W każdym razie, nie wiedzieć, czemu, postanowiłam zamieścić do oceny to, przez co już udało mi się przebrnąć. Nie wiem, ki diabeł mnie do tego podkusił. Najwyżej będę bardzo żałować.

Zamieszczam fragment do strony 11, gdyż primo: jest tu zawarte z grubsza wyjaśnienie odnośnie istniejącego świata, secundo: więcej na razie nie mam.

Miłego czytania.

------|+|------
Pogranicze
Kaduceusz
Rozdział I
Wiał silny, południowo-zachodni wiatr przynosząc ze sobą słodkawy odór padliny wraz z odpychającym smrodem trolli. Cholerne bestie- zaklął pod nosem Gienah. Gdyby nie one już dwa zachody słońca temu byłbym w zamku. Powoli zbliżał się zachód słońca, którego ciepło bezlitośnie grzało kark młodego mężczyzny. Wchodząc na wzniesienie dojrzał powiewające dumnie na wietrze królewskie chorągwie. Poczuł taką ulgę, że nawet nie zauważył dwóch komarów, które bezwstydnie wbijały swe trąbki w skórę łydek, na których zwisały resztki spodni z garbowanej koźlej skóry. Nogi młodzieńca były pokaleczone przez ostrze miecza wystającego z rozdartej przez trolla pochwy.
A zwierząt na Terundusie było wcale niemało - rzadkie lasy zamieszkiwały potężnie zbudowane, włochate trolle, na bagnach grasowały hordy amfisbaen, a raz na cykl roczny zdarzało się, że z dalekich, północnych stepów przywędrują groźne kharkony poszukujące łatwej zdobyczy. Można je było łatwo dostrzec - kolor ich łusek odznaczał się na tle zielonych traw w przeciwieństwie do popękanej gleby i piasku - i tak zdarzyło się Gienahowi, gdy mijał parę dni temu majaczące w oddali bagna.
Zapiekło go naderwane w chaszczach ucho. Odgarnął długie, jasne włosy do tyłu i pocieszył się myślą o ciepłym gulaszu, który wzywał go do domu.
Mijając farmy i pola uprawne natychmiast przeniósł spojrzenie na swoją chatę położoną przy tartakach. Lecz najpierw musiał dostarczyć królowi odpowiedź. Takiego opóźnienia nie zdarzyło mu się mieć nigdy. Co z tego, że gnał na złamanie karku, skoro w drodze powrotnej trolle zajwaniły mu konia?
Dotarłszy już do miasta, przypomniał sobie, że strażnicy pałacowi zawsze sprawiali problemy przy wpuszczaniu kogokolwiek do środka. Był szczególnie jeden taki, który – nie wiedzieć, czemu – upatrzył sobie Gienaha jako jedną ze swych ulubionych ofiar. Puścił się biegiem. Z dwudniowym spóźnieniem nie mógł marnować czasu ani na targi ze strażnikami, ani spotkania ze znajomymi, ani na nic w ogóle.
Cwałem dobiegł z dolnego do górnego grodu, stamtąd prosto do pałacu. Już z daleka zobaczył twarze strażników wykrzywione w złośliwym uśmiechu. Na nieszczęście ów wyjątkowo wredny stróż miał akuratnie wartę. Młodzieniec wziął głęboki wdech.
- Kto? - rzucili na dzień dobry.
- Gienah, posłaniec królewski. Przynoszę wieści od hrabiego Deveina ze Skyllosu.
- Doprawdy? Nie pomyliłeś przypadkiem drogi, nędzny kmieciu? Kto cię tak urządził, knur z zagrody uciekł?
Wartowników bardzo bawiła ta sytuacja. Młodzieniec natychmiast porzucił swój oficjalny ton.
- Słuchaj, ja cię znam i ty mnie znasz, więc przestań rżnąć głupa i wpuść mnie do tego zamku!
- Okazuj szacunek wyższym rangą. Nie chcesz chyba zakosztować smaku mego miecza, obywatelu?
