Wieczny Wędrowiec cz.1/2

1
Lekcja zdawała się trwać wiecznie. Pocieszające dla Chrystiana Krzyżanowskiego było tylko to, że jest to już ostatnia dziś godzina katuszy. Podnosząca na duchu była również świadomość, że to jest już piątek, upragniony dzień. Nie chodzi jednak o to, że szkoła go nie interesowała. Interesowała, a w szczególności humanistyka, ale do tego potrzeba intensywnego skupienia. To zaś wymaga odpowiedniego nastroju, którego dziś mu brakowało. Ostatnio coraz częściej opuszczał go dobry humor. Szczerze mówiąc, już co najmniej od miesiąca nie skupił się na nauce. Z samopoczuciem zresztą jest podobnie, jak z tą nauką, co zaskoczyło wszystkich z jego bliższego otoczenia, gdyż kto jak kto, ale Chrystian jest (a przynajmniej był do niedawna) symbolem dobrego humoru i przedniej zabawy. Tymczasem odciął się od otaczającego go świata, co martwiło jego znajomych. Cóż, takich ludzi brakuje. Tacy ludzie są potrzebni, a jeśli są tacy, których nie można zastąpić, to Chrystian Krzyżanowski do takiej grupy osób należy bezapelacyjnie. Pytany jednak o tę kwestię zazwyczaj odpowiada swym ulubionym powiedzonkiem: 'takie życie'

Spojrzał na zegarek i stwierdził z niedowierzaniem, że do końca lekcji zostało jeszcze piętnaście długich minut. Czas dłużył mu się niesamowicie.

Coś go szturchnęło w plecy; odwrócił się i wziął kartkę, którą wciskała mu Ewelina.

Ewelina Duwal to miła dziewczyna, a do tego całkiem interesująca. Niebrzydka w sumie, ale on za nią szczególnie nie szalał. Denerwowała go jej krzykliwa natura. Poza tym nie lubił dziewczyn, które uganiały się za pierwszym lepszym chłopakiem, rozrzucając przy tym swoimi uczuciami niczym ulotkami. To pogarda dla uczuć tych naiwniaków, którzy się w niej podkochiwali. No i pogarda dla własnej wartości - oto skromne zdanie Chrystiana na ten temat. A on coś o tym wie. Do tego, Ewelina potrafiła drażnić go rozmaitymi drobnostkami. Przykładowo; zawsze sześć godzin się doń nie odzywała, by na ostatniej, siódmej godzinie, tuż przed zakończeniem w dodatku, napisać na kartce 'co tam ciekawego?'. Irytujący tekst, jeśli powtarza się go pięć razy w tygodniu w takich samych okolicznościach, pomyślał Chrystian.

Spojrzał na kartkę: co tam ciekawego? co? bo u mnie nic nowego:)

To kolejna irytująca rzecz; co można odpisać? Z grzeczności powinien cokolwiek nabazgrać i zakończyć kontrgrzecznością typu 'a co u ciebie?'. Ale ona zawsze dodaje coś w stylu '...bo u mnie nic nowego', jakby z góry zakładała, że to szalenie porywające, i że właśnie ubiegła pytanie Krzyżanowskiego, który zamartwiał się, jak tam Ewelińcia kochana się miewa.

Wziął długopis do ręki i odpisał 'Po staremu. Nic godnego uwagi' - Lubił takie odpowiedzi, mimo, że wcale tak nie uważał. Nie było prawdą co napisał; ani to pierwsze, ani drugie. Ale ona by nie zrozumiała, gdyby miał się rozpisywać o swoich problemach. Ewelina Duwal to przyjemna dziewczyna, jakby nie było, ale nie jest ona stworzona do tego typu zwierzeń. Tym bardziej, że czuł na tyle szacunku do własnych uczuć, by nie rozrzucać ich na cztery strony świata. Nienawidził gdy ludzie tak robią. A znał kilku takich, co to informują wszystkich dookoła o sprawach prywatnych. Przykładowo, że rodzice się pokłócili. Gdy Chrystian słyszy takie ciekawostki, zastanawia się, czy przypadkiem ktoś im za to nie płaci. Relacjonują takie rzeczy, jakby byli zawodowymi dziennikarzami. Pytanie: po kiego?!

[ED] co tam ciekawego? co? bo u mnie nic nowego:)

[CK] Po staremu. Nic godnego uwagi.

[ED] stało się coś? wyglądasz na przygnębionego...

[CK] Takie życie.

[ED] ok, jak nie chcesz, to nie mów.

[CK] Nie gniewaj się. Po prostu nie mam ostatnio szalenie dobrego humoru.

Nie odpisała już. Tymczasem on sobie w twarz pluł, że zdobył się na takie zwierzenie. Niby nic wielkiego, ale mógł tego ostatniego jej oszczędzić. Po krótkiej chwili dał sobie spokój z dalszym dumaniem na temat prawidłowości swoich zachowań. Na siódmej lekcji wszystko ma dla Chrystiana gówniane znaczenie. Wszystko.

Był już na tyle zdesperowany, że począł wytężać siły wszelkie, aby wdrożyć się do dyskusji. Zawsze szybciej czas minie.

- ...mamy wyszczególnione na stronie, yy 104. Tak, pod tabelą mamy, yy, mamy taki wykres przedstawiający, yy, Karol! Bierz toboły i maszeruj na ostatnią ławkę... Znalazłeś sobie następnych słuchaczy!... No więc, wracając, wykres przedstawia wzór funkcji, yy, rosnącej... - Wojda może i była dobrą matematyczką ale mówcą była parszywym. Wszędzie, gdzie się tylko dało, wstawiała swoiste 'yy'. Co dziwne, robiła te znaki przystankowe tylko wtedy, gdy tłumaczyła matematykę. Chrystian pomyślał, że 'yy' to jej nieświadomy zwyczaj, którego używa podczas rozwijania swojej matematycznej myśli. A to naprawdę bardzo mi to pomaga w skupieniu, pomyślał Krzyżanowski i porzucił ideę słuchania. Myśl wdrożenia się do rozmowy uznał wręcz za wyczyn kaskaderski. Rzucił więc okiem za okno. Może tam znajdzie coś interesującego.

Nad Warszawą chmury wisiały już od rana. Parszywa pogoda, przygnębiająca. Właściwie Chrystian lubi deszcz, a szczególnie jesienną porą. Deszcz jest świetny o ile pada, a nie wisi kilka godzin nad metropolią. A tak, to co? Tylko przygnębienie. Zaczął więc szukać na ulicy jakichś bardziej pozytywnych aspektów krajobrazu miejskiego. No i dojrzał psa, który kręcił się po drugiej stronie ulicy. Doprawdy, szalenie milutki obraz; stary bezdomny futrzak, który wyczekuje na właściwy moment, by przedostać się bezpiecznie na drugą stronę jednopasmówki.

W końcu przeprawił się bez większych problemów. Biedak ma wprawę, w końcu jest Wiecznym Wędrowcem, pomyślał Krzyżanowski, i ta myśl przygnębiła go stokroć mocniej, aniżeli ciemne chmury.

Bezpański kundel pokręcił się chwilę pod szkołą, by załatwić się wreszcie pod samochodem faceta od fizyki. To troszkę Chrystiana rozbawiło; nie ma co, pomyślał. Na co teraz draniowi elektrostatyka? Co fizyka mówi na temat obszczanych drzwiczek, co?

Psiak uniósł łeb, by obejrzeć plastykowe okna drugiego piętra szkoły gimnazjalnej. Spojrzał się wprost w oczy pewnego piętnastoletniego chłopaka, niejakiego Chrystiana Krzyżanowskiego; spojrzenia dwóch wędrowców się spotkały. Spojrzenia dwóch bezpańskich i osamotnionych istot na chwilę się ze sobą zetknęły. I czy ważne w tym momencie jest, że jeden z nich jest kundlem, któremu został co najwyżej tydzień życia? Nie. To wszystko teraz bez znaczenia. W drogę, pomyślał anonimowy zwierzak, po czym ruszył przed siebie. W tym samym momencie, pewien piętnastoletni chłopak, niejaki Chrystian Krzyżanowski, snuł irracjonalne rozmyślenia na temat natury 'Wiecznego Wędrowca', z którym przed momentem nawiązał złudny kontakt. Nietrwały niczym rogal francuski ale... ale to chory pomysł, oczywiście, że chory!, stwierdził, ale myśl o tym psie jest przygnębiająca, mimo wszystko. Pies myśleć nie potrafi, pies to tylko pies. Pies nie potrafi patrzeć w taki sposób, w jaki patrzy człowiek ale... ale pewien piętnastoletni chłopak, niejaki Chrystian Krzyżanowski zdziwiłby się, gdyby wiedział, że takich jak on jest więcej. Tacy są wszędzie. Przykładowo, jeden taki właśnie przechadzał się przez ulicę ponaglany teraz przez klakson jakiegoś auta. A gdy Chrystian odprowadzał go wzrokiem, żal nieokreślony i bliżej nieuzasadniony szalał po jego duszy. Szalał po duszach ich obu.



