajcarskich, który skończy spłacać przechodząc na emeryturę. Jeśli oczywiście w okolicach 2050 roku będą jeszcze jakieś emerytury.

Woś lubiła o sobie myśleć, że jest dziennikarką u progu błyskotliwej kariery. Tyle, że tkwiła na tym progu od dobrych kilku lat, obecnie w dziale krajowym ogólnopolskiego dziennika. Dlatego często bywała wobec siebie zgryźliwa. Gdyby rano założyła zwykłe szkła kontaktowe zamiast barwionych, przed którymi ostrzegał ją okulista, prawdopodobnie zauważyłaby dziurę w chodniku i nie straciła ulubionych czerwonych szpilek. No i może miałaby szansę zorientować się już w trattorii, że przy stoliku obok siedzi poseł Kaczmarek, z którą od pewnego czasu próbowała się umówić. Ale przez te cholerne soczewki oczy zachodziły jej mgłą, wpatrywała się w znajomą twarz, próbując rozpoznać, skąd ją kojarzy i wyszła na nachalnie ciekawską. Swoją drogą interesujące, czyją wizytówkę pani poseł podarła w drobny mak. No i co ją tak wzburzyło.

Jeszcze ten informator. Zadzwonił dzień wcześniej, nalegał na spotkanie w "Trattoria di Antonio" wczesnym popołudniem. I nie chciał się przedstawić. – Ja panią poznam, proszę się nie martwić – stwierdził. Gdy zaoponowała, że nie umawia się z ludźmi, którzy nie mają nazwiska, rzucił zirytowany: - Jan Kowalski, teraz się pani ze mną spotka?

Zgodziła się, bo nie miała wyjścia. To, co powiedział przez telefon, brzmiało sensacyjnie. Ona zaś kilka miesięcy temu dostała wymarzony etat, ale tylko na rok. Jeśli nie udowodni, że nadaje się do czegoś więcej niż pisania relacji z konferencji prasowych albo chwytających za serce historii o samotnych matkach walczących o alimenty – wróci do działu miejskiego. A może w ogóle podziękują jej za współpracę. Coraz częściej łapała się na myśli, że dla gorącego tematu gotowa byłaby iść do łóżka z najszpetniejszym posłem kadencji. Umówienie się na kawę z domniemanym Janem Kowalskim było o niebo mniej bolesne. Tyle, że Kowalski ją wystawił.

Dobrze chociaż, że już wcześniej zapłaciła za kawę. I tak siedziała nad nią nieprzyzwoicie długo. Mogła wyjść zaraz za kobietą, której twarz wydawała jej się skądś znajoma. Stanęła obok niej na pasach. Na szczęście. Po Poznańskiej o tej porze dnia samochody co prawda mogły co najwyżej pełznąć, więc o ratowaniu życia nie było mowy, ale gdyby nie wykazała się refleksem, pani poseł miałaby pewnie kilka solidnych siniaków. Tylko dlaczego, zamiast wykorzystać sytuację, przedstawić się, wymienić wizytówki, zaproponować odprowadzenie do taksówki, zaprzyjaźnić się do końca życia – uciekła?
Ostatnio zmieniony sob 31 maja 2014, 20:45 przez Anastazja, łącznie zmieniany 1 raz.