Posłaniec miał wielką ochotę zasugerować mu, gdzie może sobie swój miecz przechować na później, lecz oparł się tej pokusie. I dobrze zrobił - strażnicy odsunęli się, ukazując wejście do pałacu.
Dotarł do sali tronowej bez większych przeszkód. Było to duże pomieszczenie z dwoma rzędami strzelistych okien, gobelinami upamiętniającymi czyny wielkich rycerzy oraz wysłużonym już nieco dywanem w kolorze głębokiej zieleni, prowadzącym od potężnych, mahoniowych drzwi do tronu. Wokół królewskiego siedziska stało wielu ludzi, w tym mag Ognia, doradcy i dwóch paladynów w ekstrawaganckich kreacjach. Gienah westchnął niedostrzegalnie i gorączkowo powtarzając sobie w myślach wiadomości do przekazania, zbliżył się do króla.
- Spóźniłeś się - warknął władca. Kolejne miłe powitanie. - Jakie wieści?
- Hrabia Devein mówi, że górnicy drążą nowy szyb - zaczął recytować. - Najbliższa dostawa stali przybędzie nie prędzej, niż za trzy księżyce. Nie ma żadnych wieści na temat hematytu. Wkrótce możemy się spodziewać przyjazdu handlarzy żywnością.
Mag poruszył się. Kilku doradców powiedziało coś do siebie kręcąc głowami. Po chwili król spytał:
- Czemu zwlekałeś?
- Trolle porwały mego wierzchowca, panie.
- Jesteś pewien, że to były trolle? - w głosie władcy zabrzmiała nuta sceptycyzmu.
- Tak. I... myślę, że potrzebuję nowego konia, wasza wysokość. - Gienah postanowił zaryzykować. Król prychnął z pogardą.
- Według mnie przydałoby ci się trochę dobrych manier! Zresztą nie tylko ich - jego spojrzenie zatrzymało się na wyszczerbionym w wielu miejscach, wystającym z rozdartej pochwy krótkim obosiecznym mieczu, który prawie mógłby uchodzić za puginał. – No dobrze. Mimo twoich ostatnich niepowodzeń, masz szczęście być kurierem łaskawego króla – uśmiechnął się pod wąsem do siebie. – Udaj się jutro do stajni, a otrzymasz konia, który z pewnością będzie spełniał twoje wymagania.
- Dziękuję, panie – Gienah pochylił z szacunkiem głowę, z prawą dłonią na piersi. Czuł, jak serce tłucze mu się pod żebrami, gdy zadawał pytanie: – I... jeszcze jedno... Czy wasza wysokość rozważyła może kwestię... mojego... awansu?
- Drogi chłopcze – odpowiedział król względnie spokojnie, lecz z ostrzegawczą nutą, która zdawała się być gorsza od harapu – czy wiedza, którą zdobyłeś w ciągu ostatnich dziesięciu lat jest niewystarczająca, byś potrafił sam wydedukować, iż jest to niemożliwe? Niezależnie od tego, jak bardzo byś się starał, nigdy nie zostaniesz posłem, ani heroldem, ani nikim więcej, niż jesteś. A wiesz, dlaczego? – słowa cedzone przez króla stawały się coraz bardziej jadowite, co, jak można było się domyślić z rosnącego pod krzaczastymi wąsami uśmiechu, sprawiało mu coraz większą przyjemność. – Ponieważ nie jesteś błękitnej krwi. Zastanawia mnie jak w ogóle śmiesz prosić o powierzenie ci wyższego stanowiska, ty, który stanowisz wartość społeczną tak niską, że pod tobą znajdują się już chyba tylko żebracy i pauprzy.
Gienah stał prosto ze spuszczoną głową, bojąc się spojrzeć na króla. Halfor IV Przebiegły, zwany też Szpakiem, na tronie od dwudziestu jeden cykli, wdowiec od wielu lat. Szczególnie zasłynął uniknięciem wojny z królestwem Geskheros, prowadząc długotrwałe i skuteczne rozmowy dyplomatyczne. Dla Gienaha był on wielką zagadką: srogi, ale litościwy. Przebiegły. Szpakami karmiony.