Kraty, które oddzielały korytarz na parterze od szatni, zostały zatrzaśnięte. Mężczyzną, który przed minutą przekręcił w nich klucz był Arkadiusz Tarenty, szatniarz szkolny. Teraz szedł na starczych, powykręcanych artretyzmem nogach ku wejściu głównemu, by odciąć ostatnią drogę wyjścia ze szkoły. Za kilka minut w całym budynku zabrzmi dzwonek oznaczający dla większości koniec dzisiejszych zajęć. Wtedy kilkuset uczniów posypie się w kierunku szatni, by wziąć kurtki i rozejść się do domów na całe dwa, wolne od tej placówki dni. To oczywiste, ale jest kilku takich, którzy nie wyjdą drzwiami przeznaczonymi do użytku uczniowskiego, tylko tymi, frontowymi, do których Tarenty właśnie podszedł. Jest kilku jegomości, którzy mają gdzieś ustalone przez dyrekcje zasady. Trzęsącymi palcami Tarenty wyszukał spośród kłębka kluczy ten, który zaraz zmieni szkołę w barykadę. Przeciwko czemu? Jeżeli dobrze zrozumiał, to przeciw katastrofie. Jakiej? Tego już nie wiedział, bo tego mu dyrektorka nie powiedziała, a szczerze mówiąc, sama wyglądała tak, jakby nie znała na to pytanie odpowiedzi. Oczywiście przez ten cały czas rozmyślał, co to za okoliczność, która zagraża uczniom tej szkoły. Jak na sześćdziesięcioletniego pijaczka spędzającego większość czasu na rozwiązywaniu najprostszych haseł krzyżówek, bezmyślnemu kartkowaniu starych gazet w swojej szkolnej kanciapie, czy paleniu kilku papierosów na godzinę, Tarenty opracował dość sporo scenariuszy tego dnia. Oczywiście, najbardziej rozsądny był dla niego jakiś zamach; Polska przecież naraziła się tym wszystkim fanatykom, rozmyślał Tarenty, wchodząc w tą przeklętą koalicję. Wojna z terroryzmem i tak dalej. A przecież to stolica! Całkiem logiczny byłby atak na którąś ze szkół. Ale, no właśnie, ale dlaczego w takim razie szkoła jest zamykana a nie ewakuowana? Nie. Zamach to być nie może, szatniarz odrzucił koncepcję, bo gdyby to był zamach, to...

W tym momencie coś zastukało w szybę wyrywając Arkadiusza z refleksji i zwiększając tym samym częstotliwość uderzeń jego serca. Drzwi były już zamknięte, a za szybą stało dwoje policjantów. Oboje koło trzydziestki, mieli na sobie niebieskie uniformy; najwyraźniej nie byli z patrolu ani straży miejskiej. Wyglądali na urzędników z komendy. Jeden z nich rozglądał się nerwowo poruszając przy tym ustami, lecz do Arkadiusza nie docierał przez plastykowe drzwi żaden rezonans. Drugi zakręcił w powietrzu palcami udając, że przekręca klucz w zamku. Szatniarz zrozumiał sugestię i po krótkiej chwili rozważań wpuścił mundurowych do szkoły. Spostrzegł, że ci są zdenerwowani nie mniej niż on sam. Jednak na ich twarzach rozpościerało się coś jeszcze. Jakieś bezmyślne podniecenie zmieszane z przekonaniem, że wykonują ważną, naprawdę ważną misję.

Gdy Tarenty ponownie zamknął frontowe drzwi, odwrócił się w kierunku gości. Ci rozglądali się po holu głównym, na którym mieścił się bufet, dwa filary poobwieszane rozmaitymi plakatami, jeden stół ping-pongowy i masa wolnego miejsca.

- Panowie w jakiej sprawie? - Przerwał ciszę szatniarz. Spostrzegł, że jeden z policjantów, ten który relacjonował coś drugiemu stojąc za drzwiami, trzyma w ręku jakieś czarne, niemałe pudło. Trochę to go przestraszyło; przedziwne co może potęgować lęk w takich osobach, jak Arkadiusz Tarenty. Jemu przypomniało się kilka hollywoodzkich filmów, w których to rozmaici kryminaliści dokonywali największych zbrodni zmyślnymi sztuczkami. A jedną z takich sztuczek może być przecież mundur policyjny, pomyślał.

Drugi z policjantów, ten który ponaglał szatnairza, by tamten otworzył im drzwi, powiedział:

- Którędy do gabinetu dyrektora tej szkoły?

I oczywiście taka odpowiedź nie była dla Arkadiusza szalenie satysfakcjonująca, bo irracjonalna część jego umysłu kontynuowała kontemplację podpowiadając, że nie są to prawdziwi stróże prawa. Jednak trochę go to zapytanie ucieszyło, bo teraz to będzie problem dyrekcji, czyż nie? On zaraz ich do owej dyrekcji zaprowadzi, a potem uda się do swojej podziemnej kanciapy, gdzie grzecznie wypali kilka papierosków.

- Proszę za mną - Powiedział i poprowadził policjantów (którzy wcale nie muszą być policjantami! o zgrozo!) na trzecie (ostatnie) piętro, gdyż tam mieścił się pokój nauczycielski, a zaraz na lewo, drzwi do sekretariatu.

W owym sekretariacie nie wyczuwało się napięcia; senna atmosfera, odseparowanych od tej całej doktryny nauczania, sekretarek. Tu nieistotne są oceny, uwagi, przerwy pięciominutowe, bazgroły na ławkach i tym podobne, charakterystyczne dla szkoły, pojedyńcze hasła.

Gdy drzwi się otworzyły, zegar na ścianie wskazywał 14.32, a to oznaczało, że za sto osiemdziesiąt sekund szkoła przemieni się w Wieżę Babel; dziki tupot wymieszany z wrzaskami (trzeba przyznać, że pierwszoklasiści czują się dalej jak w podstawówce) setek uczniów, który przesiąknie mury tej szkoły na wylot.

Arkadiusz Tarenty rozejrzał się po pomieszczeniu. Za biurkiem siedziała sekretarka, której imienia ten nie potrafił sobie teraz przypomnieć. Najwidoczniej postanowiła udawać greka, bo opuściła wzrok i zaczęła dłubać w paznokciach. Szatniarz postanowił się nią nie przejmować i wskazał drzwi na lewej ścianie, na których była powieszona zielona tabliczka z napisem dyrekcja.

- Dziękuję - na taką afirmatywę zmusił się jeden z policjantów i ruszył w stronę drzwi dyrektor Beaty Kateckiej.

Sekretarka się temu nie sprzeciwiała, tylko dalej gmerała w paznokciach. Arkadiusz Tarenty zaś, postanowił udać się do swojego zakątka, zanim w szkole zabrzmi dzwonek.

Beata Katecka, dyrektorka gimnazjum numer 127 w Warszawie, była równie zdezorientowana jak wyżej wymieniony personel szkoły. Jednak specjalnie zaskoczona odwiedzinami nie była. Od razu, gdy drzwi do jej gabinetu się otworzyły, dyrektorka wstała by omówić z gośćmi kwestię... kwestię pewnego nieszczęścia, o którym nie miała ostrzejszego zarysu. Cała jej wiedza, dotycząca nagłego zaburzenia równowagi tego dnia, ograniczała się do jednego słowa, którym jest katastrofa.



Chrystian patrzył ale nie dostrzegał. Słuchał ale nie pojmował. Myślał, ale nie do końca - tak właśnie wyglądają dlań przedmioty ścisłe, których lekcje odbywały się na ostatniej bądź przedostatniej godzinie. Wojda zakończyła swoją tyradę podyktowaniem zadań domowych, po czym pozwoliła się spakować i umilkła. Tak więc; puste ławki, grobowa cisza i sekundy dzielące do dzwonka.