2
Za dużo. Stanowczo za dużo informacji, w większości mało znaczących, wśród których gubią się te, które są naprawdę ważne. Zajmę się na razie pierwszą częścią tego rozdziału, przy okazji wyłapując różne potknięcia językowe.
Anastazja pisze:Zanim zdążyła pomyśleć o espresso, pojawiła się filiżanka z odrobiną aromatycznej kawy i miniaturowe tiramisu.
Sama się pojawiła? Naprawdę lepiej by brzmiało najzwyklejsze kelner już postawił przed nią…
Anastazja pisze:Tylko ona mogła w tej włoskiej knajpce liczyć na nierujnującą figury porcję deseru, zwykle serwowanego gościom w sporych, pękatych pucharkach.
Raczej: taką porcję deseru. W poprzednim zdaniu napisałaś, że tiramisu było miniaturowe; łatwo się też domyślić, dlaczego, a nierujnującą figury brzmi naprawdę niedobrze.
Anastazja pisze:przypominała sobie pierwsze wakacje w Paryżu i zdumienie, że creme brule może być serwowany w kokilce wielkości naparstka.
Nie mamy pojęcia, kim jest Twoja bohaterka i gdzie się znajduje (poza tym, że we włoskiej restauracji, ale w jakim mieście czy kraju?), a tu nagle wspomnienie Paryża i crème brulée. Wielkość porcji deserów na świecie nie będzie miała chyba znaczenia dla dalszej akcji, wystarczyłoby pozostać przy tiramisu, jako punkcie wyjścia do rozważań bohaterki na temat własnej kondycji.
Anastazja pisze:nie zamierzała iść w ślady nieco tylko starszych koleżanek z sejmowych ław, które w garsonkach jaskrawych lub szaroburych, sapiąc, 1. wdrapywały się na marmurowe schody 2. pod ostrzałem spojrzeń dwudziestoparoletnich dziuń, polujących z mikrofonami na specjalistów od politycznych bon-motów.
1. Raczej: po marmurowych schodach (na piętro).
2. A to jest właśnie kolejna informacja kompletnie tutaj zbędna. Bo te nieszczęsne sapiące kobiety w garsonkach tak samo by się wspinały sapiąc, nawet gdyby nikt na nie nie patrzał. Obecność "dziuń" mogłabyś rozegrać, gdybyś zrobiła z nich smukłe gazele, przyglądające się drwiąco, itp. A polityczne bon-moty w ogóle już nie mają związku z oceną wyglądu sejmowych koleżanek Anity.
Anastazja pisze:Pierwsze ślubowanie poselskie uzupełniła o całkiem prywatną przysięgę, że z jej figury i gustu nikt natrząsać się nie będzie.
Raczej: że nie da powodów do natrząsania się z jej figury i gustu. Przecież natrząsają się inni, nie może składać przysięgi, że tego nie zrobią.
Anastazja pisze:Antoni, jasnowłosy trzydziestolatek, niedoszły historyk sztuki a obecnie właściciel lokalu tyle miał wspólnego z Italią, że kilka lat wcześniej, z wakacji spędzanych w willi nieopodal Arezzo, przywiózł do Polski miejscową piękność. Potem był szybki ślub i chrzciny. I trattoria, na którą pieniądze wyłożył ojciec panny młodej, gwarantując sobie wdzięczność jedynego zięcia i całkiem spory rynek zbytu wina, oliwy i innych smakołyków. Już jako wspólnicy otworzyli niewielkie włoskie delikatesy i sklep internetowy.
Właściciel trattorii nie pojawił się jeszcze nawet na chwilę, choćby po to, żeby uśmiechnąć się do pani poseł, a Ty już streściłaś historię jego życia. Po co? Jeśli potem okaże się kimś ważnym, czy choćby tylko barwnym elementem tła, zdążysz to wszystko opowiedzieć we właściwym momencie.
Anastazja pisze:proponując niewielki, klimatyczny lokal
To brzmi, jakby była pośrednikiem w biurze nieruchomości. Raczej: umawiając się tutaj...
Anastazja pisze:A potem wielokrotnie wracali ze swoimi kontrahentami, klientami, żonami, kochankami, zamawiając jej ulubione brunello, jakby sami odkryli jego głęboki, mieniący się granatami kolor i cudownie otulającą podniebienie intensywność aromatu pieprzu i tytoniu. Pławili się w glorii koneserów włoskiej kuchni w jej najlepszym, prostym wydaniu.
Chcesz przedstawić swoją bohaterkę jako osobę bywałą w świecie, znawczynię kuchni i wina, i to rozumiem, lecz kreowanie jej na cicerone rozmówców jest robione trochę na siłę. Ona sama, owszem, może się rozkoszować brunello i odkrywać w nim te właśnie cechy, które wymieniłaś. Ale żeby wszyscy ci znajomi tak się zdawali na jej gust, akurat w dziedzinie alkoholu, gdzie rodacy mają bogaty wachlarz poglądów i upodobań własnych, mocno utrwalonych? Snobizm na włoskie wino, do tego pod wpływem sugestii kobiety, wydaje mi się dość mało prawdopodobny. Bardziej wiarygodnie by mi zabrzmiało, gdyby przekonała do tego jednego mężczyznę, nie zaś tak wszystkich hurtem.