- Nie mam dla ciebie nowych zadań – odezwał się po chwili król. – Możesz odejść.
Młody posłaniec ukłonił się nisko i opuścił pospiesznie zamek, odebrawszy zapłatę.
Słońce zaszło prawie całkowicie a na niebie pojawiły się gwiazdy. Podczas gdy farmerzy udawali się już do swoich chat, na uliczkach dolnego grodu zaczynało robić się tłoczno. Wielu z tych, którzy mieszkali pod murami zbierało się po całodziennej pracy w karczmach, lupanarach i innych miejscach, gdzie można było choć na chwilę odpocząć. Byli tam także ludzie spoza terenów królestwa Keroloth - podróżnicy, przejezdni, duchowni i pielgrzymi z kręgów Słońca i Księżyca. A wśród barwnego tłumu można było bystrym okiem wyłowić obcych przybyszów zza morza, którzy starali się jak mogli, by nie wyróżniać się z tłumu. Nie dla wszystkich było to zadaniem prostym; rdzennych mieszkańców Terundusu (czy też Atlantydy, jak uparcie nazywali wyspę cudzoziemcy, nie wiedzieć czemu) cechowała przede wszystkim skóra o zabarwieniach podchodzących pod ciemny fiolet dla mieszkańców Południa, nazywanych austelami, lub karmazynowa dla tych z Północy - akoinów.
Zamyślony Gienah ledwo dosłyszał, jak ktoś woła jego imię, kaszląc. Odwrócił się i zobaczył Yeskhara wychodzącego z pobliskiej tawerny.
- Gienah, na Furiosa, gdzieś ty się podziewał?!
Przysadzisty – by nie rzec: niski - mężczyzna grzmotnął przyjaciela w plecy. Miał wielką siłę, choć nie do końca zdawał sobie z tego sprawę. Wielu ludzi mówiło o jego pokrewieństwie z ludźmi zza morza, ale ten stanowczo dementował te pogłoski. Istotnie, Yeskhar nie miał nic wspólnego z obcokrajowcami, nazywanymi także hospenami, jednak ciężko mu było wytłumaczyć jasny, lekko beżowy kolor skóry.
- Yeskhar, dobrze cię widzieć... trolle zżarły mojego konia, dlatego się spóźniłem.
- Cholerne bestie! Powinno się coś z nimi zrobić! Wyglądasz jak łachmyta, jak zdołałeś im uciec? - usiedli na stercie skrzyń i worków ze zbożem.
- Jechałem spokojnie przez las, byłem już niedaleko rzeki. I wtedy z mojej lewej wyskoczyły dwa trolle. Zeskoczyłem z siodła w drugą stronę, ale że jeden trzymał ryj nisko, rozerwał mi pochwę miecza. Schowałem się w krzakach i patrzyłem, jak grzmocą moją klacz pięściami. Rozbiły ją na miazgę. Kiedy zaczęły się tłuc nawzajem w sporze o mięso, ja dałem nogę.
Mężczyzna zagwizdał na słowa młodzieńca.
- Nie sądziłem, że zęby trolla mogą rozerwać twardą pochwę.
- Też tak myślałem... przynajmniej król zgodził się dać mi nowego wierzchowca. Nie wiem tylko, czy nie kryje się za tym jakiś podstęp i nie dostanę nieujeżdżonej chabety... A swoją drogą, nie wiesz, czy Igwelen już wrócił z pielgrzymki? - zapytał.
- Nic mi o nim nie wiadomo, ale Tabitha wyruszyła trzy zachody temu nad Wilczy Kieł.
- Tabitha poszła sama na bagna? - zdumiał się młodzieniec. - Ale powiedziałeś jej, by trzymała się wschodniego brzegu Sacramu?
Przyjaciel spojrzał na Gienaha z politowaniem.
- Chłopie, myślisz, że tylko ty orientujesz się w sytuacji? To oczywiste, jeśli chce się ominąć amfisbaeny! Chyba poszła do wiedźm po zioła, jak zwykle.
- Poszła sama?