Krzyżanowski nie czuł się najlepiej. Odczuwał senność oraz znużenie tym dniem. Ba, jakim dniem? Czuł wstręt do całego tego przeklętego tygodnia. O dziwo, przestał pocieszać się myślą, że jutro może spać do południa. Miał to gdzieś. Na siódmej lekcji wszystko ma dla Chrystiana gówniane znaczenie. Wszystko. Rozejrzał się po sali, a że siedział w drugiej ławce od ściany, widział praktycznie wszystkich; dziewczyny siedzą cicho. Nawet ta ławka, którą zajmowały dwie najbardziej rozgadane dziewczyny w klasie, czyli Marty (dobrały się, imienniczki), wyglądała ospale. Chłopcy, którzy zazwyczaj w tych okolicznościach co najmniej szepczą, teraz postanowili siedzieć cicho wpatrując się w tablicę, na której widniały jeszcze wykresy szpetne funkcji (Wojda była nie tylko parszywym mówcą, ale także parszywym malarzem)

O dziwo, nikt nie gmera w telefonie bądź małym komputerku (wisteksy, tak się one zwą), które pamięci mają więcej niż maszyny z sal informatycznych, a iPody i tym podobne średniowieczne wręcz zabawki, wyglądają przy nich jak cepy. Ostatnio w modzie są te wisteksy. Główną ich zaletą jest odbieranie kilku kanałów telewizyjnych. Oczywiście monitorki były niewielkie, a co za tym idzie, jakość też nie powalała na kolana, ale cieszyły się one popularnością wśród młodzieży. Wystarczyło nałożyć bezprzewodowe słuchawki, przystawić wisteksa w odległości dwudziestu centymetrów od oczu, zakryć się plecakiem, i już można było oglądać jakieś seriale bądź poranne wiadomości. Chrystian takiego cuda nie posiadał, a zresztą do kupna specjalnie się nie palił. Na co mu taki ogłupiacz? By prześcigać się wśród znajomych, kto ma więcej pamięci, lepsze fuknkcje, czy szybszy odbiór internetu? To nie dla Krzyżanowskiego. Wystarczy mu najzwyklejszy w świecie komputer, który ma w pokoju. Tak czy siak, nikt w tym momencie z wisteksa nie korzystał. Dziwnie to wyglądało; nieczęsto spotykany widok.

Facet, z którym siedział Krzyżanowski, też nie wyglądał na specjalnie pobudzonego. Co prawda, Piotrek Paczewski nigdy nie był zbyt rozmowny i ruchliwy, ale w tym momencie wyglądał na szczególnie mało rozochoconego do życia. Przynajmniej takie wnioski wyciągnął Chrystian.

Spojrzał teraz na zegarek. Dzwonek za... dzwonek powinien już być. Właśnie kilka sekund temu, a Chrystian zegarek nastawiał co do sekundy. Już miał szturchnąć w ramię Paczewskiego, bądź przynajmniej odwrócić się do Eweliny, by oznajmić tą nowinę, gdy z głośników, których na każdą salę przypadały trzy sztuki, rozbrzmiał głos dyrektor Kateckiej.

- Uczniowie szkoły gimnazjalnej numer 127. Właśnie w tym momencie powinniście usłyszeć dzwonek. Pojawiły się jednak wyjątkowe okoliczności, które zmuszają nas do nagłej zmiany planów - w jej głosie Chrystian nie usłyszał spokoju, który zawsze był jej przypisywany. Trzeba przyznać, że Katecka nerwy miała ze stali. Tymczasem jej mezzosopran przemienił się w piskliwy i drżący sopran. Po tych trzech, niezbyt składnie wypowiedzianych zdaniach, dyrektorka zrobiła sobie chwilę przerwy, po czym poczęła kontynuować.

- Proszę wszystkich nauczycieli o sprowadzenie uczniów na salę gimnastyczną, gdzie podane zostaną dokładniejsze informację na ten temat. Wszyscy proszeni są o powyłączanie wszelkiego rodzaju telefonów, wisteksów oraz odtwarzaczy multimedialnych. Czekamy na dole.

Wojda patrzyła w skupieniu na odbiornik, jakby wyczekując dalszych wskazówek. Gdy takowych się nie doczekała, wstała i rzuciła okiem na klasę. Widać było, że w myślach liczy uczniów. Zabawne, jakie matematyczki mają tiki nerwowe, pomyślał Chrystian. Nauczycielka podeszła do dziennika, by wziąć go pod pachę, po czym oznajmiła wszem i wobec:

- Proszę was, abyście wyłączyli wszelkie urządzenia elektroniczne tak, jak prosiła pani dyrektor.

Przez salę przetoczył się szmer wyjmowanych z kieszeni urządzeń. Kilka wisteksów cicho piknęło, jednak nikt nie odezwał się słowem. Na twarzy Wojdy malowało się skupienie, a raczej próba skupienia. Oczy miała bowiem rozlatane, wyglądała nagle odrobinę starzej. Była zdezorientowana tak samo, jak uczniowie III h. Jednak na twarzach młodzieży, poza demencją, zawitało jakieś upiorne podniecenie. Tylko Chrystian Krzyżanowski dalej wyglądał sennie; nie był zdezorientowany jednak. Patrząc na niego, można było pomyśleć, że on na coś takiego był przygotowany, że on wie co się święci i dla niego to... to pewnego rodzaju rutyna. Tak reklamowała go jego mimika. A mimo, że reklamowała go błędnie, to w sposób wiarygodny. Cóż, niewykluczone, że podświadomie rzeczywiście wyczuwał wiszącą w powietrzu katastrofę. świadomie jednak też był zaskoczony tą nagłą zmianą planów.

Eliza Nowicka zresztą wyglądała podobnie do niego. Jest ona przyjaciółką Chrystiana, z którym łączą ją dość dziwne stosunki i perypetie. Skierowała swoje brązowe, wielkie (acz prześliczne) oczy w jego kierunku. Chciała do niego podejść i porozmawiać, poczuć na sobie jego wzrok, dotknąć jego dłoni. Jednak wiedziała, że nie jest to odpowiedni moment na takie czułości. Uświadomiła sobie także przykry fakt; od pewnego czasu coś między nimi się zmieniło. Coś, co dręczyło ją i...

- Dobrze, proszę za mną - Powiedziała Wojda i ruszyła w stronę drzwi. Po chwili trzy rzędy ławek świeciły pustkami. Wszystkie nogi podreptały ku wyjściu. Każdy szedł w ciszy, jednak podniecenie dawało się wyczuć na kilometr. Nawet sama Wojda wyglądała na co najmniej zainteresowaną tym, jak to nazwała dyrektor Katecka, okolicznościom. Niczym zgrany garnizon składający się z ponad trzydziestu osób, klasa opuściła salę i wyszła na korytarz, by dołączyć do reszty tym podobnych oddziałów, z którymi razem utworzą wręcz armię. Jedyna para oczu, która pozostała w pomieszczeniu, należała do Edwarda Stachury, patrona szkoły nr. 127., którego portret wisiał nad tablicą, ni przypiął ni przyłatał, w sali matematycznej.

Na korytarzach panował niesamowity ruch; pierwszo-, drugo- i trzecioklasiści przeciskali się po wąskich schodach. Gdzieniegdzie można było zauważyć jakiegoś osamotnionego nauczyciela, który nawet nie starał się zachowywać pozorów porządku, tylko sam przeciskał się w tłumie. Doskonałym przykładem był Wasarczyk, grubawy facet od informatyki przeciskający się teraz przy filarze niczym wieloryb w akwarium. Sprawą oczywistą jest, że uczniowie samodzielnie kierowali się w kierunku sali gimnastycznej; żaden nauczyciel nie miał nad nimi kontroli. Wybuchła skromnej kategorii anarchia, która dawała uczniom poczucie bezmyślnej siły. Samo zamieszanie, którego przyczyny dla wielu nie miały większego znaczenia, było doskonałym pretekstem. Chaos był dla nich podniecający, budzący adrenalinę. Tymczasem cisza zmieniła się w swoisty hałas, z którego dało się wyłapać co najwyżej pojedyńcze słowa, a z rzadka takie stwierdzenia jak "Cholera, szybciej. Rusz tyłek, tłuściochu!" bądź "Kurwa, to dżihad! Pierdolone proroctwa się spełniły cha,cha!"

Warto dodać, iż ostatnimi laty pojawiła się taka moda na słowo dżihad. Po zakończeniu operacji koalicjantów na Bliskim Wschodzie napięcie na arenie międzynarodowej nie zmalało, a wręcz odwrotnie. Gazety prześcigały się w kontrowersyjnych artykułach dotyczących Azji zachodniej, tego co tam się wyprawia, przygotowaniach do wojny, a w końcu o słynnym dżihadzie. Trzeba przyznać, że religie świata ostatnio się poróżniły w wielu kwestiach, a racjonalny człowiek potrafił to zrozumieć i obiektywnie odrzucić prawdopodobieństwo dżihadu, jednak święta wojna stała się określeniem na tyle często używanym, że jakiś kabotyn postanowił je wykrzykiwać w trakcie zbiegania na salę gimnastyczną.

Chrystian Krzyżanowski zachował spokój. Wyglądał wśród tego szalejącego tłumu jak motyl w krainie pterodaktyli; nie spieszyło mu się, przepuszczał ludzi. Mimo, że jego klasa już dawno zostawiła go w tyle, on szedł wolniejszym tempem w swobodnym, acz intensywnym skupieniu. Oczywiście, był ciekaw co się wydarzyło. Jednak nie wyczuwał wewnętrznej podniety. Nie dostał kopa, by biec po schodach na złamanie karku, tylko po to, by zająć sobie lepsze miejsce. Przecież każdy się dowie, czyż nie?, pomyślał.

Gdy zszedł już na parter, był już niemal ostatnią osobą, która szła w kierunku sali gimnastycznej. Ostatnimi bowiem osobami kierującymi się tam, była dyrektor Katecka pod eskortą dwóch policjantów.