C.d.n.
Ja to wszystko biorę z głowy. Czyli z niczego.

3
Myślałam, że wpisując datę i miejsce (rok 2008 i Warszawę odnośnie pierwszego fragmentu) jakoś sytuuję narrację zdarzenia - to odnośnie uwagi, że nie wiemy w jakim mieście przebywa bohaterka.

Jeśli to nie wystarczy, muszę pomyśleć.

No i czas - rok 2008, to jeszcze nie jest rozkwit kulinarnego znawstwa Polaków, tzn. jest już całkiem dobrze w temacie włoskich dań, ale jeśli chodzi o wina - niekoniecznie. Polacy szybko się uczą, ale koneserami jeszcze nie są. To nie są moje wyobrażenia, tylko obserwacje warszawsko-krakowskie z tego czasu. Ale może rzeczywiście nie ma co kombinować.

Resztę uwag biorę na klatę, dziękuję za poświęcony czas i proszę o więcej.

4
Tę Warszawę i rok rzeczywiście przeoczyłam.

Nie chodziło mi o znawstwo lub jego brak - raczej o to, że ci mężczyźni, z którymi Anita przychodzi do trattorii, tak się sugerują jej upodobaniami w zakresie alkoholi. Mężczyźnie może by uwierzyli, ale kobiecie? Nawracając się na wino? Widziałbym tu jednak długie debaty z kelnerem nad kartą alkoholi...

[ Dodano: Pią 30 Maj, 2014 ]
Anastazja pisze:Sięgnęła do torebki. Rzut oka, z błyskiem nadziei, na ekran komórki. Nic z tego, cisza i spokój. Żadnych nieodebranych połączeń, żadnych nieprzeczytanych wiadomości. Nikt jej nie szukał. Westchnęła.

Kilkadziesiąt sekund obracała w rękach elegancką wizytówkę.
Anastazja pisze:A przecież to sierpniowe popołudnie zapowiadało się tak spokojnie.
A przecież... na początku akapitu zapowiada jakiś kontrast w stosunku do tego, co się zdarzyło. Ale właśnie było spokojnie! Zjadła coś smacznego, nikt jej nie szukał, niczego nie chciał, a samo obracanie w dłoniach eleganckiej wizytówki też nie wprowadza elementu niepokoju.
Anastazja pisze:Była wściekła, gdy Grażyna – jej niezawodna do tej pory asystentka – zadzwoniła rano, szlochając coś o chorej ciotce spod Tczewa. Matce chrzestnej chyba. Zgodziła się wpaść do biura i odebrać teczkę ze sprawami do załatwienia na już.
Tak to jest, gdy na pisze się na przemian o dwóch kobietach. Nie ma rady, podmiot musi być: Anita zgodziła się...
Anastazja pisze:zabrała teczkę i na ulicy złapała taksówkę. Gdy zatrzymali się przed ukrytą za wysokim żywopłotem willą na Żoliborzu, zmieniła zdanie. – Na Poznańską – poprosiła i zamknęła oczy. Chciała znaleźć się w miejscu, w którym ktoś się o nią zatroszczy.
Te informacje o adresach są nieczytelne. Willa na Żoliborzu to dom Anity? Czy może tam się z kimś umówiła? Na Poznańskiej spodziewałabym się jakiejś dobrej ciotki czy opiekuńczej przyjaciółki, lecz z dalszego ciągu nic takiego nie wynika. "Zatroszczyli się" o nią w trattorii?
Anastazja pisze:Teraz nie mogła wymyślić już nic, co mogłoby odwlec konfrontację o kolejne godziny.
Na razie Anita myślała o deserach, wyjazdach zagranicznych, swojej asystentce i nic w tych rozmyślaniach nie wskazywało na konieczność jakiejkolwiek konfrontacji. Nie zachowywała się jak osoba, którą cokolwiek niepokoi, a tu nagle już nic nie mogła wymyślić. Ale w jakiej sprawie? Twoja bohaterka wie, o co chodzi, lecz czytelnik też ma prawo wiedzieć, przynajmniej trochę. Samo obracanie eleganckiej wizytówki w ręku nie jest żadnym sygnałem niebezpieczeństwa. Mógł się przecież odezwać pierwszy chłopak, prawie zapomniany...
Wspomnij chociaż, pod koniec tej pierwszej części, że patrząc na kartonik czuła narastający niepokój, czy coś podobnego.
Anastazja pisze:pytały fiołkowe, nietuzinkowe oczy.
Podkreślone - zbędne. Fiołkowych oczu nie ma co trzecia dziewczyna.
Anastazja pisze: amatorka cappuccino o fiołkowych oczach
Klasyka. Może fiołkowooka?
Anastazja pisze:– Ja skurwysyn? – stukał się miarowo palcem w pierś. Jego kark nabierał coraz bardziej wyrazistego koloru buraka.
Raczej: postukał się palcem w pierś. No i nie kark. Twarz, szyja... Przecież nie stoi tyłem do Anity!
Anastazja pisze: Zbyt wiele o nim słyszała, zbyt wiele widziała – na długo przed tym, jak sama została posłem. Zarzygane korytarze, chóralne śpiewy, panie lekkich obyczajów, czy to profesjonalistki, czy amatorki – bez znaczenia. Co prawda to wszystko przeminęło wraz z rosnącą potęgą tabloidów, a rozrywkowy tryb życia parlamentarzystów ostatecznie dobiła pewność, że każde szaleństwo zostanie nagrane, uwiecznione i nagłośnione. Ona jednak mijając hotel dla parlamentarzystów kątem oka wypatrywała, czy z okna któregoś z pokoi nie wypada kobieta. Zdarzyło się raz, mogło i kolejny.
Wyrzuć to. Nic nie wnosi, a niepotrzebnie rozpycha tekst.
Anastazja pisze:Otulała się pianą orzeźwiającego zapachu białej herbaty niczym zbroją
Wyobraziłam sobie, że otulam się zbroją. Ciężkie przeżycie.
Anastazja pisze:Nie była, ale wspomniała, że zakup w strefie wolnocłowej zawsze jest mile widziany i łagodzi wszelkiego rodzaju napięcia damsko-męskie.
Wyrzuć to. Nawet przed własnym mężem taka szczerość jest całkiem zbędna.