- Samiuteńka. Mówiłem jej wcześniej, zanim poszła, że taka kruszyna nie powinna sama wybierać się w świat, ale bo to mnie posłuchała? Wymknęła się jak piskorz, dopiero na drugi dzień skumałem, że jej nie ma.
- Jeśli wróci w jednym kawałku, to postawię ci najprzedniejsze piwo.
- Trzymam za słowo.
Yeskhar wyciągnął zza pazuchy długą fajkę i nasypał do niej kawałków jakiegoś grzyba. Gdy palił do nikogo się nie odzywał, więc Gienah pożegnał się z nim krótko i opuścił mury miasta. Skierował się prosto do swojego domu. Martwił się tylko, że matka nie zareaguje entuzjazmem na wieść o martwej klaczy, jej ulubienicy.
Zobaczył ją z daleka - zapędzała kozy do stodoły. Zamknęła wrota za zwierzętami i odwróciła się, by sięgnąć po belkę, gdy spostrzegła zbliżającego się syna. Stała przez chwilę jakby nie wiedząc, w co ręce kłaść, po czym podbiegła doń i uściskała ze wszystkich sił. Wrota otworzyły się i tuzin kóz wymaszerował z powrotem na zewnątrz, okrążając ich i mecząc radośnie. Mateczka zwolniła uścisk i uśmiechając się ze łzami w oczach potarła swoje gardło, na którym widniała ohydna blizna - pamiątka sprzed wielu lat po ataku kharkonów; ostre zębiska potworów siedemnaście cykli temu wyszarpały jej struny głosowe, a jej męża zabiły.
- Już dobrze, wróciłem - uspokoił ją Gienah.
Pomimo sędziwego wieku Mandatchim pozostała kobietą piękną i skromną. Nawet liczne zmarszczki nie były w stanie odjąć urody jej dużych błękitnych oczu i siwych teraz włosów, spływających do pasa, które łagodnie kontrastowały z jej sino-fioletową cerą austelki.
Oboje weszli do domu. W izbie kuchennej siedział Igwelen. Na podłodze wokół niego walały się pióra a on sam zajmował się robieniem nowych strzał. Garbił się okropnie, przyklejając na mąkę i przywiązując lotki do brzechw, a jego miedziane włosy prawie całkowicie przesłaniały mu widok, co najwyraźniej było efektem zamierzonym.
- Gdzie byłeś tak długo? - spytał nie podnosząc wzroku znad roboty.
- Yeskhar mnie zatrzymał - odpowiedział Gienah bratu.
- Mówię o wiadomości do portu.
Matka postawiła na stole przed Gienahem miskę cienkiej zupy. Zaczął opowiadać o ataku trolli. Nim skończył, naczynie było puste. Dodał jeszcze o odpowiedzi króla i wyciągnął się w krześle. Mięśnie nóg miał boleśnie napięte, stopy pokryte pęcherzami i był bardzo rad, że udało mu się wreszcie wrócić do domu.
- Szkoda konia - mruknął Igwelen. – Dużo zarobiłeś?
- Niezbyt... – Gienah sięgnął do kieszeni i położył na stole garść monet. – Dwanaście denarów. Pewnie byłoby więcej, gdybym się tak nie spóźnił...
Na chwilę zapadła cisza. Starszy brat Gienaha wstał, trzymając kołczan pełen nowych strzał.
- Pójdę jutro na polowanie. Gdzieś daleko, może do Lasu Potępieńców.
- żartujesz chyba – parsknął Gienah – przecież tam są duchy!
- No i co z tego? Nic mi nie zrobią.
- Nie tylko o duchy mi chodzi. Przecież znasz dobrze przepisy, kłusownictwo w królewskich lasach i gdziekolwiek indziej jest zabronione.
Mandatchim pokręciła głową i wykonała dłońmi stanowczy gest odmowy.
- Coś musimy jeść, matko! – rzucił argument Igwelen. – Zresztą nieważne, i tak pójdę, czy się na to godzicie czy nie.
- Pomyśl też trochę o innych, w porządku? – zirytował się Gienah. – Nie potrzebujemy dodatkowych kłopotów.