Krzyżanowski przepuścił tę trójkę przodem, po czym ruszył za nimi. Gdy doszedł do drzwi, ujrzał jak rozstępują się szeregi uczniów przepuszczając eskortowaną Katecką. Sam jakoś wdrożył się w ten tłum i przeprawił się pod parapet, na którym stał Marcin Dosztyn, jego dobry znajomy. Ten zrobił miejsce dla Krzyżanowskiego, który wgramolił się zaraz na okno. Stojąc tak, obserwował jak Katecka kieruję się w stronę bramki, gdzie było już wolne miejsce, stworzone najprawdopodobniej przez stojących tam kilku nauczycieli.

Beata Katecka odwróciła się w stronę tłumu i wnet zapanowała cisza.



Kwatera Arkadiusza Tarentego była niewielka; zaledwie kilka metrów kwadratowych. A to i tak był odrobinę podkoloryzowane, gdyż pomieszczenie było zagracone rozmaitymi rupieciami. Tarenty po godzinach był bowiem konserwatorem gimnazjum.

Siedział teraz na malutkim łóżku, z którego niekiedy korzystał zostając w szkole na noc. Palił swobodnie papierosa i zastanawiał się, czemu dzwonek nie zadzwonił o wyznaczonej dlań porze. Po głowie wciąż pałętały mu się chore pomysły, które raz stawiały policjantów w roli bandytów, raz w roli prawdziwych mundurowych. Raz odrzucał prawdopodobieństwo zamachu, raz uważał, że to całkiem racjonalny pomysł.

Odkąd zamknął się na zasuwę, czuł się nieco bezpieczniej. Oczywiście tylko nieznacznie, bo znów powróciła myśl o zamachu. Postanowił, że kiedy skończy papierosa, włączy radio. Jeżeli to coś poważnego, to na pewno będą o tym mówić na kanale informacyjnym. Kończył już trzeciego papierosa, a radio dalej stało niepodłączone do prądu. Cóż, Arkadiusz Tarenty był palaczem, równie nałogowym jak alkoholikiem.

Gdy uporał się z trzecim papierosem, postanowił, że zanim włączy radio, łyknie sobie niewielkiego drinka. Targnął się na nogi, by wyjąć wódkę, którą schował wewnątrz swojego malutkiego łoża. Nalał trochę alkoholu do szklanki i wymieszał go z jakimś napojem gazowanym, który w stosunku do wódki wynosił jak jeden do ośmiu. Gdy opróżnił szklankę, o dziwo poczuł się jeszcze bezpieczniej. Teraz mógł zająć się radiem.

Gdy podłączył odbiornik do prądu, musiał chwilę manipulować pokrętłem, by znaleźć wśród szumu jedną z trzech stacji, która na tym starym sprzęcie odbierała. Gdy ustawił fale radiowe na kanale informacyjnym, z odbiornika popłynęły następujące słowa:

-...adomo na ten temat. Nie przeprowadzono jednak ewakuacji, a najbardziej skażony teren podjęto kwarantannie. Liczba ofiar nie jest jeszcze znana. Podejrzewamy, że trupów na miejscu wybuchu może być nawet kilkuset... - Tarenty słuchał informacji podawanych przez spikera z szeroko otwartymi ustami. Nieświadomie nalał sobie kolejną porcję wódki. Tym razem nie rozcieńczał jej z żadnym napojem. Opróżnił szklankę jednym haustem. Słuchał dalej.

- Oficjalnych wiadomości na ten temat nie udzielono jeszcze mediom. Nie ma jednak wątpliwości, że wszystko to ma ścisły związek z energią jądrową. Postawiono bowiem w stan gotowości wszelkie służby porządkowe na terenie całego kraju, a o ile nam wiadomo, także w innych częściach Europy. Pozamykano domy handlowe, sklepy, szkoły i wszelkie inne miejsca publiczne. Tramwaje i autobusy nie zatrzymując się na przystankach, a zmierzają w stronę pętli, gdzie już rozstawione są prowizoryczne szpitale polowe, gdzie podane zostaną ludziom leki mające zwiększyć odporność na promieniowanie radioaktywne. Nie ma wątpliwości, że pod Radomiem eksplodował reaktor jądrowy, o którym oficjalnie nic nie było wiadomo. Największe zamieszanie trwa w stolicy, która najbardziej jest zagrożona promieniowaniem. Według prognoz meteorologicznych trucizna zawarta w powietrzu, zmierza wraz z wyżem atmosferycznym na północ; Warszawa będzie pierwszym celem na jej drodze, jednak niewykluczone jest, że zatrute powietrze dojdzie aż do Szwecji. Tragedii ulegną wsie, które pozbawione środk... - Komunikat się urwał ustępując szumowi.

Tarenty pobawił się chwilę pokrętłem, po czym odłączył radio od prądu. Coś nawaliło, nieistotne co. Kogo to obchodzi? Dowiedział się tego, co było najważniejsze. Walczył w tym momencie z przerażeniem, które potęgowało się w nim z każdą sekundą. Teraz jego zadanie polegające na pozamykaniu wszystkich okien na holach oraz drzwi wyjściowych wydało się oczywiste. Przynajmniej tyle był w stanie pojąć. Szok wywołał w nim fakt, że Polska dysponowała czymś takim, jak reaktor jądrowy. Oczywiście to żaden grzech; oficjalnie kilka państw Unii Europejskiej korzysta z tego rodzaju energii. Jednak polski rząd nie tak dawno, bo niespełna rok temu, brał udział w międzynarodowym plebiscycie dotyczącym tego źrodła energii. Mało tego, stanowisko Warszawy w tej sprawie należało do większości opowiadającej się za wycofaniem tego sposobu uzyskiwania energii, co spowodowało nałożenie olbrzymich podatków na kraje z takiej energii korzystające. Tarenty wyczytał takie informacje z gazet, ale utkwiło mu to w pamięci, bo interesował się trochę sprawą rozwoju państw Bliskiego Wschodu, które jak jeden mąż prowadziły nuklearną politykę. Tarenty, jakby nie było, był osobą na tyle racjonalną, by dostrzec w tym plebiscycie cios w stronę chociażby Iranu, którego wysokie kary miały zmusić do porzucenia idei rozwijania swojego... no, trzeba to nazwać arsenałem nuklearnym, bowiem nawet dziecko wie, że wygodny sposób i rozwiązanie problemów energetycznych, to tylko przykrywka dla spraw o wiele poważniejszych.

Zimna Wojna trwała. Tak, oto powtórka z rozrywki. Tylko teraz zmieniła się nieco hierarchia wartości poszczególnych mocarstw; USA dalej pozostawało, rzecz jasna, na pierwszej pozycji. Potem były chociażby Indie, Korea, Iran... Wartość Rosji spadła jednak na pysk. Rosja w dzisiejszym świecie się nie liczyła; teraz mocna była tylko w kontrowersyjnych wypowiedziach, które zazwyczaj mierzone były ku polityce Stanów Zjednoczonych.

Polska była, zaraz po Wielkiej Brytanii, najbliższym sojusznikiem USA, więc i Warszawie się obrywało od Moskiewskich gazet. Budowa tarczy antyrakietowej została przerwana właśnie przez interwencję Rządu Federacji Rosyjskiej, która szantażowała Unię Europejską rozmaitymi gospodarczymi sposobami. Ta musiała zatem przerwać budowę tarczy w Polsce jakimś zmyślnym sposobem. W każdym razie udało im się. W tym momencie jednak, Arkadiusz Tarenty miał spore powody ku temu, by kwestionować to, czy pracę nad tym projektem rzeczywiście zostały przerwane. Nie był jednak w stanie dłużej utrzymać się przy tej myśli, bo szok co chwila powodował u niego to samo osłupienie paraliżujące zarówno jego umysł, jak i ciało.

Siedział na kanapie, wódkę odrobinę zdążył już poczuć, ale nie na tyle, by ta jeszcze bardziej przyćmiła jego myśli. Zastanawiał się nad wieloma rzeczami jednocześnie; teraz nad skutkami takiej eksplozji... Przypomniał mu się rok 1986 i słynny Czarnobyl, w którym katastrofa atomowa oficjalnie pozbawiła życia około trzydziestu osób. Nieoficjalnie było ich grubo ponad pięć tysięcy. A ile osób męczyło się latami z chorobą popromienną? Ile nieoficjalnych dokonano aborcji? Ile dzieci narodziło się z wadami spowodowanymi napromieniowaniem? Tarenty może nie był człowiekiem szalenie powalającym swoją inteligencją, nie posiadał bogatego zasobu słów, a wykształcenie nie pozwalało mu na lepszą posadę, ale Tarenty był człowiekiem racjonalnym, mimo wszystko, i wiedział, że do informacji oficjalnych należy czasem podchodzić z dystansem. Tak więc, jeśli w Czarnobylu eksplozja pozbawiła życia tysięcy ludzi, to ilu ludzi pozbawi w Polsce? Przecież świat rozwinął się niesamowicie od tamtego czasu! 1986 rok... to prawie czterdzieści lat temu!, pomyślał Tarenty. Wtedy oficjalnie zginęło trzydzieści osób, kontynuował myśl, a teraz oficjalnie zginęło kilkaset; ile więc osób umrze w Polsce na chorobę popromienną, skoro w 1986 na Ukrainie zmarło kilka tysięcy osób? Matko...