C.d.n.
Ja to wszystko biorę z głowy. Czyli z niczego.

5
No rzeczywiście, ta otulająca zbroja to mi wyyyyszła, jak pół pupy zza krzaka.

A tak w ogóle - wychodzi mój zawodowy nawyk, że jak coś wiem, to piszę. Muszę zapanować nad tym, no bo rzeczywiście skąd czytelnik ma wiedzieć, że Anicie się świat wali na głowę ktoś z dawnych lat przesłał jej wizytówkę, skoro ona sama nie chce tego dopuścić do siebie. A narrator wie, tylko zapomniał ugryźć się w klawiaturę :roll:

I oczywiście - bardzo dziękuję!

6
Hej!

Spodobał mi się ten tekst i Twój staranny, płynny styl. Opisy ładnie przeplatają się ze zdarzeniami, widać, że masz zarysowane i przemyślane charaktery bohaterów, a to, że są (w miarę) zwykłymi ludźmi ze współczesnej Polski – wbrew pozorom jest pewnym wyzwaniem.

Tak, jest gęsto – i na dłuższą metę byłoby to nużące. Nie przebrnęłabym przez kilka rozdziałów z taką ilością detali, chociaż z drugiej strony – udało Ci się niemal nakreślić mi przed oczami całe sceny, co jest w moim przypadku rzadkim zjawiskiem. :D

Ciekawa jestem rozwoju akcji – thriller? Masz już napisany dalszy ciąg? Schemat „polskich wyższych sfer”, z dojrzałą, lecz świadomej siebie kobietą w roli głównej wzbudza we mnie pewne obawy – lecz może niesłusznie. :D Jeszcze jedna uwaga – obie kobiety są wyraziste, natomiast mężczyzna (Marek?) jakoś tak stereotypowo wyszedł. Prawda też, że fragment mu poświęcony jest krótki.