- Jakie masz inne kłopoty? Króla się boisz? Niech się wypcha i udławi tą swoją zwierzyną w swoich lasach, na którą nikomu nie wolno polować! Naszych też ubić nie możemy, bo na podatki! Nic mnie to nie obchodzi. Ja też chciałbym parę razy w życiu porządnie się najeść, bo też jestem człowiekiem i nie zamierzam żywić się całe życie samymi ochłapami.
- Masz rację, ale nie musisz od razu łamać prawa.
Igwelen ryknął śmiechem. Matka przewróciła oczami.
- O jakim prawie mówisz? O tym, którego nikt nie przestrzega, tak? Zdecydowanie spędziłeś za dużo czasu nad księgami i się kurzu nawdychałeś.
- Zamknij się. Nie zaczynaj znowu dyskusji na ten temat – warknął Gienah.
- Jak chcesz. Wychodzę przed świtem.
Po tych słowach zaszył się w swoim niewielkim pokoju. Zdenerwowany Gienah stukał palcami w blat stołu. ,,Ten temat” dotyczył przyczyny, dla której on, prosty chłopak ze wsi, pracował jako chłopiec na posyłki dla króla. Nie lubił o tym rozmawiać.
Zanim jeszcze przyszedł na świat, Mandatchim wraz z mężem Denahim byli służącymi w pałacu. żyli w kwaterach dla służby, żyjąc bardzo ubogo i wychowując małego Igwelena. Wszystko szło w miarę dobrze, dopóki ta nie zaczęła sypiać potajemnie z owdowiałym królem. Gdy zaszła w ciążę zaistniały uzasadnione obawy, iż ojcem mającego się narodzić dziecka był sam Halfor. Z sobie tylko wiadomych powodów, władca potraktował rodzinę Denahiego stosunkowo łagodnie; wygnał ich co prawda z pałacu, ale dał im kawałek własnej ziemi oraz – co najważniejsze – zażądał, by dziecko w przyszłości zostało jego kurierem. Trudno powiedzieć, czy ktoś z zewnątrz wiedział o tym małym skandalu; choć formalnie była to sprawa objęta ścisłą tajemnicą, wiadomo, iż plotki zawsze znajdą drogę. W każdym razie nikt nie mówił o tym otwarcie.
Gienah przyszedł na świat. Dorastał na skromnej farmie, jego rodzina ciężko pracowała, by móc płacić podatki, dziesięcinę oraz by w miarę godnie żyć. Denahi zginął, gdy Gienah miał dwa lata, a Igwelen jedenaście. Trzy cykle później Gienah został przeniesiony do pałacu, gdzie przez dziesięć długich lat żył i uczył się sztuki czytania i pisania. Choć był pilnym uczniem, nie raz liczył kije na plecach za mniej lub bardziej drobne przewinienia. Nie był to najszczęśliwszy okres w jego życiu. Po skończeniu pobierania nauk oficjalnie został posłańcem; otrzymawszy ciężki medalion z herbem królestwa Keroloth oraz rozkaz pojawiania się w pałacu codziennie w celu dowiadywania się, czy nie ma dla niego nowego zadania, mógł wrócić na łono rodziny, co też z ochotą uczynił.
Owe zadania nigdy nie były wielkiej wagi, nieczęsto musiał wybierać się w daleką podróż, nie otrzymywał także godziwej zapłaty za ich wykonywanie. Najgorsze było jednak to, iż sam Gienah nie był niczemu winien i tylko odpokutowywał krnąbrne zachowanie swojej matki. Mimo tego bardzo ją kochał i nigdy jej nie obwiniał, co było świadectwem albo niezwykłej wierności i przywiązania... lub naiwności.
Gienah podniósł głowę i spotkał się wzrokiem z matką, która uśmiechała się do niego serdecznie. Odwzajemnił uśmiech.
- Pójdę teraz odpocząć – poinformował ją. – Jestem skonany. Jeśli byłbym potrzebny, przyjdź po mnie.