Wyjrzał przez okno, do którego musiał się wspiąć, gdyż jego kanciapa mieściła się w połowie pod ziemią. Ujrzał czarne niebo, na którym widniały mroczne deszczowe chmury. Deszcz to kwestia czasu. A może nawet olbrzymia ulewa? Czy nie podobne wczoraj były prognozy pogody? Cóż, pomyślał, w prognozie pogody nie uwzględnili wybuchu reaktora jądrowego w Radomiu.

Mimo szczelnego plastykowego okna, dało się dostrzec, że wiatr znacznie przybrał na swojej sile. Drzewa kołysały się niczym jachty żaglowe na oceanie. Ulica była opuszczona. Nawet jeden samochód nie przejeżdżał. Tarenty spostrzegł, że światła na przejściach są wyłączone; świecą przerywanym pomarańczowym światłem. Ciarki przeszły po karku szatniarza, gdy zobaczył przebiegającego po chodniku, po drugiej stronie ulicy psa. Sam nie wiedział czemu, ale ten widok w tych okolicznościach wydawał mu się przeraźliwy.

Rzucił okiem na budynki po przeciwnej stronie ulicy; żadnego otwartego okna. Zapewne już każdy wiedział, co takiego się wydarzyło, pomyślał ponuro.

żałował w tym momencie, że nie posiada w tym skromnym pomieszczeniu jakiegoś telewizora, który mógłby pokazać mu wizualnie tą tragedię. Nie mógł bowiem jej sobie wyobrazić. Takie rzeczy po prostu się nie zdarzają!, pomyślał. Nie w dzisiejszym świecie! Nie w XXI wieku. Nie w Europie. Jednak ten dzień miał szatniarzowi uświadomić, że nie należy być zbyt ortodoksyjnym względem stereotypowych zasad równowagi i bezpieczeństwa na świecie.



Mniej więcej w tym samym momencie, kiedy Arkadiusz Tarenty usłyszał pierwsze płynące z radia słowa, piętro wyżej swoją przemowę rozpoczynała dyrektor Beata Katecka. Sala gimnastyczna wypełniona była po brzegi przez gimnazjalistów; ucisk był niesamowity. Wielu uczniów stawało na parapetach. Wśród tych znalazł się między innymi Chrystian Krzyżanowski. Nieliczni powdrapywali na drabinki, by lepiej słyszeć słowa dyrektorki, które nie będą przecież wzmacniane przez żaden sprzęt.

Nikt z obecnych na sali, poza dyrektorką i dwoma funkcjonariuszami, nie jest świadom tego, co się naprawdę wydarzyło. Nikt też nie podejrzewa zamachu, nie mówiąc już o eksplozji reaktora jądrowego. Szczerze mówiąc, znaczna większość uczniów jest przekonana, że poszukiwany jest ktoś ze szkoły. Ktoś coś przeskrobał, więc teraz po niego przyszli, ot co. Przecież kradzieży dokonywano, a skomplikowany system kamer temu nie przeszkadzał. Przecież co rusz ktoś handlował narkotykami. Przecież to logiczne! Dlatego robią ten apel, bo chcą znaleźć winowajcę, myślała większość.

- Drodzy uczniowie - zaczęła przemowę Beata Katecka - jak zapewne zauważyliście, dzwonek został wyłączony. Sprowadzono was tu w celu dokonania rutynowej kontroli wyznaczonej dla wszystkich szkół gimnazjalnych w Warszawie. Jest to polecenie odgórne, podpisane przez ministra edukacji. Jeżeli oczekiwaliście jakiejś sensacyjnej wiadomości, to muszę was rozczarować. Nic bowiem sensacyjnego się nie wydarzyło. Za moment rozejdziecie się do poszczególnych sal. Następnie, za przewodnictwem przydzielonego klasie nauczyciela, kolejno udacie się do pielęgniarki, gdzie otrzymacie szczepionkę z neutralnym dla organizmu płynem. Zanim to się jednak stanie, musimy zebrać od was wszelkie urządzenia elektroniczne - wskazała na Wasarczyka, tłustego nauczyciela od informatyki, który już przeciskał się w tłumie trzymając w ręku czarną foliową torbę, do której uczniowie wrzucali telefony, wisteksy, odtwarzacze multimedialne itp. Oczywiście było to tylko tanim chwytem na odcięcie uczniów od świata oraz trzymanie ich w nieświadomości w obliczu tragedii - Proszę oddawać urządzenia panu Wasarczykowi. Zapewniam, że nic się z nimi nie stanie i wrócą do was w stanie nienaruszonym. Czy są jakieś pytania?

Chwila absolutnej ciszy. Wreszcie odezwał się jakiś drugoklasista, którego nazwiska Chrystian nie znał:

- Może nam pani dokładniej wytłumaczyć, o co w tym wszystkim chodzi? Jakie szczepionki, po co? Przeciw czemu są to szkolenia? - Jakby na potwierdzenie tych słów, przez salę przetoczył się cichy pomruk aprobaty. Dyrektorka wyglądała na zmieszaną, bo taką w rzeczywistości w tym momencie była. Umiała kłamać ale w tym momencie przebijała wyreżyserowaną przemowę Stalina. Ba, przebijała nawet misję Apollo 11, którą zdementował dwa lata temu rząd Stanów Zjednoczonych (jak się okazało, słynne lądowanie na księżycu zostało nakręcone w studio przez Stanleya Kubricka)

Nie każdy usłyszał te słowa, gdyż chłopak mówił cicho, a sala była całkiem niemała. Jednak po chwili wiadomość została przekazana za plecy przez tych, którzy ją usłyszeli.

- Na tym właśnie polega ta kontrola. Nie mogę wam dokładniej powiedzieć nic na ten temat - odpowiedziała Katecka - Jak już zebrane zostaną wszystkie wasze elektroniczne zabaweczki powrócicie do sal, z których przyszliście, by poczekać tam na nauczycieli, którzy muszą chwilę ze mną pozostać. Uczniowie!, proszę kierować się w stronę wyjścia. Tylko bez wygłupów. Pokażcie, że nie jesteście już dziećmi - Zakończyła tymi trochę żenująco i bezsilnie brzmiącymi słowami. Nikt nie wierzył, że tajemniczej, jak to nazwała Katecka: kontroli, będzie towarzyszył spokój. Wystarczy jeden lub dwóch uczniów na każdą klasę, którzy będą starali się popsuć mechanizm prawidłowości kontroli, a tryb tego działania zostanie zaburzony.

Uczniowie zaczęli się rozchodzić w kierunku wyjścia.

Chrystian Krzyżanowski szedł sam, trochę na uboczu. Obserwował dyrektorkę, która w obecności policjantów, dyskutowała już z nauczycielami, wśród których nie zabrakło Wojdy. Jego samopoczucie było w fatalnym stanie, acz nie na tyle, by nie potrafił rozróżnić prawdy od fałszu. A to, co przed chwilą mówiła dyrektor Katecka było najzwyklejszym w świecie łgarstwem. Wiedział to. Nawet trochę jej współczuł, ponieważ potrafił dostrzec w jej słowach, mimice i gestykulacji pewną bezsilność. Przygnębiającą bezsilność. Współczuł też tej bandzie kretynów, którzy otaczali go z każdej strony; podejrzewał, że tylko nielicznych z nich stać na wnioski, do których sam doszedł. Nie miał wygórowanego poczucia własnej wartości, ale swoje wiedział. Głupkiem nie był. Nikt nigdy nim nie manipulował. No, może poza Elizą Nowicką. Teraz dostrzegał bezsens otaczających go śmiechów, w których ujrzał tylko bezsilność. Zresztą równie głęboką, jak w oczach Kateckiej. Chorobliwą wręcz bezsilność.

Spostrzegł w tłumie ową Elizę Nowicką. Nagle zapragnął do niej podejść, wziąć ją za rękę i uciec z tego chorego miejsca. Zapragnął zapomnieć o tym, co wydarzyło się jakieś trzy tygodnie temu. Stosunki między nimi znacznie się wówczas ochłodziły. I mimo, że on wciąż ją kochał, nic nie mógł zrobić, by stosunki te polepszyć. Właśnie taka była ich przyjaźń - fałszywa. Może to odpowiednie słowo, a może nie. Sam nie wiedział. Wiedział jednak, że to, co łączyło go z Nowicką przez ostatnie dziesięć miesięcy było czymś więcej niż przyjaźń. Przyjaciele bowiem się tak na siebie nie patrzą. Przyjaciel na przyjaciółkę nie może patrzeć z pożądaniem, bo to w pewien sposób zdradza ich przyjaźń, dając zarazem coś, co można nazwać nasieniem, z którego można wyhodować większe, dojrzalsze uczucie. Krzyżanowski myślał nieraz, że nie ma nic ponad przyjaźnią, a sama miłość to tylko wytwór ludzkiej wyobraźni... to określone uczucia, które w połączeniu stwarzają pozory czegoś potężniejszego od przyjaźni. Przykładowo; sentyment, przyzwyczajenie, pożądanie, zazdrość oraz sympatia, mogą w człowieku stworzyć złudne wyobrażenie miłości. Chrystian przestał tak myśleć, gdy przyjaźń między nim a Elizą przeistoczyła się w ową miłość, której nie mógł już wyjaśnić tak prostą metodą. Uczucie to, było zaprzeczeniem jego teorii. Obaliło ją, niczym podmuch wiatru obala wieżę z kart. Teoria "złudnego wyobrażenia miłości" została zdementowana, niczym teoria Darwina, którą kilka lat temu wycofano ze szkolnych podręczników.