Podsumowując – moim zdaniem, kiedy przesiejesz ten natłok szczegółów przez sito, efekt będzie bardzo dobry. :)

7
Dziękuję za dobre słowo ;D

Jeśli chodzi o książkę, mam ją w głowie ułożoną wątkami mniej więcej i częściowo też naszkicowaną "na papierze". Wiem, co będzie początkiem i niemal gotowe są sceny końcowe, natomiast środek jest jeszcze magmowaty :)

Niezależnie od uwag Rubii, na pewno kolejne rozdziały nie mogłyby być tak wysycone i szczególarskie, to pewne. Przyznam, że pisałam ten fragment z mocno spiętymi pośladami - bo to moja pierwsza próba pisania fabuły - i pewnie to też jest efekt tego spięcia (niektóre fragmenty, zaznaczone w weryfikacji do wycięcia, dopisywałam w ostatniej chwili, jakby mi było mało szczegółów, ech).

Marek jest rozwojowy, to mogę powiedzieć.

8
Ja tu jeszcze wrócę, żeby zająć się resztą tego fragmentu i napisać jakieś podsumowanie :twisted: więc na razie tylko tak dorzucę, że umiejętne serwowanie detali (żeby postaciom i ich otoczeniu nadać wyrazistość, a równocześnie nie znużyć czytelnika) to wcale nie jest prosta sprawa. Sama lubię teksty nasycone realiami. Ale jeśli dopiero wprowadzasz bohaterów na scenę, to lepiej skupić się właśnie na nich, na tym, co w tej chwili jest dla nich najważniejsze, tło pozostawiając tylko lekko zaznaczone, nawet mało wyraziste. Jak w fotografiach portretowych :) Na rozbudowywanie otoczenia przyjdzie jeszcze czas.

[ Dodano: Sob 31 Maj, 2014 ]
Anastazja pisze:Trzydzieści lat, złamany obcas i prawdopodobnie zapalenie spojówek. Marta Woś surowo podsumowała swój stan posiadania.
Dodałabym: na dziś. Bo za parę dni zapalenie spojówek minie, za to Marta wzbogaci się pewnie o nową parę szpilek.
Anastazja pisze:Zgodziła się, bo nie miała wyjścia. To, co powiedział przez telefon, brzmiało sensacyjnie.
Miała wyjście. Przecież jej nie szantażował. Zgodziła się, bo połknęła przynętę. Albo haczyk.

W gruncie rzeczy, piszesz całkiem swobodnie, ewidentnych potknięć jest niewiele i końcówka tego fragmentu wypada lepiej, niż początek. Jesli chodzi o detale, to była już o nich mowa, lecz wśród tego nadmiaru trafił się również zaskakujący brak :) Chętnie bym się dowiedziała, jak wygląda Anita. Kiedy narrator jest tak ściśle związany z bohaterem, jak u Ciebie, trudno jest czasem znaleźć okazję do obiektywnego opisu, lecz parę słow jednak by się czytelnikowi należało. Na przykład po tym prysznicu w hotelowej łazience Anita mogłaby uważnie przyjrzeć się sobie w lustrze, oceniając - mniej lub bardziej surowo - własny wygląd. To byłoby naturalne i całkowicie uzasadnione sytuacją.

Jest w tym fragmencie zalążek na dalszą akcję, chociaż tak się zastanawiam: na razie pojawiły się trzy osoby na scenie, a każda ma już własne tajemnice (bo Marta Woś również, miała przecież jakiś powód, że uciekła). Ale to sprawa Twojej zręczności w układaniu fabuły i splataniu wątków. Szantaż wobec Marka wydaje mi się dość stereotypowy, jeśli chodzi o metodę, i nie bardzo uzasadniony ze względu na zleceniodawcę - dyrekcja koncernu, która bawi się w takie rzeczy, zwłaszcza wobec osób właściwie z firmą nie związanych i, jak rozumiem, nie należących do konkurencji? Mam jednak nadzieję, że przekonująco to uzasadnisz w dalszej części.

Chętnie bym się za czas jakiś dowiedziała, jak się potoczyły wydarzenia i jak prowadzisz swoich bohaterów przez te pułapki, które na nich zastawiłaś. Powodzenia!
Ja to wszystko biorę z głowy. Czyli z niczego.

9
Rubia - bardzo dziękuję za poświęcony czas i uwagi. Jak tylko ogarnę się z kolejnym zawirowaniem czasowym, przepracuję ten fragment. Jak teraz go czytam, to część tych baboli wydaje się tak oczywista... Dziękuję raz jeszcze.
ODPOWIEDZ

Wróć do „Opowiadania i fragmenty powieści”