Wstał i wspiął się po drabinie do swojej izby. Choć właściwie ciężko było nazwać to pomieszczenie izbą; było tak małe, że mieściło się w nim tylko twarde posłanie i tak niskie, że nie można było się w nim wyprostować. Przez okienko bez szyb znajdujące się na poziomie podłogi wpadało delikatne, wieczorne światło. Wewnątrz i na parapecie dreptały gołębie. Nawet lubił ich towarzystwo, przynajmniej kiedy nie srały. Młodzieniec rozebrał się, położył na sianie i koźlich skórach, po czym odetchnął głęboko. Nie pocieszała go zbytnio perspektywa pracowania od rana na polu, więc cieszył się tą chwilą wytchnienia, póki jeszcze trwała.
Nie minęło dużo czasu a usłyszał, jak ktoś wchodzi po drabinie. Z otworu tuż przy nim wyłoniła się głowa Igwelena.
- Idziesz jutro ze mną, mały? – spytał. Gienah zawahał się.
- Wiesz, że tego nie pochwalam...
- Ale chciałbyś poczuć dreszczyk emocji, czyż nie? – wycedził z chytrą miną.
Gienah jeszcze raz pomyślał o kopaniu, oraniu, zbieraniu, mieleniu, żęciu i obieraniu. Potem o tropieniu, skradaniu się, zabijaniu i w efekcie ucztowaniu. Co było bardziej emocjonujące?
- Chciałbym – odparł z szerokim uśmiechem.
*
Igwelen obudził brata po czasie, który wystarczyłby na zagotowanie wody. Oznajmił, że czas ruszać i zszedł na dół, by przygotować pożyczone od sąsiadów konie. Gienah przeciągnął się – aż mu kości zatrzeszczały – ubrał po omacku i przewiązał sobie w pasie nieszczęsną pochwę z rdzewiejącym mieczem. Schodząc z drabiny nastąpił na gołębia; ranne i oburzone ptaszysko podreptało pod piecyk. Młodzieniec stanął przy otwartym oknie i odetchnął chłodnym, nocnym powietrzem.
- Jesteś gotowy? – spytał Igwelen, odpowiednio ubrany, spakowany, z łukiem na plecach i kołczanem u pasa, w pełni naszykowany do drogi.
- A wyglądam? – odpowiedział pytaniem, ziewając szeroko. – Musimy wyruszać tak wcześnie rano?
- Nie jest wczesny ranek, tylko późna noc. – Gienah opadł z jękiem na krzesło. – Nie biadol, przegryź coś i idziemy.
- Koń by się przydał – mruknął młodzieniec, skubiąc bez zapału ćwierć bochenka chleba. – To chyba trochę niebezpieczne ruszać w świat, gdy jest tak ciemno, nawet księżyca nie widać. Skąd będziemy wiedzieć, gdzie jesteśmy i dokąd zmierzamy?
- Nie przesadzaj, nie jest najgorzej, w razie czego mam dwie pochodnie. Ale wolałbym ich nie używać, dopóki nie oddalimy się na bezpieczną odległość, bo jeszcze znajdzie się ktoś gotów na nas donieść. Poza tym przydadzą się w lesie, podobno duchy nie lubią ognia.
Gienahowi aż kęs pieczywa stanął w gardle.
- Duchy – wystękał z trudem. Przełknął i kontynuował: - no właśnie, przecież w Lesie Potępieńców są duchy...
Zapadł się niżej w krześle. Igwelen uniósł brew.
- O co chodzi?
- Rozmyśliłem się, zostaję.
- Daj spokój, duchy są nieszkodliwe. One tylko udają, że są takie straszne.
- Skąd wiesz? Widziałeś jakiegoś? – spytał z powątpiewaniem.
- Może widziałem, może nie, co za różnica. Wiem, że nic nam nie zrobią.
- Skąd wiesz? – spytał ponownie.
- Bo pojeździłem trochę po świecie i dowiedziałem się tego i owego od wiarygodnych osób... Zresztą sam zobaczysz, że nie ma się czego bać. Zjadłeś już?- spytał nagle.
- Daj mi się naszykować – wymamrotał, plując okruszkami.
- Byle szybko. Chcę zaraz ruszać.
- Trzeba było mnie wcześniej obudzić.