Nagle Eliza znalazła się tuż obok niego. Teraz nie było innego wyjścia. Jako człowiek cywilizowany (a nie pochodzący od małpy) miał obowiązek się odezwać. Kochał ją. Chorobliwie za nią szalał, ale wiedział, że jest to uczucie nieodwzajemnione, skazane na porażkę, niczym ptak, który wyruszył do Ameryki łacińskiej drogą powietrzną nad Atlantykiem, ale w połowie podróży opadł z sił - teraz zbyt późno, by zawracać, a za mało sił, by dotrzeć do brzegu. Tylko opadnięcie na fale zdawało się oczywiste. Tak więc, ich uczucie miało spocząć na dnie oceanu miażdżone przez nieprawdopodobnie silne ciśnienie, które tam panuje.

- Cześć! - Rzuciła pierwsza, a on uświadomił sobie, że są to pierwsze słowa, które usłyszał z jej ust, od tygodnia. Tak, dokładnie tydzień temu zapytała się go, czy nie poszedłby z nią na frytki po lekcjach. Odmówił wówczas bez wahania, czego następnego dnia żałował. Zbyt mało odwagi miał jednak, by do niej podejść.

- No witam. Ciekawa sprawa, co? No wiesz, z tą rutynową kontorlą - Wypowiedział te słowa bez namysłu, trochę bojąc się, że będzie zbyt długo milczał, a do tego nic lepszego nie wykombinuje. Dziwnie zabrzmiały te słowa. Były przesiąknięte wstydem. Zresztą w takim samym stopniu, jak oczy Elizy. Spojrzał na nią i szarpnęło nim nagłe uczucie beznadziejności. Znienawidził ją, znienawidził siebie, znienawidził cały ten podły świat. Homofobia, której na codzień nie zwykł tolerować, chwilowo była dominującym w jego wnętrzu uczuciem.

- Tak, w dodatku zabrali mi telefon. Wściekła jestem. Matka nie będzie wiedziała, co się ze mną dzieję - To też zabrzmiało nie mniej sztucznie, jak słowa Chrystiana. Jednak te trzy zdania, były już najdłuższymi, jakie od niej usłyszał od jakichś dwóch tygodni. Dalej tak pójdzie i cofną się o miesiąc!, pomyślał, wtedy to już będzie mógł ją obejmować i całować! Niczym miesiąc temu, ha! Po krótkiej chwili znienawidził się jeszcze bardziej za tą myśl. Ostatnio coraz częściej najniebezpieczniejszym wrogiem Krzyżanowskiego, były jego własne myśli. Usamodzielniły się; niekiedy tracił nad nimi kontrole.

Szli teraz po schodach kierując się w stronę sali matematycznej. Mową Chrystiana zapanował bezwład. Jego język był sparaliżowany wstydem, już nie tyle przed nią, co przed samym sobą. Ogarnęło go znane mu dobrze uczucie obcości i pogardy do własnego siebie. Przykładowo, teraz patrzył w jej twarz wstydząc się, że są to jego oczy. Albo inaczej; że w taki sposób wykorzystuje jeden z pięciu zmysłów. W tak parszywy sposób.

Chrzanić to, rzekł do siebie w duchu, chrzanić ją. Pomyśl o tym co ci zrobiła, to od razu przejdzie ci ochota na dalszą rozmowę.

Jakby na potwierdzenie, wśród tłumu dostrzegł Wojtka... hm... Wojtka Basowskiego. Zbieg okoliczności, czy Pan Bóg sobie żarty stroi?, pomyślał.

- Mhm - Odpowiedział. Następnie niewiele myśląc, wykorzystał chwilowy ucisk, żeby zgubić się w tłumie tak, by Eliza nie domyśliła się, że zrobił to umyślnie. W każdym razie udało mu się. Wpadł w wir kilkudziesięciu osób i pozostał tym sposobem w tyle. Gdy wejdzie do klasy, nie będzie już się musiał do niej odzywać.

Przed nosem śmignął mu Wojtek Basowski. Szedł dziarskim krokiem nie zważając na otaczający go tłok.

Nigdy się do niej nie odezwę, nigdy nie spojrzę, zapomnę o niej na zawsze, pomyślał Chrystian.



Reaktor wybuchł dziewiętnastego października roku nieistotnego (powiedzmy, że druga dekada XXI wieku) Niemal trzy tygodnie po zupełnie innej eksplozji, która dla Chrystiana Krzyżanowskiego miała równie potężne skutki, jak ta nuklearna dla ekologii województwa mazowieckiego.

Eliza Nowicka, która uważała się za przyjaciółkę Chrystiana, nieco się pogubiła w krętym tunelu własnych, niepewnych uczuć. Przywoływany dzień był czwartkiem; po lekcjach umówili się na kawę w centrum. Oboje uwielbiają kawę, więc ta była bardzo częstym sposobem spędzania ich wspólnego czasu.

Usiedli przy samym oknie, gdzie mieli widok na główną, najszerszą ulicę, którą oboje uwielbiali podziwiać z trzeciego piętra. Senna atmosfera kawiarenki była przyjemna, potęgowana przez rytmiczny blues, który zawsze dominował w tym miejscu, acz nigdy się nie nudził. Leciał wówczas jeden z bluesowych utworów jakiegoś niemalże zapomnianego muzyka. Bob Dylan?, chyba tak się nazywał (nazywa, o ile jeszcze żyje) Nosowy głos wokalisty podbijany był żeńskim głosem, który raz śpiewał "ahaa", raz "living the blueeees"

Czekając, aż kawa nieco się schłodzi, (preferowali gorącą, ale tym razem przypadł im wrzątek) Chrystian ujął dłoń Elizy. Wyczuł, że to właściwy moment na poruszenie trapiącej go kwestii uczuciowej. Irytowała go bowiem ta niepewna sytuacja, w której się znalazł. A to przecież ciągnie się już od ponad dziesięciu długich miesięcy! Mowa o przyjaźni, której wiele do przyjaźni brakowało, a zarazem która wyprzedzała przyjaźń o całe lata świetlne. Bo co to za przyjaźń?; byli dla siebie jak stare małżeństwo. Znali wszystkie swoje sekrety. Odczytywali wszystkie swoje myśli... Ba!, czasem dawało się między nimi wyczuć łączącą ich telepatyczną więź. Spędzali ze sobą wiele godzin, w ciągu których byli o siebie zazdrośni, całowali się w kinach, obściskiwali w parkach... czy to przyjaźń? Jeśli tak, to jak w takim razie wygląda prawdziwy związek małżeński?, pomyślał pewnego razu Krzyżanowski. Doszedł do wniosku, że (idąc analogiczną ścieżką przeskoku między przyjaźnią) taki związek opierałby się na zwierzęcych orgiach.

- Eliza, kim ty właściwie dla mnie jesteś? - Zapytał. Długo układał w myślach prawidłowe pytanie, ale lepszego nie zdołał uformować. Musiał zadowolić się tym.

- Nie rozumiem - odparła - jestem twoją przyjaciółką.

Zirytowała go taka odpowiedź, bowiem ilekroć poruszał ten temat, słyszał, że ta jest jego przyjaciółką.

- Dobrze wiesz, o czym mówię. Nie udawaj. Chcę tą... sprawę trochę naprostować, rozumiesz? - nie czekając na odpowiedź, której nawet nie spodziewał się usłyszeć (był przekonany, że ona rozumie), począł kontynuować - Jestem zmęczony takim układem. Trochę mnie to przybiło... chcę z tobą być.

Ona utkwiła wzrok za oknem. Nie odpowiedziała, co zmusiło Chrystiana do jakiegokolwiek sprecyzowania swoich myśli. Nienawidził, gdy tak robiła.

- Eliza, czemu nie chcesz ze mną być? Możesz mi to zdradzić? Przecież nic między nami się nie zmieni, gdy powiesz: tak. Po prostu będę spokojny i ty będziesz spokojna. Będę mógł mówić wprost, że jesteś moją kobietą. Rozumiesz? - Znów to głupie zapytanie. Taki miał tik nerwowy. Gdy snuł filozoficzne, trudne do pojęcia przez samego siebie myśli, nawet nie przychodziło mu do głowy , by zapytać ją, czy ta go rozumie. Jednak gdy mówił o rzeczach oczywistych i banalnych, wciąż dopytywał, czy Elizka aby na pewno rozumie poruszaną kwestię.