- Ja tylko chciałem, żebyś się wyspał – powiedział Igwelen, wzruszając ramionami. – No, dość gadania rychtuj się i idziemy. Popatrz, nawet chmury się dla nas rozstąpiły. Księżyc!
Gienah zerknął bez większego zainteresowania przez okno. Przerzucił sobie przez plecy swój sędziwy łuk w futerale i założył buty. Igwelen wręczył mu do niesienia ogromny worek, do którego spakują upolowaną zwierzynę. Zgasili świece i wyszli w ciemność.
Nocą świat wydawał się mniej przyjazny. Byle trzask łamanej gałęzi czy pohukiwanie sowy były brane za potencjalne niebezpieczeństwo. Księżyc w pierwszej kwadrze co chwila przesłaniany był przez rzadkie chmury a gwiazdy migotały wysoko, jakby naśmiewając się z maszerujących samotnie braci.
O świcie zatrzymali się, by zjeść skromne śniadanie. Gienah jęczał i marudził, że jest zmęczony, śpiący i wszystko go boli, ale Igwelen był bezlitosny. Aby dojść do Lasu Potępieńców w miarę niezauważonymi musieli zatoczyć spore półkole wokół zamku, gdyż las znajdował się po jego wschodniej stronie.
W południe napotkali na drodze czterech jeźdźców, którzy zapytali ich o drogę do grodu Keroloth. Powiedzieli, że są kupcami – z wyjątkiem jednego, z twarzą osłoniętą fantazyjnie zwiniętym chaperonem, który był pielgrzymem – i przybywają z Syenbergu.
- Ty byłeś kiedyś w Syenbergu, prawda? – spytał Gienah brata, gdy jeźdźcy oddalili się.
- Byłem. Spędziłem tam trzy lata.
- Syenberg leży na Północnym Terundusie?
- No ładnie, posłaniec, a nie wie takich rzeczy – zakpił Igwelen. – Tak, to jest już teren prowincji Terra Ignota.
- Daleką drogę przebyli.
- W miarę. Powinieneś sam się wybrać w tamte okolice i zobaczyć na własne oczy ruiny pradawnej świątyni Pauge.
- Pauge? Coś mi mówi ta nazwa, ale nieważne.
- Jak to: nieważne? To historia naszego świata nic cię nie obchodzi?
- Nudny przedmiot – odparł szczerze Gienah. Igwelen westchnął ciężko.
- Tysiące lat temu nie było austelów ani akoinów, byli tylko akeirnowie, którzy mieszkali na jednej wyspie, Terundusie. Akeirnowie wznosili budowle ze szkła, znali urządzenia pozwalające im okiełznać pioruny, potrafili nawet latać. To była wielka cywilizacja, która została zniszczona przez bogów...
- Bogów? Dlaczego?
- Nie przerywaj i słuchaj. Akeirnowie stali się tak biegli w swoich sztukach, że znacznie wyprzedzili w rozwoju wszystkie zamorskie kraje. Nadszedł dzień, w którym zapragnęli władzy nad nimi. Nastąpił czas wypraw wojennych i zwycięskich bitew, a co za tym idzie, krwawych rzezi i rozbojów. Bóg Leneidor, nie mogąc na to patrzeć, przystąpił do działania. Wzniósł nad krajem barierę, przez którą można dostać się do środka, ale nie da się wyjść na zewnątrz. Skruszył stojącą na wzgórzu w centrum wyspy świątynię Pauge (w której do tamtej pory był czczony) i rozpołowił Terundus na dwoje. To samo stało się z akeirnami, z których powstały dwie odmiany ludzi. Niszcząc swoją świątynię i jednocześnie zakazując wznoszenia do siebie modłów, powołał do istnienia dwóch innych bogów. Furiosowi Władcy Wody oddał w opiekę austelów i nakazał im się osiedlić na Południowym Terundusie, zaś Igarazowi Władcy Ognia – akoinów, którzy zamieszkali na Północy. Stąd nasze kolory skóry. Ametystowy dla austelów, dzieci boga Wody, rubinowy dla akoinów, podopiecznych boga Ognia. Igaraz jest Słońcem, które daje światło, Furios – Księżycem władającym wodami.