- Nie chcę się z nikim wiązać - Odpowiedziała.

- Cholera! Tu nie chodzi o wiązanie się! Już jesteśmy ze sobą związani, czy tego chcesz, czy nie. Tu chodzi o... hm... tu nie chodzi o powieść, tylko o jej okładkę - Chrystian uwielbia posługiwać się rozmaitymi metaforami. To też jeden z jego licznych tików nerwowych.

- Więc dlaczego jest to dla ciebie takie ważne? - W końcu na niego skierowała swoje oczy. Puściła jednak w tym samym momencie rękę, jakby patrzenie się w oczy i trzymanie się za dłonie jednocześnie było wykroczeniem poza limit bliskości. W tej samej chwili Bob Dylan, czy jak kto woli Robert Zimmerman, ustąpił miejsca innej bluesowo jazzowej pieśni Mudy'ego Watersa, o którego istnieniu Chrystian nawet nie miał pojęcia.

- Nie wiem. Co nie zmienia faktu, że jest to dla mnie ważne. Nic na to nie poradzę - I mówił to całkowicie szczerze. Bez uprzedniego zastanowienia, co zawsze zwiększało szczerość jego wypowiedzi.

- A dla mnie jest ważne, żeby zostało tak, jak jest teraz.

- Nie. Mam tego dość. Eliza, zrozum. W jedną albo w drugą stronę. Teraz... teraz stoimy na, cholera!, czuję jakbyśmy stali na cienkim lodzie. Albo robię krok w tył, albo krok wprzód... Ty zadecyduj, co mam zrobić.

Wzięła łyk kawy, która przestała już parzyć w gardło. Chrystian poszedł w jej ślady. Trochę zaschło mu w przełyku od tego gadania.

- Chrystian, posłuchaj - powiedziała, a on zaczął uważnie słuchać każdego jej słowa - Ty jesteś dla mnie najważniejszy, o czym doskonale wiesz. Jesteś najwspanialszym chłopakiem, jakiego znam. Czego jeszcze chcesz? Bycie ze sobą to tylko tytuł. Po co nam to? Jesteśmy jeszcze dzieciaki, jakby nie było. Nie czuję potrzeby wiązania się - Wyglądało na to, że już skończyła.

Rozważył jej słowa, po czym rzekł:

- Nie kochasz mnie, w tym problem, czyż nie?

- Jezu. Kocham cię, Chrystian... ale nie tak, jak ty byś sobie tego życzył.

- Skąd wiesz, czego sobie życzę?

- Nie wiem, ale podejrzewam. I sądzę, że by cię nie satysfakcjonował sposób, w jaki cię kocham. A mnie na nic więcej nie stać, przepraszam. Kocham cię jednak w pewien sposób i ufam. Ty także możesz mi ufać.

Te słowa chwilowo mu wystarczyły, a w szczególności te ostatnie. Jemu też szalenie nie zależało na tych, jak to nazwała Eliza, tytułach. Wiązanie się w tym wieku to zazwyczaj szczeniackie popisy, wybudowane na niczym. Szpan przed znajomymi, francuskie pocałunki i kompletny brak znajomości swojego partnera. Fasada ich uczucia była stworzona ze szczerej przyjaźni. Tym zasadniczo się różnili od innych par w ich gimnazjum. Jej ostatnie słowa ukoiły go o tyle, że kasowały jego niepokój, który często opierał się na myśli, że znudził się Elizie, bądź ta znalazła sobie innego. Jednak owe ostatnie słowa, czyli przyżeczenie wzajemnej ufności, miały dla niego znaczenie lecznicze. Chłodziły go niczym balsam bądź mokra szmata na pogrążonym w gorączce czole. Uspokoił się więc i dał sobie spokój z dalszym ciągnięciem Nowickiej za język. Przynajmniej na jakiś czas, ponieważ dziś o tym zapomni, może jutro też, ale najpóźniej za tydzień niepewność powróci, spotęgowana przez jakąś rozmowę Elizy ze znajomym płci jej przeciwnej. Chrystian był bowiem chorobliwie o nią zazdrosny.

Gdy opuścili bluesową kawiarnię, poczekał z nią na pasujący jej tramwaj, którym pojechała do domu. Chwilę wcześniej otrzymała wiadomość, że ma migiem wracać, czy jakoś tak, toteż darował sobie odprowadzanie jej pod same drzwi.

Chrystian Krzyżanowski czekając na swój tramwaj zastanawiał się nad swoją

(ich)

przyszłością, która wydawała się być owiana gęstą mgłą. Była całkowicie nieznana i niepewna. Co będzie, gdy pójdą do różnych szkół licealnych? Wówczas ich związek, który oficjalnie związkiem nie jest, nie ma szans na przetrwanie. Był tego absolutnie pewien. Cóż, nie wiedział, że ich związek rozpadnie się za niepełne dwa kwadranse.

Wsiadł w końcu do autobusu, którym rzadko jeździł, acz zdarzało mu się niekiedy, gdy pod wpływem chwili wypowiadał wojnę rutynie. Jechał w zadumie; obserwował ludzi zastanawiając się nad tym, czy nie jest zbytnio przewrażliwiony. Ludzie mają przecież poważniejsze problemy od takich błahostek. Eliza jest z nim, a to najważniejsze! I może jej ufać! To też szalenie ważne.

Wyjął z plecaka książkę, którą zaczął kartkować kilka dni wcześniej. Ciekawa proza, aczkolwiek trochę nie w jego stylu. Zbiór kilkunastu opowiadań Sebastiana Szewczyka. Nosiła tytuł "Wszystko co kochasz, może być użyte przeciwko tobie". Całkiem interesująca lektura, naprawdę, tylko trochę przesiąknięta apatią i pesymizmem. W sumie, do kupna tej książki zachęciła go nieco historia jej autora, który po wydaniu tych opowiadań zapadł się pod ziemię. Podobno rzucił się z mostu, jednak (co ciekawe) ciała nigdy nie odnaleziono. Chrystian pomyślał, &#38

2
Przeczytałam tylko do końca pierwszej "części".


A to naprawdę bardzo mi to pomaga w skupieniu
powtórzenie słowa


A gdy Chrystian odprowadzał go wzrokiem, żal nieokreślony i bliżej nieuzasadniony szalał po jego duszy.
Po pierwsze, chyba nie jest poprawna fraza "szaleć po duszy", raczej "w duszy". Po drugie, masz dziwną manierę pisania najpierw rzeczownika, a później przymiotnika, np "żal nieokreślony" czy "siły wszelkie". To archaizuje tekst, co bywa zabiegiem trafnym, pod warunkiem, że trzyma się go konsekwentnie. Natomiast Twój tekst jest o współczesnym nastolatku, występują słowa "gówniany", więc archaizacja tu nie pasuje, a wręcz stwarza wrażenie groteski.





Pierwsze akapity zupełnie mi się nie podobały. Panował w nich jakiś chaos, którego źródła na początku nie mogłam zidentyfikować. Ale wkrótce dopatrzyłam się, w czym rzecz. MIESZASZ CZASY. Raz jest teraźniejszy, raz przeszły, jedno zdanie tak, drugie tak. Zmień wszystko na przeszły, będzie znacznie lepiej.



Nie podobała mi się też "rozmowa" z Eweliną, a raczej jej zapis.
[ED] co tam ciekawego? co? bo u mnie nic nowego:)
To jest opowiadanie, a nie... nawet nie wiem co. Mi ten zapis kojarzy się wyłącznie z zabawnymi historyjkami na joemonsterze XD Ale to jest opowiadanie, wymyśl coś innego. Albo w ogóle pozbądź się tej rozmowy. Czy naprawdę jest aż tak istotna? Mógłbyś napisać tylko jej końcowy efekt, znaczy "po wymianie kilku zdań, blablabla, stwierdził, że powiedział za dużo, itd". Coś w ten deseń.



Sam napisałeś, jak bohater "ochrzania" w myślach Ewelinę za to, że pisze, że u niej nic ciekawego. A teraz zastanów się, co myśli o Tobie czytelnik, jak musi czytać kilka zdań rozwodzenia się nad tym, że nic ciekawego. Też nie jest tym zachwycony ;).



To na razie tyle. Może kiedyś doczytam do końca, dziś już późno.

3
Lekcja zdawała się trwać wiecznie”. Lekcja ex definitione jest zjawiskiem skończonym w czasie. Może ciągnąć się bez końca – ale trwać nie.

Podnosząca na duchu była również świadomość, że to jest już piątek, upragniony dzień. Nie chodzi jednak o to, że szkoła go nie interesowała”. Tu mamy klasyczny błąd następstwa podmiotów. Zaimek Go – czytelnik odniesie albo do dnia albo do piątku.

Zaimkami zresztą nasiane tam jest potwornie – polecam felieton Felixa Kresa o zaimkach – trzeba to sczyścić.

Powtórzenia: skupienia – skupił,

przedniej zabawy” – archaizm kompletnie tu nie pasuje.

Przeskok czasu – najpierw mamy czas przeszły w funkcji czasu teraźniejszego, potem retrospekcja – czas przeszły i nagle pojawia się czas teraźniejszy. A wszystko w jednym akapicie.

Za gęsto pada imię głównego bohatera – trzeba by użyć „reguły trzech określeń”

Co to jest „krzykliwa natura”? albo „rozrzucając swoimi uczuciami jak ulotkami” Znowu skoki czasu. „się doń nie odzywała” – kolejny archaizm ni przypiął ni przyłatał. Jak można „rozrzucać uczucia” i to jeszcze na cztery strony świata? „nie mam ostatnio szalenie dobrego humoru” – yyy... co autor miał na myśli? A zwyczajnie dobry ma? 70 linijek i na razie nic się nie dzieje... Czytelnik już usnął. Pierwsza scena ma ok 3 stron standardowych. Nie dzieje się w zasadzie nic. Siedzi chłopak i rozmyśla ponuro. Sceny nie ożywia żaden dialog, nie wyrwali go do odpowiedzi. etc. „lecz do Arkadiusza nie docierał przez plastykowe drzwi żaden rezonans.” Wow...

podane zostaną ludziom leki mające zwiększyć odporność na promieniowanie radioaktywne” khmm, mamy cos takiego? A... zapomniałem na chwilę że to fantastka ;-P „Szok wywołał w nim fakt, że Polska dysponowała czymś takim, jak reaktor jądrowy”. Przecież mamy. I to chyba nawet oba w tej chwili na chodzie. „jak zapewne zauważyliście, dzwonek został wyłączony” chyba raczej nie został włączony ;-P dla szkolnego dzwonka naturalne jest milczenie. Potem historia ciut się rozkręca. Kompletnie nie rozumiem o co biega z tą homofobią?

***

Podsumowując – język do intensywnego szlifowania. Nudne i rozwlekłe – jak na ok 25 stron znormalizowanych dzieje się bardzo niewiele. Jako rozbiegówka do powieści - w sumie czemu nie. trza by podkręcić pocztek, ożywić trochę środek...

4
Jestem wdzięczny za obszerne komentarze. Chyba po prostu chciałem zestawić zwykłych ludzi z niezwykłymi okolicznościami. Zawsze tak robię, jak planuję jakąś fabułę. Pragnę zaznaczyć, że Wieczny Wędrowiec to drugie opowiadanie, które w całości dane mi było ukończyć. Jeśli chodzi o stronę techniczną... przyznaję się, że kompletnie się na tym nie znam. Podmiot, orzeczenie - na tym moja wiedza się kończy. Cóż, przespałem wszystkie lata nauki, wiem:)

Myślę, że wszystko to, co tandetne w tym opowiadaniu, jest spowodowane brakiem własnego stylu. Kiedyś kopiowałem Kinga... potem Stachurę, a nawet Johna Irvinga. Może znajdę w końcu swój styl :D Jeszcze raz dzięki za przeczytanie

5
jak na drugą próbę nie jest źle. Ale gramatykę trzeba będzie powtórzyć. podeśljm mi tekst na priv w formacie doc albo rtf zrobię dokładną masakrę pierwszej strony.

6
Podeszłam do opowiadania drugi raz. Doczytałam do miejsca, gdzie woźny słuchał radia.



do Arkadiusza nie docierał przez plastykowe drzwi żaden rezonans.

Rezonans? Rezonans to inaczej słyszalność. Jak słyszalność mogła nie docierać?



Drugi z policjantów, ten który ponaglał szatnairza

szatniarza



za sto osiemdziesiąt sekund szkoła przemieni się w Wieżę Babel;

dziwne porównanie. Jakby się bardzo uprzeć, to można znaleźć pewne podobieństwa między szkołą a Wieżą Babel, ale w pierwszym rzucie czytelnik zatrzymuje się i zastanawia o co cho? o_O To chyba nie była szkoła wielonarodowościowa, hę?



Arkadiusz Tarenty rozejrzał się po pomieszczeniu. Za biurkiem siedziała sekretarka, której imienia ten nie potrafił sobie teraz przypomnieć.

"Ten" jest niepotrzebne



zielona tabliczka z napisem dyrekcja.

z napisem "Dyrekcja".



wyżej wymieniony personel szkoły

Nie pasuje mi, to opowiadanie, a nie dokument. Lepiej "wspomniany personel szkoły" lub coś podobnego.



Rozejrzał się po sali, a że siedział w drugiej ławce od ściany, widział praktycznie wszystkich; dziewczyny siedzą cicho.

Primo, część zdania w czasie przeszłym, część w teraźniejszym :?, secundo, co drugi człon zdania ma wspólnego z pierwszym? Lepiej z tych dziewczyn siedzących cicho zrobić oddzielne zdanie.



wykresy szpetne funkcji

"Szpetne wykresy funkcji" albo "wykresy szpetnych funkcji" (zależy, co miałeś na myśli)



nie był zdezorientowany jednak.

jednak zdezorientowany (znowuż ten dziwny szyk przestawny...)



który w stosunku do wódki wynosił jak jeden do ośmiu.

Wiem, że niektórzy tak mówią, ale to jest niepoprawne. Powinno być: "którego stosunek do wódki wynosił jeden do ośmiu"



a o ile nam wiadomo

To jest relacja z radia. We wiadomościach radiowych (telewizyjnych zresztą też) tak się nie mówi. Co najwyżej "prawdopodobnie cośtam cośtam..."



Tramwaje i autobusy nie zatrzymując się na przystankach, a zmierzają w stronę pętli, gdzie już rozstawione są prowizoryczne szpitale polowe, gdzie podane zostaną ludziom leki

Po pierwsze, "zatrzymują". Po drugie, powtórzenie.



mierzone były ku polityce Stanów

mierzone w politykę



Nom, w dalszych akapitach zaczęło się w końcu coś dziać, ale też do czasu. Potem nastąpił długi i nużący opis długiej i nużącej ciszy przed dzwonkiem. Też opis chaosu jaki zapanował po wyjściu klas na korytarz, mógłby być nieco bardziej dynamiczny (krótsze zdania, na przykład).



Jeśli chodzi o Twój język... hmm, zdarzają Ci się różne wpadki i błędy, wynikające najczęściej z:

a) pisania form wprawdzie powszechnie, lecz błędnie używanych (jak było np z tym stosunkiem napoju do wódki),

b) próby nadania patosu? Bo nie wiem, czemu by miał służyć ten szyk przestawny. Może wychodził Ci po prostu nie chcący? Nie wiem.



I jeden z Twoich większych problemów (co już mówiłam ostatnio), mieszanie czasów. Sprawdź swój tekst i zmień wszędzie czas teraźniejszy na przeszły (nawet w opisach "teraźniejszości", jednolity czas upłynni czytanie i wyeliminuje większość zaistniałych zgrzytów).



Za to muszę przyznać, że podobają mi się niektóre Twoje określenia, jak chociażby motyl w krainie pterodaktyli ;)



Pozdrawiam!

7
Z tym mieszaniem czasów, to rzeczywiście fatalna sprawa :oops: będzie trzeba nad tym popracować. Chyba zacznę czytac na głos to, co piszę 8) Nie będę forumowiczów katował częścią 2, bo błędy tam są zapewne te same.

Dzięki za obszerne wypowiedzi!



PS. Obywatelu Pilipiuk, wysłałem. :wink:



PS2. Ale tej rozmowy nie usunę z początku :twisted:

8
Przyszedł czas na ocene lekko ponagloną, ale zawsze to ocena.



Więc tak, nie wiem czy dobrze kojarzę, ale czy główny bohater ma coś w sobie z Chrystusa? Coś więcej niż imię Chrystian krzyżanowski? Mnie się wydaje, że tak. Widzę tutaj kilka nawiązań do Biblii.



Ogólnie pomysł mógłby być ciekawy i porywający. No właśnie mógłby. Momentami nuży strasznie, nie wiem czy to wina narracji, czy fabuły, czy tylko i wyłącznie Twojego stylu. Chociaż styl nie jest aż tak usypiający, więc możliwe, że to sprawa nie obycia z pisaniem lub próba przelania na papier zbyt wielu rzeczy na raz. Trudno powiedzieć.



Przejdźmy do oceny:

Pomysł:3+

Styl:4-

Schematyczność:3

Błędy: -

Ocena ogólna:3+



Usypiająca narracja mnie lekko znużyła i musiałem tekst czytać w trzech podejściach. Pomyśl jak poprawić tempo akcji, może wtedy będzie się lepiej czytało.



Pozdrawiam.
Po to upadamy żeby powstać.

Piszesz? Lepiej poszukaj sobie czegoś na skołatane nerwy.
ODPOWIEDZ

Wróć do „Opowiadania i fragmenty powieści”