- Tak, tak, rozumiem – powiedział niecierpliwie Gienah. – Ale zaczęliśmy od Pauge, a skończyliśmy na legendach. Czyli Pauge to zburzona obecnie świątynia Leneidora, tak?
- Tak. Jedna jej połowa znajduje się na Północy, druga...
- Dobrze, rozumiem! Co tam jest takiego do oglądania?
Igwelen westchnął i pokręcił głową.
- Nieważne, nie zrozumiesz. Przynajmniej dopóki nie zobaczysz.
- A czym jest ta... bariera? – spytał po jakimś czasie młodzieniec.
- Nie wiem. Myślę, że to potężne mury, których strzegą nadprzyrodzone byty. Wpuszczają, ale nie wypuszczają. Jeśli to nie magia, to z pewnością coś bardziej... przyziemnego. Jacyś strażnicy.
- Niemożliwe, byłem kilka razy nad morzem i nie widziałem żadnych murów.
- Zatem muszą być daleko od brzegu. Albo to rzeczywiście sprawa magii. Niewidzialne mury...
Gienah parsknął śmiechem.
- Nawet magia nie jest w stanie wznieść niewidzialnych murów. Według mnie ta cała bariera w ogóle nie istnieje.
- Ach, tak? – Igwelen zatrzymał się i odwrócił do brata, z wściekłym wyrazem twarzy. – A co ty możesz wiedzieć o magii? Nie zabieraj głosu w sprawach, o których nie masz pojęcia!
- A ty niby masz pojęcie?
- Tak, mam! Wkrótce wyjadę do Zak, do klasztoru Księżyca i zostanę mnichem!
Odwrócił się na pięcie i ruszył dalej przed siebie. Gienaha zamurowało. Choć wszyscy byli austelami, cała jego rodzina czciła zawsze Igaraza. Z wyjątkiem nieżyjącego ojca. Nagle okazało się, że także Igwelen wybrał inaczej.
- Igwelen, nie wiesz, o czym mówisz – oznajmił stanowczo.
- Ja? Ja doskonale wiem, o czym mówię.
- Igwelen, Furios jest bogiem Księżyca! Ciemności, strachu...
- Co ty wygadujesz?! – krzyknął, wznosząc ręce. – Kto ci naopowiadał tych bzdur? Od matki żeś się nasłuchał! Mam tego dość! Oboje jesteście zdrajcami, nie chcę mieć z wami nic wspólnego!
- W ogóle cię nie poznaję! – jęknął Gienah, zaniepokojony zachowaniem brata.
- Ach, tak? Skąd możesz cokolwiek wiedzieć, skoro nigdy cię nie ma w domu, królewski pachołku?
- Król mi za to płaci a ktoś musi zarabiać w tej rodzinie! Za modlitwy nie dostaniesz ani sztuki złota, choćbyś się modlił dzień i noc.
Nagle Igwelen rzucił się na Gienaha, przyparł go do ziemi i wyszeptał z szaleńczą nutą w głosie:
- Jeżeli według ciebie udział w służbie Furiosa to odklepanie paru słów przed ołtarzem, to powinieneś być martwy. Furios zsyła swych nieśmiertelnych poddanych, by zaprowadzić porządek na świecie i mam nadzieję, że następnym razem będziesz ich pierwszą ofiarą.
Słowa myśliwego dotknęły Gienaha do żywego. Nie mógł uwierzyć, że jego własny brat mógłby mu powiedzieć coś tak przepełnionego nienawiścią.
Zakrztusił się piachem i pyłem; Igwelen puścił go, otrzepał dłonie i ruszył przed siebie. Młodzieniec wstał powoli i szedł za nim w pewnej odległości.
Nie odezwali się do siebie aż do następnego ranka.
Dodane po 4 godzinach 13 minutach:
A niech to licho! W tym akapicie po gwiazdce zapomniałam usunąć wzmianki o przygotowywaniu koni, bo żadnych ma nie być. Caramba, nie ma to jak ślepym być. .___.